Od czasu, gdy braliśmy udział w walkach
partyzanckich, minęło 60 lat. Wyrosły dwa pokolenia, które znają te
czasy z opowiadań rodziców i dziadków. Niestety, jak wiadomo,
piśmiennictwo dotyczące tamtego okresu w większości przedstawia obraz z
premedytacją zafałszowany i upolityczniony. Nieliczne tylko pozycje,
wydane w ostatnim dziesięcioleciu, usiłują przedstawić prawdziwie tamte
dni i ludzi, którym przypadło brać czynny udział w walkach
partyzanckich, a właściwie – co bardziej odpowiada ówczesnej
rzeczywistości – nie w „walkach partyzanckich”, ale w „codziennym życiu
partyzanckim”.
Wiem z autopsji, że słuchacze oczekują barwnych opowieści,
pełnych wybuchów granatów, melodyjnych serii broni maszynowej,
szybujących w powietrzu kolorowych rakiet, sznurów pocisków świetlnych,
łun pożarów, galopujących koni, rannych „chcących umierać za ojczyznę”,
twarzowych temblaków, miłych i ślicznych sanitariuszek, ognisk na
biwakach i tym podobnych obrazów, jakby żywcem wziętych z powstań
dziewiętnastowiecznych lub z piosenki z I wojny światowej „jak to na
wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie”. Rozumiem słuchaczy i
czytelników – oni są wychowani na apoteozie walki, w której główny
bohater jest niezniszczalny, zwycięski, nie brudzący się, nie
załatwiający potrzeb fizjologicznych, a jego broń strzela godzinami bez
ładowania.
A jak wyglądało naprawdę codzienne życie partyzanta? Dzisiaj we
wspomnieniach, po kilkudziesięciu latach, tamten okres jawi się na pewno
innym, niż był w rzeczywistości. Gdy chcemy przywołać prawdziwy obraz
przeszłości, bez zniekształceń spowodowanych dystansem czasu, musimy
zdawać sobie sprawę, że niektóre elementy wspomnień wyostrzają się, zaś
niektóre ulegają zatarciu. Trzeba też uwzględnić fakt, że w owym czasie
byliśmy ludźmi młodymi, o specyficznym pojmowaniu rzeczywistości i
przyszłości, pełni patriotycznego romantyzmu. Romantyzmu, tego jeszcze z
XIX wieku, kiedy to ze śrutówką wypowiadano wojnę imperium
dysponującemu wielką regularną armią.
Nasze życie codzienne pełne było wcale nie romantycznych i
bohaterskich problemów, o których zazwyczaj nie pamiętamy, bowiem
dominują w naszej pamięci sytuacje bardziej spektakularne, pełne
przysłowiowego „huku wystrzałów i sznurów świetlnych pocisków
wystrzelonych z broni maszynowej”. A jakie to codzienne problemy? Aby je
wyliczyć, nie trzeba było być w partyzantce. Problemy te w większości
związane są z całorocznym bytowaniem człowieka, który nie posiada
stałego miejsca zamieszkania, oraz z fizjologicznymi potrzebami
ludzkiego organizmu.
* * *
Zacznijmy od czynników zewnętrznych. Charakterystyczną cechą
oddziałów partyzanckich była ich ruchliwość, ciągłe przemieszczanie się.
Partyzanci to głównie piechota, stąd wielogodzinne marsze lub w
najlepszym razie jazda furmankami czy saniami. Kawaleria to przeważnie
nieliczne zwiady konne. Bez względu na pogodę większość czasu
przebywaliśmy na wolnym powietrzu. Najbardziej uciążliwe były
długotrwałe deszcze i niskie temperatury – przecież nie czekały na nas
stałe koszary. Na postojach trzeba było wymyślać i stosować rozmaite
sposoby, które umożliwiały choć częściowe wysuszenie się lub ogrzanie.
Największym problemem były buty. Gdzie je wysuszyć i zakonserwować, by
mogły dalej służyć? W tych warunkach najbardziej odpowiednimi
były buty typu saperki, które miały niezbyt wysokie cholewy
rozszerzające się ku górze. Ten krój cholewy miał wiele zalet.
