Polski nacjonalizm
znajduje się w politycznym niebycie głównie ze swojej własnej winy i
zabrnął tam tak głęboko, że najlepsi jego przedstawiciele zaczynają się
go wstydzić i uciekać do bardziej neutralnych określeń, takich jak
niedookreślony „antyliberalizm” czy „tożsamościowość”. Należy ich w
pełni zrozumieć, ponieważ noszenie tej etykiety wymaga albo
bezkrytycznego zaakceptowania nieciekawego towarzystwa, albo
nieustannego tłumaczenie się „nie, ja nie należę do tej grupy, ja jestem
zwolennikiem tej drugiej”.
I tym właśnie zajmują
się w przerwach pomiędzy pseudopolityczną szarpaniną polscy nacjonaliści
– odsądzaniem innych grup od czci i wiary i gwałtownym udowadnianiem
swojej, słusznej wizji – czym z perspektywy obserwatora w swojej
śmieszności zbliżają się do najgorszych sekt komunistycznych, z których
każda broni tej jedynej drogi do ich wymarzonego raju.
Polski nacjonalista po
krótkiej, powierzchownej autoanalizie pewnie zacznie szukać kozłów
ofiarnych tłumaczących ten śmieszno-straszny stan rzeczy. To komuna! To
demoliberałowie! Lewactwo! Dodajmy jeszcze tradycyjnych cyklistów i
obraz będzie pełny. Nacjonalista uśmiecha się z radości, przyjmując
postawę ofiary i wraca do raźnego maszerowania ku czci niepodległości,
której przecież według jego retoryki (słusznej!) nie mamy.
Jest to nie tylko
postawa ofiary, ale i najbardziej godnego pogardy mieszczucha – to nie
ja, to inni! To Oni mnie skrzywdzili, gdyby nie Oni byłbym piękny,
bogaty i silny! Tego typu przekaz wręcz wypływa z dzisiejszej
nacjonalistycznej, nazwijmy to, publicystyki. To inni atakują naszą
bezbronną Ojczyznę, a my jako nieskazitelnie czyści ulegamy pod
przeważającym naporem tych złych. Z jednej strony hitlerowcy, z drugiej
Rosjanie, pardon, Ruscy, z trzeciej banderowcy. Źle się ma
Polak-Nacjonalista. Podczas gdy jego kolega z Włoch może wrócić pamięcią
narodową do czasów, gdy wielka rada z Palazzo Venezia sprawiała swoją
mocą, że pociągi przyjeżdżały o czasie, a Hiszpan z dumą stwierdza, że
jednak przeszli, to Polak zanurza się mimowolnie w czczenie przegranych.
Nie należy zrozumieć
mnie źle. Ludzie, którzy bili się do końca to bohaterowie – oczywiście
jeśli bili się w słusznej sprawie. Europa też ma od groma takich
przykładów. Czarne Brygady Republiki Socjalnej odeszły z kart historii
podobnie jak nasi Żołnierze Wyklęci – z bronią w ręku, wyłapani przez
wrogi reżim, zamęczeni w więzieniach czy skazani na ponurą egzystencję w
nowej powojennej rzeczywistości. Hiszpańscy nacjonaliści zostali
zmarginalizowani przez Caudillo, a potem zdradzeni przez króla na rzecz
liberalnej demokracji. Nie chodzi o wynik walki, który okazał się równie
przegrany dla wszystkich. Chodzi o jej psychologiczne implikacje,
których wynikiem jest impotencja polityczna spadkobierców wczorajszych
męczenników. Impotencja, której nie znajdziemy w sposób aż tak bolesny w
innych ruchach. Tak, oczywiście, ruch nacjonalistyczny w całej Europie
jest toczony przez rak, ale rak ten nie jest w aż tak zaawansowanym
stadium rozwoju, jak w Polsce.
Początek II Wojny
Światowej był szokiem dla polskiego ruchu nacjonalistycznego, który z
fazy walki o własny porządek państwowy – państwa organicznego,
praktycznie platońskiego w wizjach RNR „Falangi” – musiał stanąć do
obrony mieszczańskiej Drugiej Rzeczpospolitej przed dwoma agresorami, z
czego jeden zagarnął nasz kraj do swojej strefy wpływów i ustanowił tu
swój porządek. Była to największa tragedia polskiego nacjonalizmu – i to
nie dlatego, że przyszedł Rusek i Komuch i znowu zrobił z nas ofiary –
ale dlatego, że wepchnęło to nasz Ruch pod objęcia liberalnej myśli
ideologicznej. O ile międzywojenny nacjonalizm był buntem przeciwko z
jednej strony proletariackiej wizji komunizmu, a przeciwko
mieszczańskiemu liberalizmowi z drugiej, tak wpływ ZSRR na nasz kraj
zmusił przywódców do zajęcia stron. I o ile nieliczni z Bolesławem
Piaseckim na czele stanęli po, co udowodniła historia, słusznej stronie,
to większość z nich z uwagi na radykalny antykomunizm pogrzebała topór
wojenny z drugim Imperium Zła.
