Okrągły
Stół nie był żadnym „przełomem” ani „dialogiem”. Był podjętym z
inspiracji władz Związku Sowieckiego przedsięwzięciem odrzucanych przez
społeczeństwo władz późnego PRL, mającym na celu ocalenie ile tylko
możliwe z dotychczasowego, korzystnego dla nich systemu wpływów i
uwarunkowań, z instrumentalnym wykorzystaniem części zdziesiątkowanej,
zdezorientowanej i inwigilowanej opozycji.
Ponad
rok temu pisałem o rozmowach Okrągłego Stołu jako wydarzeniu osadzonym w
realiach upadającego systemu, a przez to niezdolnym do kształtowania
nowej rzeczywistości bez wywołania niszczących konfliktów i fermentu.
Spójrzmy teraz na zawartość puszki Pandory i odczuwalne do dziś
kłopotliwe pozostałości anachronicznego „geszeftu”.
Strony
rozmów: tzw. rządowa – ogarnięty kryzysem tożsamości lokalny odłam
lewicy rewolucyjnej o korzeniach stalinowskich oraz tzw. społeczna czyli
zaproszeni przez władze przedstawiciele zdziesiątkowanej wskutek stanu
wojennego opozycji, w żadnej konfiguracji nie reprezentowały polskiego
społeczeństwa, można więc było przyjąć, że im więcej wiążących,
wywołujących trwałe skutki decyzji w sprawie przyszłego kształtu
ustrojowego państwa raczą podjąć, tym większe nadużycie popełnią wobec
nieobecnych, pozbawionych głosu obywateli.
Strona
rządowa, dysponująca wojskiem, policją i bezpieką, miała możliwość
selekcjonowania uczestników rozmów, ich zastraszania, nękania, wszelkich
form nacisku. Bogate doświadczenie w tym zakresie miał sam gospodarz
imprezy, gen. Kiszczak – wychowanek tzw. Informacji Wojskowej,
organizacji zbrodniczej odpowiedzialnej za prześladowanie opozycjonistów
z lat powojennych, formacji-córki stalinowskiego kontrwywiadu
wojskowego „Smiersz”. Druga strona oczywiście takich możliwości nie
miała, nawet jeśli dysponowała pewnym potencjałem szantażu w postaci
swoich wpływów, które mogły w przyszłości przełożyć się na wynik
wyborczy.
Sposób, w jaki urządzono Polskę na
przełomie lat 80 i 90, z jednej strony utrwalił wiele patologicznych
zjawisk i relacji mających początek jeszcze w PRL-u, z drugiej – uwolnił
nowe, niemożliwe do szybkiego zwalczenia plagi systemowe.
Spadkobiercy „Republiki Śmierć”. Kwestia zbrodni komunistycznych i represji wobec opozycji
Krytykę
totalną, „do ściany”, potępianie w czambuł tak złożonego zjawiska jak
system polityczny, nawet represyjny, z jego wszelkimi konsekwencjami
uważam za niedojrzałość. Czyste zło jest filozoficzną abstrakcją, a PRL
siłą rzeczy stał się naszym krajem. Jednak naród polski w 1945 roku nie
życzył sobie bolszewizmu. Polskie miasta nie wiwatowały na cześć Armii
Czerwonej jak Sofia i Belgrad, a wolę ludu wyrazili nie ci, którzy
stanęli po stronie ludobójcy – Stalina, lecz ci, którzy bezskutecznie
zwrócili się przeciwko nowej władzy.
Dwie
okupacje lat 39-45: niemiecka i sowiecka nie oznaczały „tylko” zmiany
rządów i rozpętania terroru – skutkowały całkowitym przeoraniem
struktury społecznej polskich ziem poprzez eksterminację milionów,
zniszczenie elit (fizyczna likwidacja lub zmuszenie do opuszczenia
kraju), migracje ludności wskutek zmian granic państwowych. Powojenne,
kształtowane odgórnie struktury były siłą rzeczy stalinowskie: nie tylko
armia i aparat terroru – ten matecznik Kiszczaków i Jaruzelskich, lecz
także media, literatura, architektura. Polska przełomu lat 40 i 50
oddychała stalinizmem, przy czym „bratni” Związek Sowiecki, choć
zafundował Polsce lepszy los od okupacji hitlerowskiej, był podobnie jak
Rzesza, reżimem ludobójczym. To była Republika Śmierć.
