Konserwatyzm nie jest ideą
zależną od twórczości doktrynerów. Ale nie może on również być
rozpatrywany jako „trafne odczytanie struktury bytu społecznego”. Jest
to podstawowy błąd, jakże często popełniany przez tych, którzy nazywają
się dziś konserwatystami, ale tkwią zakorzenieni w demokratycznej
pustce, poza którą nie dostrzegają nic więcej – a zatem taki właśnie,
demokratyczny i poddany dyktaturze bieżących sporów, pozostaje ich
konserwatyzm.
A przecież konserwatyzm nie może stanowić
efektu odczytania struktury społecznej, ani też innej rzeczywistości
zastanej, a jego esencją jest nierozerwalny związek ze sferą
metapolityczną oraz sacrum. Konserwatyzm nie dokonuje
„odczytania” – jego zadaniem jest formowanie i przywracanie
prawidłowego, naturalnego, zgodnego z Bożą hierarchią porządku
społecznego, politycznego i moralnego. Zachowawca ma przechować nie to,
co wydaje mu się warte uwagi w tym, co widzi wokół siebie. Ma on przede
wszystkim skupić się na czterech filarach swojego światopoglądu i
swojej politycznej postawy, tymi zaś niezmiennie są Wiara, Etyka,
Tradycja, a także Autorytet. To te święte dla siebie zasady zachowuje,
wspiera je wiernością wobec Rzymu i Cywilizacji Łacińskiej, z której
wyrasta, to wreszcie poprzez pryzmat tych pojęć ocenia, wartościuje i
wyznacza drogę, którą podąża. Nie wolno mu odczytywać porządku
społecznego, ale porządek wieczny, którego ziemskie państwo ma być
odzwierciedleniem.
Nie może zatem mieć racji bytu
stwierdzenie, że „mechaniczna próba naciągnięcia współczesnego
społeczeństwa do jakichś wyczytanych w pracach wybitnych teoretyków
kontrrewolucji standardów skończyła by się całkowitym niepowodzeniem
akcji politycznej, prowadzonej przez środowiska działające według
powyższego schematu, skończyła by się również paraliżem intelektualnym
jego członków, zainstalowaniem się w postawie aspołecznej, skazaniem się
na chroniczne bezrobocie, a w przypadku dojścia do władzy dzięki jakimś
niezwykle szczęśliwym okolicznościom, skończyłaby się koniecznością
otworzenia obozów koncentracyjnych dla przeciwników politycznych”.
Tym, co w swojej istocie oznacza przytoczone tu stwierdzenie, jest konieczność rozważenia jakiegoś politycznego aggiornamento,
dostosowania konserwatyzmu do świata i zastąpienia jego odwiecznych
haseł czymś nieco bardziej zrozumiałym dla współczesnego człowieka.
Twierdzę, iż to, że ktoś nie chce przyjąć Prawdy i zasad, jakie ona
wytycza, nie oznacza konieczności modyfikacji samej Prawdy. Hieronim
Tarnowski pisał: „W zasadach stanowiących podstawy konserwatyzmu jest
prawda, a prawda jest nieśmiertelna. I dlatego konserwatyzm można
zwalczać, można mu przeczyć, ale wymazać go z powierzchni ziemi nie
podobna. Jedno tylko może go zabić: jeżeli dla celów oportunistycznych
zboczy od swojej ideologii i wejdzie w kompromis co do tych zasad, które
stanowią jego rację bytu. Wtedy popełni samobójstwo”. Jest to kwestia
owego – jak pisze Davilla – wiecznego sporu; „albo jest Bóg, a w takim
razie Jego prawo obowiązuje narody i państwa tak jak ludzi i musi
wykonywać się coraz lepiej w różnych stosunkach ludzkich, a to jego
lepsze, pełniejsze wykonanie jest postępem, doskonaleniem i zarazem
uszczęśliwieniem ludzkiego rodu; albo Boga nie ma, świat jest
niewiadomą, a zapewne bezcelową zagadką, a w takim razie środkiem
ciężkości świata jest ta (znowu zapewne przypadkowa i niewiadoma)
zagadka, która się nazywa człowiekiem, która choć sama siebie
nieświadoma, świadoma jest, że ma wolę i żądzę, i ta wola czy żądza jest
jedynym, rzeczywistym prawem, ograniczonym jedynie mocą wykonania
wszystkiego, co wola zechce, a żądza zapragnie. Pomiędzy tymi dwiema
zasadami toczy się sprawa od wieków; walka miedzy myślą i wolą Boga a
naturą i żądzą człowieka” (Stanisław Tarnowski).
W tym właśnie sedno – w wyborze między „myślą
i wolą Boga” z jednej strony, a „naturą i żądzą człowieka” – z drugiej.
Problem dzisiejszych czasów to strach przed jakąkolwiek polaryzacją,
ale niestety jest ona konieczna. Konserwatysta albo staje całym swoim
umysłem, sercem i siłami po stronie wartości, jakie ma zachować, albo
też staje się – jak pisze Kazimierz Marian Morawski – „konserwatystą
nicości moralnej”, kimś, kto strzępy idei bezprawnie wszywa w swój lepki
od demokratycznego błota wyborczy sztandar. Komuś wychowanemu w dobie
nieustannej wali wyborczej, szybkiej i nastawionej na doraźny sukces,
niełatwo zrozumieć, że zwycięstwo za naszego życia nie jest
najważniejsze, ważne natomiast jest, by ideę przekazać nieskalaną.