Można podnosić argumenty
o brutalności komunistów. Można krzyczeć „Katyń” i „Żołnierze Wyklęci”.
Można uginać się pod ciężarem trumien. Ale gdy tylko zdołamy wyjrzeć
poza tą prymitywną, antykomunistyczną zasłonę, zobaczymy, że liberalizm
jest jeszcze groźniejszym przeciwnikiem. Tak, komisarze strzelali w tył
głowy. Wsadzali do więzień. Ale liberałowie robią coś gorszego. Zabijają
ducha. Przekupują świecidełkami niczym Indian. Kapitalizm, który stał
się dla wielu naiwnych nacjonalistów synonimem antykomunizmu,
doprowadził nie tylko do nierówności społecznych i innych, nieistotnych z
gruntu rzeczy, którymi lubią podpierać się lewicowcy – doprowadził
przede wszystkim do rozbicia wspólnoty narodowej. Wyrzucił za burtę
wszystkie wartości, którymi charakteryzował się nacjonalista
międzywojnia – honor, dumę, heroiczność, pogardę dla wygód świata
mieszczańskiego – i zastąpił je kupieckimi, obcymi dążeniami – egoizmem,
próżnością, chęcią wzbogacenia się. To w bogatym, egzaltowanym
mieszczaństwie rodzą się symptomy zepsucia, których każdy szczery
nacjonalista nienawidzi – pedalstwo, rozpusta, ateizm czy tchórzostwo.
Komuniści mogli zabić wielu ludzi. Liberałowie zrobili coś znacznie
gorszego – pozbawili praktycznie cały świat człowieczeństwa.
Kapitalizm tak jak i
komunizm jest z gruntu obcy nacjonalizmowi jako takiemu. Ale
nacjonalista polski roku pańskiego 2015 nierzadko nie zdaje sobie z tego
sprawy. Woli kult trumien, wspominanie Żołnierzy Wyklętych czy
maszerowanie co roku na złość systemowym mediom – podczas gdy jego tak
zwani przywódcy sączą mu do ucha truciznę egzotycznego mariażu
kapitalizmu z nacjonalizmem.
Tak kończy się bezwiedne
przeniesienie złej interpretacji międzywojennego nacjonalizmu na inny
grunt Polski współczesnej. Ugięci pod ciężarem przeszłości nacjonaliści
nie są w stanie spojrzeć na swoją sytuację z odpowiedniej perspektywy.
Stąd też wewnętrzne gnicie nacjonalizmu opanowanego z jednej strony
przez liberalne, zakochane w wolnym rynku beztalencia z Ruchu
Narodowego, a z drugiej NOPowskie kibolstwo pozbawione ogólnego
kierunku.
Nacjonalizm zabijają
sami nacjonaliści – poprzez machinalne przyswojenie międzywojennego
antykomunizmu i łączenie go z jego liberalnymi interpretacjami,
zapominając, że najgorszą zdradą idei jest użycie starych programów do
nowej sytuacji. Poprzez absolutyzację polityki naszych poprzedników
zamieniliśmy nacjonalizm, który powinien być żywym ogniem, w kupkę
popiołów, nad którą pieczołowicie pochylają się idealistyczni, ale
pozbawieni pojęcia o sensie własnej idei, rupieciarze. W nachalnej
propagandzie historycznej przypominają tym samym stado bezpańskich psów
broniące znalezionej przez siebie kości. A wystarczyłoby poszukać innych
terenów, na których można by znaleźć więcej rzeczy wartych uwagi.
Nacjonalista nie wie,
czym jest nacjonalizm. To jest smutna i bolesna prawda. Bo nacjonalizm
to nie stare programy i prognozy. Nacjonalizm to nie domaganie się
odszkodowań za Katyń, wygrażanie Ukraińcom za zbrodnię Wołyńską czy
bezmyślny kult żołnierzy wyklętych. Powiem więcej – nacjonalizm to
odrzucenie tego całego zbędnego balastu historycznego bez żalu. Na kult
przyjdzie czas kiedy indziej. Nacjonalizm to agresywny i dumny marsz w
przyszłość.