Odwilż
drugiej połowy lat 50-tych, umiarkowana destalinizacja i pewne zmiany
pokoleniowe okresu powojennego przyniosły złagodzenie represji ale nie
zmieniły struktur społecznych zasadniczo, w szczególności nie zmieniły
charakteru i celów mundurowej wierchuszki. Jeszcze w 1983 roku
Jaruzelski otrzymał od władz sowieckich platynowo-złoty Order Lenina.
Gdy
poruszam temat bezpieki, nie mam pewności czy rycerze wolności z tzw.
opozycji demokratycznej faktycznie siedzieli przy tym stole, czy tylko
się pod nim dyskretnie przeczołgali, lecz pozostaje faktem, że
funkcjonariusze służb PRL zajmujący się prześladowaniem tejże opozycji, w
tym popełnianiem mordów politycznych, nie tylko nie ponieśli
odpowiedzialności, ale uzyskali w tzw. wolnej Polsce na całe
dziesięciolecia pozycję uprzywilejowaną, łącznie z prawem do
„szwajcarskich” emerytur, co silnie kontrastowało z gwałtownym
zubożeniem większości społeczeństwa na początku lat 90-tych.
O
ile na temat sprawiedliwości i zasadności wyroków sądowych czasu PRL
można burzliwie dyskutować, o tyle mord polityczny jest zawsze zbrodnią,
którą normalny człowiek się brzydzi. Niechęć do rzetelnego wyjaśnienia
tych tragicznych epizodów naszej historii obciąża wszystkie rządy RP po
89 roku. Zwiastunem wielkiej patologii był już fakt zacierania śladów
zbrodni poprzez palenie dokumentacji MSW aż do – jak podaje kilka źródeł
– stycznia 1990 roku, tj. w czasie wspólnych rządów Kiszczaka i
Mazowieckiego. Smród tych palonych dokumentów uniósł się czarną chmurą
nie tylko nad premierem Mazowieckim, ale nad całą tzw. III RP, ukazując
czym w rzeczywistości była, a może „czym jest”.
Ostatnio,
choć o ćwierć wieku za późno, uchwalono ustawę odbierającą przywileje
emerytalne (nie „emerytury”!) funkcjonariuszom bezpieki PRL. Myślę, że
wymaga doprecyzowania w formie nowelizacji, bo nie było chyba intencją
ustawodawcy karanie bufetowych i sprzątaczek, które przepracowały
miesiąc w jakiejś komendzie powiatowej. Natomiast w zakresie wyjaśnienia
kwestii motywowanych politycznie zabójstw z lat osiemdziesiątych nie
dzieje się nic, poza skądinąd godnymi uwagi występami i publikacjami
historyków IPN i dziennikarzy śledczych.
Przywileje
przedstawicieli aparatu represji PRL trzeba jednak rozpatrywać szerzej.
Często okazywało się, że sama przynależność do prominentnej mundurowej
rodziny otwierała drzwi, które w innej sytuacji pozostałyby zamknięte na
głucho. Czy np. nie znający dobrze angielskiego funkcjonariusz wywiadu
cywilnego PRL Sławomir Petelicki, szerzej znany z późniejszych
niekwestionowanych osiągnięć w zakresie tworzenia wojsk specjalnych, był
faktycznie najlepszym kandydatem na wicekonsula i zarazem rezydenta
wywiadu w Nowym Jorku w latach 70-tych? No qualifications, no problem?
To tylko pierwszy z brzegu przykład spośród wielu.
Dużo
napisano na temat genezy i obsady mediów „głównego nurtu” w III RP.
Zwłaszcza w mediach elektronicznych, tam gdzie – jak określił jeden z
podwładnych prezesa Roberta Kwiatkowskiego – obowiązywała zasada „Jesteś
czerwony albo jesteś dup***y”, dla wielu potomków PRL-owskich
mundurowych familii bezpiecznie było i ujutno. Oczywiście – zgodnie z
powyższa zasadą – wyłącznie ze względu na ich unikalne, dziennikarskie
zdolności.
Spośród
zjawisk kojarzonych z PRL-em, Okrągły Stół nie utrwalił tych, które
wydawały się pozytywne, jak tania komunikacja miejska, system wczasów
pracowniczych czy osiągnięcia w kinematografii, ale chore uwarunkowania i
koneksje, które zaburzyły rozwój naszego kraju na całe dekady, utrwalił
jak najbardziej.