Stosunkowo łatwo było je zdejmować i wkładać. Poza tym nie utrudniały
zbytnio drapania części łydek osłoniętych cholewami (o tym problemie
piszę niżej). Trzeba też uświadomić sobie, że nie mieliśmy magazynów z
zamiennymi częściami ubrania czy oporządzenia. Gdy na przykład
rozleciały się buty, to trzeba było czekać kilka dni, zanim nie
nadarzyła się okazja zdobycia innych. Tabory były z konieczności bardzo
szczupłe, a to limitowało ilość posiadanych zapasów. Ponadto w wyprawach
patrolowych wozy taborowe z reguły nie uczestniczyły.
Mokre, zziębnięte nogi, obtarte stopy, odmrożone palce. To wszystko
utrudniało swobodne poruszanie i było nieprzyjemne i uciążliwe. Sprawne
nogi to rzecz najważniejsza. Głowę powinien mieć dowódca, a żołnierz
dodatkowo wygodne buty, celne oko, zaufanie do przełożonych i kolegów.
Tak, to prawda. Każdy żołnierz, a szczególnie partyzant, może przytoczyć
szereg przykładów, w których buty odegrały rolę bardzo ważną. Były to
zdarzenia niekiedy humorystyczne (szczególnie z perspektywy czasu),
przeważnie z niezapomnianym odczuciem bólu, a często wręcz dramatyczne.
Dobre, wygodne buty i celny karabin to podstawa wyposażenia żołnierza.
Pozwolę sobie zacytować krótkie fragmenty wspomnień Józefa
Poray-Wybranowskiego „Świdra” o dramatycznym boju z Niemcami pod
Borowem. „Świder” zapamiętał i wspomina dramat śmierci kolegów,
praktycznie całego patrolu z oddziału „Stepa” oraz swoje buty.
Nadszedł dzień 23 lutego [1944 r.]. Pogoda ustaliła się prześliczna, słoneczna i mroźna z wyiskrzonym śniegiem i doskonałą widocznością. Połowa z nas wróciła nad ranem z nocnego patrolu i przekąsiwszy trochę, zamierzała udać się na dobrze zasłużony spoczynek. (…)
Nagle zatupotały kroki przed gajówką i wartownik nasz Most (Mostrąg z Borowa) wbiegł wołając: „Grupa jakaś idzie brzegiem lasu – to Niemcy”. Ledwo to zdołał powiedzieć, a wszyscy wyskoczyli na zewnątrz (…), to jest wszyscy oprócz mnie! Złapałem moje mokre buty i starałem się je naciągnąć na równie mokre onucki, lecz bez skutku. Ciągnąłem z całej siły, do tego stopnia, że onuce poszły w kawałki; próbowałem wciągnąć buty na gołe nogi, też bez skutku. Zrozumiałem, że aby się uratować, będę musiał pójść do walki boso! W tej samej chwili zagrały karabiny maszynowe i granatniki w wielkiej ilości. My odpowiedzieliśmy erkaemem i z karabinów. (…) Rzuciłem buty na ziemię, złapałem karabin oraz mój pas z ładownicami i pistoletem. Wywaliwszy kolbą okno (…) wyskoczyłem na podwórko. (…) [Świdrowi i Jurkowi Gnatowi, już rannemu, udało wycofać się do rzeki Sanny]. Podeszliśmy do brzegu wody. Moje nogi już tak były zmrożone, że właściwie niewiele co czułem. (…)
Niemcy nie pokazywali się na otwartym polu, lecz strzelanina w dalszym ciągu trwała i Motyl ciągle i uparcie dawał o sobie znać krótkimi seriami! (…) gałęzie olszyn, rzadko porastających brzegi rzeki Sanny, sypały nam się na głowy; (…) dotarliśmy do części Borowa nazywającej się Gąsiory. Ani jeden dom czy budynek gospodarski nie uratowały się od pożogi. (…) Chciałem co prędzej przejść przez to świadectwo polskiego męczeństwa. W rezultacie przeskakując przez popalone obejścia, nadepnąłem kilkakrotnie na gwoździe, które przebiły mi stopy prawie na wylot. Nie namyślając się, usiadłem na śniegu i zacząłem wyciągać zardzewiałe ćwieki. (…)
Coraz ciężej było nam iść. Zmrożone nogi pełne obrażeń, coraz więcej ranione ostrymi kikutami ściętej łozy, zaczynały odmawiać posłuszeństwa. (…) W międzyczasie zauważyliśmy, że strzelanina prawie ucichła. Wiedzieliśmy dobrze, co to znaczy „Wieczny pokój daj Im Panie”.