Nowoczesny, międzywojenny nacjonalizm narodził się w ogniach I Wojny Światowej, wraz ze śmiercią mieszczańskiej belle epoque.
Trud i wyrzeczenia żołnierskiego życia podczas 4 długich lat spędzonych
w okopach sprawiły, że w nowych warunkach odrodził się, wydawałoby się
zabity przez nowoczesność, wojownik. Ci ludzie wracając do swoich państw
po wojennym piekle, tracili cierpliwość i nie chcieli tolerować
dekadencji burżuazyjnego życia. Z pogardą odnosili się także do
komunistycznych, antycywilizacyjnych projektów.
Ernst Jünger, Oswald
Mosley, Benito Mussolini, a za nimi wielu innych, wstępowali na drogę
rewolty przeciwko nowoczesnemu światu. Ale byli tylko forpocztą,
zwiastującą nadejście nowej epoki. W całej Europie zbierała się burza
rewolucji nacjonalistycznej. Do weteranów wojny dołączyła się młodzież, a
czasami to ona przejmowała stery walki przeciwko kapitalizmowi i
komunizmowi, jak było w przypadku polskim.
Dlaczego? Bo wojna
stworzyła duchową wyrwę w iluzji nowoczesnej pseudorzeczywistości.
Ukazała, że pod płaszczykiem demokracji, praw człowieka, możliwości
szybkiego bogacenia się istnieje brutalna rzeczywistość oparta na walce,
sile woli i przemocy. Ludzie, którzy spojrzeli w tę otchłań nie byli w
stanie o tym zapomnieć. Dlaczego mieli zgadzać się na dyktat
odrealnionego parlamentu, który nic nie wie o otaczającym go świecie, a
mimo to rości sobie prawa do decydowania o życiu innych? Dlaczego mieli
szanować bogaczy i kapitalistów, skoro dojrzeli ich prawdziwe oblicze –
pasożytów żerujących na pracy innych? Za kim mieli pójść? Za
komunistami, którzy tak samo nie szanują bohaterów, jak ich mieszczańscy
przeciwnicy? Którzy nie szanują pracy i chcą pozbawić własności tych,
którzy zasłużyli sobie na nią nie psychopatycznymi praktykami
biznesowymi, ale własnymi rękami?
Żołnierz frontowy stał
się nacjonalistą, a gdy poparła go młodzież, nie zatruta jeszcze wirusem
hipokryzji, która także dostrzegła tą przepaść między mitami a
rzeczywistością burżuazyjnego świata – nacjonalista stał się
rewolucjonistą. Ale jak zawsze bywa w naszych młodzieńczych latach, brak
doświadczenia jest nie tylko zaletą – do dzisiaj możemy zazdrościć
rozmachowi ruchów nacjonalistycznych międzywojnia – ale także i poważną
wadą – brak nam wyraźnej i uczciwej autorefleksji.
Sojusz
liberalno-komunistyczny w toku II Wojny Światowej zdołał pokonać
większość ruchów nacjonalistycznych, nie zgładził jednak praktycznie
żadnego z nich. Udało się to tylko w Polsce, gdzie najzdrowsze elementy
ruchu nacjonalistycznego poparły krytycznie system w imię patriotycznego
obowiązku – co sprawiło, że w chwili gdy historia wymagała od ludzi
konfrontacji, te były rozbrojone i pozbawione od 1979 roku kompetentnego
przywództwa.
Gdy polski ruch
nacjonalistyczny odradzał się, przejął po swoich poprzednikach wszystkie
błędy młodości wraz z potężną dawką liberalnej trucizny połkniętej wraz
z mimowolną akceptacją przywództwa demoliberałów w międzynarodowym
ruchu antykomunistycznym. Dodajmy do tego czczenie grobów, Żołnierzy
Wyklętych i innych tragicznych postaci i wydarzeń – z czcią niemal
religijną – i mamy powody impotencji polskiego ruchu nacjonalistycznego.
Jesteśmy dziećmi bohaterów międzywojnia – a zadaniem dzieci jest
przerosnąć ich rodziców, a nie bezmyślnie kopiować, a już na pewno
wystrzegać się ich błędów.