Kwestia byłych współpracowników UB i SB
Jeżeli mowa o mediach, dokładnie od 1989 roku można było zaobserwować ciekawe zjawisko: przesunięcie zakresu tabu i autocenzury.
O
ile, najogólniej mówiąc, w PRL temat represji komunistycznych
oficjalnie nie był podejmowany, w szczególności w zakresie mogącym
narazić na szwank przyjaźń polsko-sowiecką, np. sprawa zbrodni
katyńskiej i innych sowieckich aktów bezprawia wobec ludności polskiej
nie pojawiała się w mediach, o tyle po Okrągłym Stole nastąpiło
wybiórcze odblokowanie przekazu – o Katyniu i innych represjach czasu II
wojny mówiło się już otwarcie, podczas gdy okres powojenny wciąż był
mętną wodą, strefą białych plam. Dotyczyło to zwłaszcza roli SB i innych
służb mundurowych w ostatnich dekadach PRL i później, działalności ich
tajnych współpracowników, ich wpływu na życie publiczne przed i po 1989
roku, w szczególności na działalność tzw. opozycji demokratycznej i
transformację ustrojową.
Nie
jest więc prawdą że całkiem znikła cenzura: pozostała autocenzura,
presja środowiskowa, poprawność polityczna, cenzura obyczajowa. Pozostał
swoisty system tabu oplatający historię najnowszą.
Temat
współpracy konkretnych osób z bezpieką PRL okazał się niemożliwy do
zamiecenia pod dywan. Nie ze względu na czyjeś obsesje, lecz
zapotrzebowanie społeczne, dążenie do ujawnienia faktów, które miały /
mają wpływ na naszą rzeczywistość. To temat trudny. Czy na czyjeś
wieloletnie donosicielstwo można machnąć ręką? Nic się nie stało? Albo z
innej flanki: czy każde niefortunne uwikłanie we współpracę uprawnia do
postawienia skądinąd wartościowych ludzi pod pręgierzem?
Faktem
jest, że pracujący dla UB i SB donosiciele sprzed 1989 roku to nie
tylko ludzie, którzy – jak się mawia – „coś tam podpisali i nikomu
krzywdy nie zrobili”, ale także osoby, które realnie ułatwiały bezpiece
prześladowanie opozycjonistów i innych obywateli z różnych względów dla
władz „niewygodnych”, co w konkretnych przypadkach kończyło się ich
śmiercią, utratą zdrowia, wymuszoną emigracją, złamaniem kariery lub
wyrzuceniem z pracy. Nic się nie stało?
Środowiska
„okrągłostołowe” faworyzowały byłych donosicieli, chroniły ich,
pielęgnowały, tępiły ideę lustracji, zajadle niszczyły tych, którzy
próbowali mówić prawdę o TW. Rola byłego prezydenta Lecha Wałęsy w tych
działaniach, łącznie z zajadłym niszczeniem ludzi mówiących prawdę –
była wręcz wiodąca. Niektórzy zaczęli się głęboko zastanawiać z którą
stroną historycznego sporu Wałęsa czuje się emocjonalnie związany, choć
myślę, że wypowiadając się wielokrotnie z pogardą o kolegach z dawnej
opozycji, za to z szacunkiem o Jaruzelskim, Wałęsa sam już na to pytanie
odpowiedział.
Niechęć
tych środowisk wobec samej idei lustracji nie poprawiła atmosfery w
Polsce i nie rozwiązała niczyich problemów, jedynie przeciągnęła w
czasie i skomplikowała i tak nieuchronny proces dochodzenia do prawdy.
Złożonej. Fragmentarycznej. Jakiejkolwiek.
Patologie przekształceń własnościowych
O
ile powszechną i dość trwałą pauperyzację przełomu lat 80 i 90 można
jeszcze złożyć na karb uwarunkowań międzynarodowych, to decyzje
uwłaszczeniowe w zakresie tego, co ustawy określały jako „majątek
ogólnonarodowy”, obciążają konta polskich decydentów. Wiele z tych
decyzji (spółki nomenklaturowe, dzika prywatyzacja) uderzało w nasze
wspólne dobro, wiązało się z uszczupleniem dochodu Skarbu Państwa,
likwidacją miejsc pracy, działało na korzyść obcego kapitału
spekulacyjnego, różnych partyjnych geszefciarzy, krewnych i znajomych
królika, ubeckich klanów i środowisk przestępczych. Do tego doszły nie
rozliczone machloje i afery typu FOZZ, gdzie pełno było wokół
poszkodowanych i zatroskanych ale praktycznie do dziś – nikogo winnego, a
próba wyjaśnienia zdawała się narażać na niebezpieczeństwo. Kak mnogo
nieciekawej hałastry musiał żywić polski pracownik i podatnik w III RP !