Czy konserwatyzm jest czymś, co bazuje na
przeszłości i stara się ją odtworzyć? W żadnym wypadku. Czerpie to, co
wartościowe, ale dostrzega też konieczność rozwoju. Jeżeli uznajemy
monarchię za ustrój najlepszy z dotychczas istniejących, to dlatego, że
stwarza on większe od innych form rządów możliwości zachowania tego, o
czym pisałem wyżej; daje możliwość pełnego związku sacrum ze
sferą doczesną, ponadto zaś pozwala domniemywać, że hierarchia i ład
zgodny z prawem naturalnym zyska oparcie oraz ochronę. Nie jest prawdą,
„że myśl konserwatywna obecna wyłącznie u doktrynerów kontrrewolucji
jest politycznie szkodliwa, gdyż autorzy ci tylko starali się dokonać
restytucji życia takiego, jakim było przed Rewolucja”. Ci, którzy pisali
o kontrrewolucji i stworzyli coś, co możemy dziś określić mianem jej
zrębów ideowych, bazowali na owym wiecznym porządku, o którym cały czas
piszemy. Nie jest prawdą, że idąc drogą, jaką wytyczyli, nie da się
wnieść nic nowego.
Nikt nie starał się odbudować życia
takim, jakie było dawniej – i my również tego nie robimy. Zawsze
chodziło jednak o przywrócenie naturalnego porządku świata;
kontrrewolucja to odbudowa, a nie tylko właściwe rewolucji puste
niszczenie tego, co zastano. W żadnym wypadku nie chodziło o
przywiązanie do instytucji i form, ważne jest natomiast to, co one sobą
wyrażają. To trochę tak, jak z Kościołem: nie można mówić, że jest się
dobrym katolikiem nie uznającym Kościoła w jego formie instytucjonalnej.
Został on powołany przez Zbawiciela w określonym celu i jako taki –
niezależnie od faktu, że wielu jego pasterzy dalekich jest od ideału,
pozostaje przede wszystkim reprezentantem Chrystusa – na czele ze
Świętym Piotrem i Jego następcami. Innymi słowy – przywiązanie do
instytucji wynika z przywiązania do tego, co za nią stoi. Ileż to razy w
ciągu wieków powtarzano, że owszem – może i król jest kanalią, ale
zdrada lub wypowiedzenie posłuszeństwa nie wchodziło w grę nawet przez
mgnienie oka; służono nie określonemu panującemu jako osobie, lecz
dochowywano wierności Tronowi.
By przedstawić rzecz jeszcze inaczej:
używamy słów idea tak, by pomimo niedoskonałości ludzkiego języka opisać
pewien system zależności, prawd i zasad, które składają się na
konserwatyzm. W rzeczywistości jednak osobiście jestem zdania, że
działając tak z konieczności przedstawiamy obraz nieco nieostry.
Konserwatyzm nie jest bowiem ideologią – jest pewną rzeczywistością. Jak
pisze Georg Quabbe: „Dla konserwatysty refleksja nad podstawami
własnego światopoglądu jest rodzajem profanacji tak samo jak konieczność
udowadniania egzystencji Boga jest estetycznym zgorszeniem dla każdego
prawdziwie wierzącego; jest wyprowadzaniem irracjonalnej wartości na
poziom racjonalny, desakralizacją boskości, której odebrany zostaje urok
tajemniczości, bez której nie można pewnie stawić czoła lewicowym
czcicielom diabła na ich polach bitewnych rozumu”. A. E. Gunther dodaje:
„Konserwatyzm nie jest przywracaniem tego, co było, ani trzymaniem się
tego, co jest, lecz życiem z tego, co obowiązuje zawsze”.
Na zakończenie kwestia sojuszy. Należy
ich szukać wśród tych, którzy podobnie jak my chcą odbudować wspólny
gmach cywilizacji Europejskiej i dążą do tego, by Polska zajęła w nim
należną jej pozycję. Sugeruję jednak ostrożność. Nie jest zasadne
ujmowanie wszystkich np. środowisk nacjonalistycznych jako pewnej
zwartej całości, podobnie jak błędem jest określanie mianem
potencjalnych sprzymierzeńców wszystkich tych, którzy kreują się na
reprezentantów prawicy. Jakiś czas temu pisałem już, że konserwatyzm
nigdy nie może iść w parze z faszyzmem. Dziś dodam, że to samo dotyczy
pewnych fantastycznych dla mnie tworów pokroju systemu głoszonego przez
prof. Dugina – a więc udającej obrońcę cywilizacji jakiejś gnostyckiej
wersji bolszewizmu, a także innych ideologii stawiających w centrum
człowieka lub państwo, które to elementy zajmują w nich pozycję wyższą
od rzeczywistości transcendentnej, której państwo winno wszak stanowić
emanację.
Mariusz Matuszewski