Dlatego zostawmy Inkę,
Wyklętych, Powstanie Warszawskie i walkę z komunizmem, nieistniejącym
już od ćwierćwiecza. Potrzebny jest nowy nacjonalizm, który zamiast
pogańskim zwyczajem czcić popioły pozostawione przez przodków, z dumą
spojrzy w przód i poprowadzi nas ku przyszłym bitwom.
Czym tak naprawdę jest
nacjonalizm? Nacjonalizm jest początkiem drogi zmierzającej ku
odrodzeniu nie tylko własnego kraju, ale i całej Europy. Musimy wrócić
do źródła – do rozdarcia pomiędzy liberalną nierzeczywistością a
brutalną rzeczywistością prawdziwego świata – i na tej podstawie
odbudować nasz światopogląd.
Nie trzeba nam
programów, deklaracji czy manifestów. Potrzeba nam ludzi na wzór tych,
którzy stworzyli ruch międzywojenny. Ludzi heroicznych i męskich.
Liberalna degeneracja nowoczesnego świata zafundowała nam
zdemaskulinizowane, tchórzliwe społeczeństwo podrzędnego mieszczucha.
Młodzi ludzie wolą ćpać, pić, a ich ambicje ograniczają się do zdobycia
bogactwa. Nacjonalista powinien być tego zupełnym przeciwieństwem.
Zamiast drobnych przyjemnostek – działanie. Autokrata zawsze przewodzi
poprzez przykład. Jeśli chcemy odrodzenia Ruchu, musimy toczyć
nieustanną wojnę przeciwko degeneracji, wojnę, która tylko od czasu do
czasu będzie toczona na ulicach czy w przestrzeni czysto politycznej –
ale w każdej chwili toczona z samym sobą.
Nacjonalista powinien
przede wszystkim swoją postawą pokazywać nadchodzący Nowy Porządek. Stać
się chodzącą reklamą nacjonalizmu. Odnaleźć w sobie heroizm i
arystokratyzm ducha, który cechował naszych poprzedników
Nacjonalizm to dążenie
do dobra ściśle określonej wspólnoty, jaką jest naród. Ale jaki naród?
Czy naprawdę nacjonaliści chcą dobrobytu tego czegoś, co włóczy się po
naszych ulicach – band hipsterów i konsumpcjonistycznych dronów?
Nacjonalizm to silne państwo – ale czy ten demoliberalny twór wart jest
pracy, którą należałoby weń włożyć, żeby stał się silny? Nie żartujmy
nawet na moment.
Nacjonalizm w warunkach
nowoczesnego świata jest prawdziwym rewolucyjnym ruchem burzycielskim.
Ale nie mylmy rewolucji z definicją, którą nadała temu słowu lewica.
Rewolucja to re-ewolucja. W którymś momencie historii – nie warto nawet
roztrząsać w którym – sprawy przybrały zły obieg. Trzeba zniszczyć
wszystkie zatrute owoce, które z tego wyrosły i zacząć budować od nowa. W
dzisiejszym świecie nie chodzi o zdobycie państwa – ale o zniszczenie
Systemu i budowę nowego, nacjonalistycznego państwa, opartego o zdrowych
zasadach. Hierarchicznego Narodowego Państwa Pracy.
Ale to tylko polityka.
Polityka w nacjonalizmie to rzecz drugorzędna. Nacjonalizm to przede
wszystkim określony Światopogląd. Światopogląd Tradycji – nacjonalista
rozumie, że istnieją określone, ponadczasowe Prawdy o świecie – Prawdy, z
których wypływała postawa i polityka naszych poprzedników i które
należy odszukać pośród ruin cywilizacji, w jakiej się znajdujemy.
Niektórzy powiedzą, że nacjonalizm to także produkt nowoczesności. Tym
należy przypomnieć, że nie wystarczy nakreślić wizji świata Tradycji, a
potem siedząc w wieży z kości słoniowej, rzucać z niej pamflety
opisujące jedynie słuszną wizję świata. Należy wytyczyć realną drogę do
realizacji świata Prawdy, a tą drogą jest tylko i wyłącznie nacjonalizm.
Podstawą każdej wspólnoty są więzy krwi i kultury – te jest najtrudniej
usunąć, choć liberałowie dzielnie próbują w krajach zachodnich. Tylko
na ich podstawie, na podstawie Nacji da się zacząć powolną wędrówkę ku
wyższym celom. Ale o tym szerzej w następnym artykule.
Hubert Hacki