Powyższy cytat pochodzi ze wspomnień
„Świdra” dotyczących walk w okolicy Borowa stoczonych po pacyfikacji
tych okolic przez Niemców w dniu 2 lutego 1944 r. Tyle na temat, który
by można szeroko rozbudować i zatytułować np. „Partyzantka a buty”.
* * *
Drugim ważnym elementem ekwipunku partyzanta, poza butami, jest
odpowiednia odzież zewnętrzna. W dużym procencie nosiliśmy płaszcze
wojskowe, a w zimie kożuchy, długie lub krótkie, przepasane pasem
głównym z ładownicami i kaburą na broń krótką.
Od opisanego poniżej wydarzenia w naszym oddziale obowiązywał zakaz
noszenia pasów głównych na płaszczach i kożuchach. Trzeba je było nosić
bezpośrednio na kurtce mundurowej (marynarce, swetrze). A było to tak.
Pewnego razu znaleźliśmy się w sytuacji, z której jedynym wyjściem,
dającym szanse wycofania się i zajęcia stanowisk obronnych, było
pokonanie w możliwie krótkim czasie prawie kilometrowego odcinka
podejścia na łagodne wzgórze, ale w kopnym, głębokim śniegu. Gdybyśmy
nie zdążyli zająć stanowisk za pochyłością terenu, zostalibyśmy
wystawieni na ogień nieprzyjaciela, posiadającego – w przeciwieństwie do
nas – osłonę. Po kilkuset metrach biegu w tych warunkach, wierzchnie
płaszcze i kożuchy stały się główną przeszkodą w dalszym marszobiegu.
Zaczęto więc je zrzucać, ale to wymagało odpięcia pasów, a na porządne
ponowne ich założenie nie było już czasu. Znaczna część partyzantów przy
zdejmowaniu płaszczy i kożuchów pogubiła pasy z ładownicami. W tamtych
chwilach odczuwałem krańcowe zmęczenie fizyczne. W tym stanie człowiek
zatraca poczucie rzeczywistości i grożącego niebezpieczeństwa. Jedyne
przemożne pragnienie to usiąść, i niech się dzieje co chce. Niektórzy,
leżąc w śniegu, ściskali w dłoni odbezpieczony granat.
Cała ta przygoda zakończyła się jednak szczęśliwie. Dwa erkaemy
zdążyły zająć pozycję za jakimiś zasłonami i ostrzelały wychodzących zza
drzew na dole Niemców. Wstrzymało to dalszy pościg nieprzyjaciela i
pozwoliło naszym chłopcom na bezpieczne wycofanie się. Po kilkunastu
godzinach wróciliśmy na ten nieszczęsny stok i prawie wszyscy odnaleźli
swoje oporządzenie i płaszcze. Po tym incydencie wydano rozkaz noszenia
pasów z ładownicami pod płaszczami. Okazało się, że w pewnych sytuacjach
zwykły płaszcz może decydować o dalszym życiu.
Najbardziej narażona na zgubienie w warunkach partyzanckich
była broń krótka. Różnego rodzaju pistolety i rewolwery noszone były za
pasem, w kaburach, a mniejsze – w kieszeni. Chcąc uchronić tę broń przed
przypadkowym wypadnięciem, zabezpieczano ją umocowując do kolby
odpowiedni sznur, którego drugi koniec zaopatrzony w pętlę zakładano na
szyję. Wielkość pętli była regulowana przesuwaną, czasami ozdobną,
metalową lub skórzaną obrączką (tulejką). Długość sznura była taka, aby
nie utrudniał on posługiwania się bronią. Owe zabezpieczenia najczęściej
wykonywane były ze skóry lub ozdobnego włókna. Najbardziej poszukiwane
były sznury plecione misternie z miękkich pasków skóry w formie walca
grubości ołówka. Naturalnie nie były one dostępne nigdzie w handlu. Były
produktem chałupniczym wytwarzanym przeważnie przez dziewczyny.
Dostanie od dziewczyny takiego sznura na pamiątkę miało podobne
znaczenie jak ongiś ofiarowanie rycerzowi wstążki. Niektórzy mieli po
kilka takich sznurów.
* * *
Napoleon podobno mówił, że żołnierz maszeruje brzuchem. Kwestia
wyżywienia nawet w zorganizowanych armiach, dysponujących służbami
pomocniczymi i technicznymi, jest problemem trudnym i odpowiedzialnym. W
tej dziedzinie dwie podstawowe sprawy to: po pierwsze – aprowizacja, a
po drugie – przygotowywanie posiłków. Kwestie te były różnie
rozwiązywane, przede wszystkim w zależności od liczebności oddziału.
Inaczej rozwiązywano sprawy wyżywienia w oddziałach patrolowych
liczących kilkanaście osób, a inaczej w zgrupowaniach mających
kilkudziesięciu czy kilkuset żołnierzy. Znaczenie miało również to, czy
dany oddział miał dłuższe postoje, czy był w ciągłym ruchu. Zazwyczaj
system wyżywienia organizował szef oddziału, natomiast w sprawę
aprowizacji zaangażowany był również dowódca. Wynikało to z faktu, że
zdobywanie żywności wymagało kontaktów organizacyjnych pomiędzy
poszczególnymi jednostkami w terenie lub decyzji rekwizycyjnych, które
były w gestii dowódcy.
Bez jedzenia człowiek nie może żyć. Dlatego ten problem był
zagadnieniem podstawowym i – w zależności od wielu czynników –
rozwiązywany był rozmaicie. Był tak samo ważny, a może bardziej, jak
zaopatrzenie w broń czy amunicję. Posiłek trzeba było organizować
przynajmniej trzy razy dziennie, a płyny do picia musiały być dostępne
ciągle. Żywienie w oddziałach partyzanckich powinno doczekać się
oddzielnego, wszechstronnego opracowania. W tym artykule sygnalizuję
tylko problem, gdyż przeważnie w tekstach wspomnieniowych i innych
opisujących partyzantkę, ten ważny, codzienny problem jest zupełnie
pomijany.
Oddziały 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej z czasem
dorobiły się zawodowych kucharzy oraz wozów aprowizacyjnych
zaopatrzonych w odpowiednie skrzynie obite wewnątrz blachą ocynkowaną,
przeznaczone do przechowywania i transportowania produktów
żywnościowych. Niezbędne wyposażenie stanowiły też kotły do gotowania i
inne przybory kuchenne. Do dyspozycji kucharza były zmieniające się
codziennie drużyny. Wiele oddziałów posiadało również kuchnie polowe.
Najlepiej jednak problem wyżywienia rozwiązywany był wówczas, gdy kilka
osób kwaterowało w jednym gospodarstwie. Dostarczano wtedy surowce
(mięso, tłuszcze itp.), a miła gospodyni przygotowywała posiłki.
Wykorzystanie takiej możliwości trzeba było uzgodnić z szefem i uzyskać
na to jego zgodę.
Wspomniałem wyżej, że w niektórych naszych oddziałach byli „etatowi”
kucharze. Osobiście znałem trzech: u „Zęba”, u „Juhasa” w kompanii
szkoleniowej i – o ile pamiętam – u „Cichego”. Byli to Ormianie,
żołnierze sowieckiej armii, którzy dostali się do niewoli niemieckiej.
Niemcy tworzyli z Ukraińców, Azjatów i mieszkańców Kaukazu oddziały
wojskowe przeważnie używane jako służby pomocnicze i policyjne. 30
czerwca 1995 r. byłem w odwiedzinach u Mieczysława Orła ps. „Oset” we
wsi Kolonia Kępa. W czasie wojny była tam nasza silna placówka. Często
też tam kwaterowałem. Miecio przypomniał mi, skąd ci kucharze się
wzięli. Jest to zdarzenie, które warto odnotować, gdyż charakteryzuje
stosunki panujące między polskim podziemiem, a niektórymi oddziałami
będącymi na służbie niemieckiej. A oto relacja „Osta”, którą zanotowałem
na taśmie magnetofonowej.
W Chodlu był posterunek żandarmerii niemieckiej, w skład którego wchodził również oddział rekrutujący się z byłych jeńców sowieckich. W czasie odpustu 8 września 1943 roku namówiłem trzech Ormian, aby przeszli z bronią do polskiej partyzantki. Warunek, że musi być przynajmniej jeden karabin maszynowy. Umówiliśmy się w pobliskim lesie na godzinę siedemnastą. Na spotkanie przyszło nas pięciu z placówki, uzbrojonych w karabiny. Mieliśmy taki plan, że jeżeli ich przyjdzie więcej, to wycofamy się w głąb lasu. Jeśli będzie ich trzech, to zabieramy ich ze sobą i przekażemy jeszcze w nocy do oddziału „Zęba”, który kwaterował niedaleko. Przyszło trzech, przynieśli RKM rosyjski, talerzowy, dwa karabiny, granaty i dość dużo amunicji. I tak zostali polskimi partyzantami w NSZ.
Cytuję tą wypowiedź, gdyż o tym
zdarzeniu mało kto wie, a ma ono przecież pewne znaczenie historyczne. Z
jednym z tych kucharzy o imieniu Arkadi zaprzyjaźniłem się. Nie bez
znaczenia był fakt, że nie dzieliła nas bariera językowa, a oni lubili
sobie pogadać. Co się z nimi stało po wkroczeniu Sowietów i
przeorganizowaniu naszych oddziałów – nie wiem. Jeśli dostali się w łapy
NKWD, to marny ich los. NKWD było w takich wypadkach bezwzględne.
* * *
Najprostsze codzienne czynności w warunkach partyzanckich urastały do
poważnych problemów. Na przykład – kwestia podstawowej higieny
osobistej. W lesie, gdy był dostęp do rzeki lub stawów (a wtedy wody
powierzchniowe nie były jeszcze zanieczyszczone), mycie się nie
przedstawiało większego problemu. We wsi też były studnie, a więc i
woda. Jakąś miskę lub cebrzyk można było dostać, choć lepszy był system
„pod bieżącą wodą”, czyli polewanie przez kolegę z wiadra. Goliliśmy się
przeważnie brzytwami. W zimie powszechne było mycie się śniegiem od
pasa w górę. Zdobyta w zaprzyjaźnionych domach ciepła woda służyła
przeważnie do moczenia nóg. Najgorsze były okresy przejściowe, kiedy to
było zimno i padały deszcze.
Oddzielny rozdział to insekty. Najbardziej rozpowszechnionymi
były wszy odzieżowe. Walka z nimi okazała się walką z przysłowiowymi
wiatrakami. Wymyślano różne specyfiki (DDT u nas jeszcze nie znano) i
metody postępowania – niestety wszystko zawodziło. Odymianie i
ogrzewanie odzieży nad ogniskiem przynosiło krótkotrwały skutek. Ręczne
wyłapywanie tylko redukowało populację tych stworzeń, ale natychmiast
rodziły się następne pokolenia żądne krwi. Trzeba było się po prostu
przyzwyczaić. My ze zwiadu konnego byliśmy podobno
uprzywilejowani. Gdy był czas, to koszulę czy spodnie wkładało się pod
derkę najbardziej spoconego konia. Spocone konie przykrywało się również
kożuchami czy płaszczami. Wszy podobno nie lubią zapachu potu
końskiego. Praktykowałem ten sposób stale, ale wszy ciągle miałem. W
każdym razie na poprawę samopoczucia działało to znakomicie. Te mało
sympatyczne stworzenia najczęściej umiejscawiały się w zakamarkach
odzieży, szwach, fałdach itp. Ich żerowanie wywoływało swędzenie,
czasami bardzo dokuczliwe. Powodowało to konieczność drapania się.
Drapanie łydek bardzo utrudniały wysokie cholewy butów. Do tego celu
używano patyków, a najczęściej wyciorów do luf karabinowych, i tutaj
swoje zalety wykazywały szerokie cholewy saperek.
Drugą dość rozpowszechnioną plagą był świerzb. To bardzo uciążliwe
schorzenie było dość trudne do zwalczania w warunkach partyzanckich.
Świerzb powszechnie leczono maścią siarkową o dość dużym stężeniu.
Niepożądanym objawem kuracji było bolesne podrażnienie skóry. W zimie
1944 roku dostaliśmy flakony Novoscabinu – w owym czasie nowego leku.
Ten dość skuteczny medykament nie powodował bolesnych zmian skórnych.
* * *
Pranie bielizny rozwiązywane było różnie. W tych placówkach-wsiach, w
których przebywaliśmy często, organizowane były, nazwijmy to tak, punkty
pralnicze. Koleżanki z PSK (Pomocniczej Służby Kobiet) urządzały z
naszą pomocą wielkie pranie w oznaczonych dniach tygodnia czy miesiąca. W
lecie pranie i – przede wszystkim – suszenie nie stanowiły większego
problemu. Chętnych do pomocy ładnym dziewczętom nigdy nie brakowało.
Trzeba było nosić wodę, wykręcać, rozwieszać, a czasami i pomagać przy
prasowaniu. W lecie małą przepierkę (skarpety, onuce itp.) robiliśmy
sami. Gorzej było z szyciem, ale nie słyszałem, aby panie, u których
wypadło kwaterować, odmawiały pomocy.
* * *
Załatwianie potrzeb fizjologicznych, szczególnie w zimie i w deszczu,
było czynnością kłopotliwą i nieprzyjemną. Podczas postoju większego
oddziału kopane były rowy latrynowe, które przy odjeździe zasypywano. Ze
względu na intymność, ten istotny problem jest pomijany we
wspomnieniach i opracowaniach traktujących o życiu w partyzantce.
Centralny układ nerwowy człowieka wymaga cyklicznego wypoczynku.
W unormowanych warunkach przypada to zazwyczaj na porę nocną – wieczorem
ludzie kładą się spać. A jak wyglądały partyzanckie noclegi? Może
pojęcie „nocleg” jest tu nieodpowiednie, bowiem noc była dla nas często
najaktywniejszą porą doby. A więc jak organizowano spanie? W pierwszym
rzędzie zależało to od liczebności oddziału i miejsca postoju. Inaczej
organizowano wypoczynek (spanie) kilku- czy kilkunastoosobowego patrolu,
a inaczej kilkudziesięcioosobowego oddziału. We wsiach tradycyjnym
miejscem do spania były stodoły z magazynowaną słomą lub sianem. W
zaprzyjaźnionych wioskach przyjmowano nas chętnie do domów, gdzie
zazwyczaj rozkładano słomę na podłogę służącą za posłanie. Ze względu na
posiadaną wszawicę z reguły odmawialiśmy korzystania z łóżek. Gdy były
ku temu warunki, urządzałem sobie sypialnię na strychu nad stajnią lub
oborą. Na takim strychu z reguły składowano siano, w którym można było
wymościć wygodne miejsce do spania. Obecność zwierząt działa również
uspokajająco. Poza tym obory i stajnie miały zawsze wyższą temperaturę
niż zimne stodoły.
Spanie w lesie nie stanowiło większego problemu przy dobrej pogodzie.
Najlepiej było urządzić posłanie pod nisko zwieszającymi się gałęziami
rozłożystego świerka. Miejsce to chroniło również od nieprzyjemnej w
tych warunkach porannej rosy. Kilkakrotnie w swojej karierze
partyzanckiej uczestniczyłem w budowaniu prowizorycznych ziemianek i
szałasów.
* * *
W naszym pułku obowiązywała zasada, że żołnierz musi mieć ciągle
jakieś zajęcie. Gdy nie było się w drużynie wartowniczej, gospodarczej
czy na wyjeździe patrolowym, uczestniczyło się w organizowanych stale
różnych zajęciach. Do perfekcji opanowaliśmy musztrę i szermierkę
karabinem, znaliśmy prawie na pamięć dość gruby tom Podręcznika dowódcy plutonu strzeleckiego,
słuchaliśmy pogadanek i wykładów światopoglądowych i historycznych.
Czas wypełniało też doprowadzanie do porządku ubrania i oporządzenia
oraz – najważniejsze – czyszczenie i poznawanie broni. Tę dziedzinę
opanowaliśmy po mistrzowsku. Po pewnym czasie doszliśmy do takiej
wprawy, że na kocu rozbierało się np. trzy różnego typu karabiny
maszynowe, po wymieszaniu części przykrywało się je następnym kocem i
posługując się tylko dłońmi, bez patrzenia, składało się te karabiny na
czas. Takie zawody urządzano również z pistoletami. Wymagało to wielu
godzin ćwiczeń i ciągłego powtarzania. Również konsekwentnie wymagane
było doskonalenie umiejętności czytania mapy oraz orientacji w terenie.
Posiadający konie mieli jeszcze dodatkowe zajęcia. Karmienie i
czyszczenie zwierząt oraz utrzymywanie w porządku oporządzenia też
zabierało sporo czasu. Ćwiczenia terenowe należały do stałego porządku
dnia. Ze względu na bezpieczeństwo i konieczność oszczędzania amunicji,
ćwiczyliśmy stale tzw. trójkąt błędów. Było to ćwiczenie uczące i
sprawdzające umiejętność celowania. W terenie mieliśmy kilka rusznikarni
zorganizowanych w warsztatach ślusarskich, których właściciele należeli
do naszej organizacji. Niejeden z nich wyróżniał się wielkim znawstwem
zawodu.
Nie było moim zamiarem szczegółowe relacjonowanie rozkładu zajęć
przeciętnego dnia, ale podkreślenie, iż byliśmy ciągle zajęci
doskonaleniem partyzanckiego rzemiosła.
* * *
To, o czym dotychczas napisałem, dotyczyło nie tylko mnie – mógł to
opowiedzieć każdy z moich kolegów, z którymi tworzyliśmy społeczność
1. Pułku Legii Nadwiślańskiej NSZ, zgrupowani w oddziałach partyzanckich
„Cichego”, „Stepa”, „Znicza”, „Juhasa” i innych, oraz w drużynach i
plutonach licznych placówek. Teraz przedstawię epizod, w którym
uczestniczyłem. Nawiązuje on do przytoczonego wyżej opisu codziennego
życia w partyzantce.
Styczeń 1944 roku. Zima była mroźna i śnieżna. W majątku Radlin
trwała kilkudniowa odprawa u szefa sztabu III Okręgu. Nieobecny był
por. „Znicz”, który kwaterował ze swoim oddziałem w Bystrzycy oddalonej
ponad 20 kilometrów. Przypadło mi zadanie dostarczenia pilnego meldunku
ustnego, powiadamiającego „Znicza” o rozkazie zameldowania się u dowódcy
pułku w Borowie. Miałem jechać konno późnym popołudniem, aby uniknąć
jazdy w dzień. Drogę znałem, koń był wypoczęty. Dosiadałem wtedy
pięcioletniego gniadego wałacha, o silnych przednich nogach, dość
„twardego w pysku”, a więc typowego wierzchowca do jazdy terenowej.
Znaliśmy się dobrze. Okulbaczyłem go, uważając, aby nie zaciągać zbyt
mocno popręgów, gdyż wiedziałem, że tego nie lubi. Ubrany byłem
w sukienne bryczesy i kożuszek. Za pasem i w kaburze nagan i vis, do
tego trzy ładownice z amunicją karabinową, a na plecach mój krótki
karabinek mauzer. Nie jechałem najkrótszą drogą. Omijałem zabudowania i
laski. Chciałem mieć jak najlepszą widoczność i unikać miejsc
potencjalnych zasadzek. Po zachodzie słońca zerwał się mroźny wschodni
wiatr wiejący prosto w twarz. Widziałem, że koń nie był zbyt z tego
zadowolony.
Zacząłem jechać zakosami, wystawiając to lewą, to prawą stronę na
działanie wiatru. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt
wychłodzony. Jakoś zsunąłem się z siodła. Wziąłem konia za uzdę i
szybkim marszem próbowałem się rozgrzać. Po kilkudziesięciu minutach
marszu poczułem się trochę lepiej, jednak z trudnościami wdrapałem się
na siodło. Pojechaliśmy dalej (to znaczy koń i ja). Nie miałem więcej
sił i woli powtórzyć tego zabiegu z marszem. Pilnowałem tylko kierunku
jazdy i powoli stygłem. Wreszcie znajomy zagajnik, sad, zabudowania i
głośne wezwanie do zatrzymania się. Szczękając zębami, podałem
wartownikowi hasło i poprosiłem, aby wskazał mi kwaterę „Znicza”. Po
drodze spotkałem jeszcze dwie wewnętrzne warty. Ostatni wartownik (mój
kolega) zaprowadził mnie do gospodarza, u którego kwaterował „Znicz”.
Dowiedziałem się, że „Znicza” nie ma w obozie, wyjechał przed wieczorem
dwoma saniami.
Dalszy ciąg tej historii również pamiętam bardzo dobrze. W czasie tej
mojej podróży zmarzłem osiągając granicę zamarznięcia. W dużej, ciepłej
kuchni palił się ogień pod płytą, przy stole siedziało kilku kolegów,
gospodyni coś gotowała, a w łóżku pod ścianą leżała już pod pierzyną
nasza sanitariuszka o pseudonimie „Lu”. „Lu” miała szczególną pozycję w
oddziale, gdyż była oficjalną narzeczoną „Znicza” (niedługo została jego
żoną). Była więc dla innych absolutnym tabu i nikt nie patrzył na nią
jak na kobietę. Mówię o tym, gdyż – jak mnie zobaczyła – wstała z łóżka,
narzuciła na długą, ciepłą koszulę kożuch i głosem wykluczającym
sprzeciw kazała mi się rozebrać ze wszystkiego (między innymi ze względu
na potencjalne wszy) i iść pod pierzynę. Poprosiłem tylko kolegów, aby
zaopiekowali się koniem, ale o tym nie trzeba było nawet mówić – to było
oczywiste.
W łóżku dostałem drgawek. „Lu” kazała mi odwrócić się plecami i
wsunęła się pod pierzynę. Przytuliła się do moich pleców i zaczęła mnie
rozcierać. Myślałem, że dotyka mnie rozpalony do czerwoności kawał
żelaza, a nie człowiek o normalnej temperaturze ciała. Po prostu
parzyła. Po kilkunastu minutach przestałem się trząść, „Lu” wydawała się
już nie taka gorąca. Wstała z łóżka i z gospodynią przygotowały
przynajmniej półlitrowy garnek gorącego mleka z miodem, które miałem
wypić. I tu doszliśmy do rzeczy dla mnie najważniejszej, o posmaku
tragikomicznym – może dlatego ten epizod tak dobrze zapamiętałem. Mój
organizm nie toleruje gotowanego mleka. Dostaję po prostu torsji. Tak
było według opowiadań mamy od niemowlęcia. Co tu robić, żadne wymówki
nie pomagały. „Lu” była nieustępliwa. Wypiłem i w krótkim czasie
zasnąłem. Rano obudziłem się rześki i w pełni sił. Ani śladu żadnych
objawów przeziębienia. Nigdy później nie próbowałem powtórzyć
eksperymentu z gotowanym mlekiem.
* * *
Zapewne te moje wspomnienia różnią się od innych relacji i
prezentują inne spojrzenie na wojnę partyzancką, ale to o czym piszę to
też historia. Historia dotycząca jednostek, które razem tworzyły
Historię (tę przez wielkie H), tak chętnie rozpatrywaną w skali makro.
Przecież walka partyzancka, to nie tylko zasadzki, ataki, marsze,
odwroty, rany, śmierć kolegów i przyjaciół, ale i jedzenie, spanie,
zmęczenie, pogawędki przy herbacie czy kieliszku nalewki, tęsknota za
domem i normalnym życiem, czystą pościelą i piżamą, kąpielą w wannie,
szkołą czy uniwersytetem, czułością mamy i ustabilizowaną sytuacją,
dającą poczucie bezpieczeństwa, bezpieczeństwa nie wymuszonego
odbezpieczonym pistoletem.
Tekst jest fragmentem książki Bohdana Szuckiego ps. Artur pt
Narodowe Siły Zbrojne w moim życiu. Wspomnienia „Artura” można zakupić
przez mail: szczerbiec@nsz.pl. O autorze: dr toksykologii, myśliwy.
Przed wojną uczęszczał do gimnazjum w Pińsku. W okresie okupacji
żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych. Od października 1942 do sierpnia
1944 r. w oddziałach partyzanckich w III Okręgu NSZ (Lubelszczyzna),
potem w konspiracji w Gdańsku. W 1943 r. uzyskał stopień podchorążego.
Po wojnie represjonowany. Prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił
Zbrojnych od początku jego istnienia.
Za: http://3droga.pl/historia/bohdan-szucki-ps-artur-jak-to-na-wojence-ladnie-wspomnienia-partyzanta-nsz/