Wykonawcy
(bo przecież nie autorzy) polskich liberalnych, neo- czy
pseudo-liberalnych reform gospodarczych: Leszek Balcerowicz, Janusz
Lewandowski, Jan Krzysztof Bielecki, popełniali ten sam błąd w myśleniu
co środowiska tzw. korwinowskie, twierdząc i głosząc, że przy minimalnej
interwencji państwa mityczny rynek zadziała prawidłowo i z korzyścią
dla obywateli, jak gdyby państwo było wspólnym dobrem jedynie silnych
podmiotów, potężnego obcego kapitału i części Polaków, którzy lepiej
sobie radzą, a nie – wszystkich, nawet tych, za których czasem trzeba
myśleć.
Warto
czasem posłuchać wywiadów, w których profesor Balcerowicz obraża się na
rzeczywistość i oburza na sam dźwięk słów: „kapitał spekulacyjny”, czy
„umowy śmieciowe”. Można odnieść wrażenie, że trafniejszą diagnozę
działania współczesnego „wolnego rynku” przedstawił niezamierzenie
Sławomir Mrożek jednym ze swoich banalnych rysunków, gdzie wielki stwór
mówi do małego: „Brakuje ci woli mocy!”.
Często
niestety jest tak, że w miejscach gdzie, jak pamiętam, była kiedyś
cukrownia, huta, zakłady chemiczne lub mięsne, jest teraz pustka lub
ruiny, chociaż nie wszystko było dziadowskie i nierentowne.
Sprywatyzowane i zlikwidowane cukrownie nie były „dziadowskie”,
wykupione i zlikwidowane przez Siemensa zakłady elektroniczne „Elwro” we
Wrocławiu, w swoim konkretnym czasie nie były „dziadowskie”, nie każda
zlikwidowana kopalnia była „dziadowska”, a że tak wiele miejsc pracy
poznikało, to gorzki plon prywatyzacji na dużą skalę, w której czegoś
zabrakło – i raczej nie „woli mocy” małych podmiotów gospodarczych w
starciu z dużymi, raczej działań polskich władz w zakresie obrony
rodzimej gospodarki lub choćby twórczej refleksji nad setkami tysięcy
pracowników pozostawionych niemal z dnia na dzień w nędzy i beznadziei.
Nie upieram się, że władze kierowały się złą wolą. Mogła to być zwykła
żałosna bezradność.
W
niedawnym expose, premier Mateusz Morawiecki powołał się na słowa
znanego ekonomisty Thomasa Piketty: „Jesteście krajem w posiadaniu
zagranicy” oraz agencję Bloomberg: „Zachodni kapitał skolonizował Polskę
i kraje centralne” (warto w tym miejscu przypomnieć, że jeszcze parę
lat temu za podobne poglądy na temat efektów polskich „reform” i
„prywatyzacji” był niszczony i szkalowany Andrzej Lepper!) i
zapowiedział podjęcie działań naprawczych – tak w każdym razie to
zabrzmiało. Biorąc pod uwagę stopień zawłaszczenia polskich banków,
handlu i mediów przez obcy kapitał, działania naprawcze to nie kalwaria,
lecz Himalaje do zdobycia, ale sama krytyka prowadzonej począwszy od
czasów Okrągłego Stołu polityki gospodarczej, która uczyniła z Polski
„eksploatowane peryferie”, to krok naprzód, przekłucie balona pychy i
arogancji licznych poprzedników Morawieckiego.
Kwestia polityki historycznej, edukacyjnej i informacyjnej w wydaniu tzw. lewicy laickiej
„Lewica”
i „prawica”, to słowa używane dziś tak dowolnie i bezmyślnie, że stały
się symbolami bez treści, których najlepiej unikać. „Lewica laicka” to
jednak utarte od lat określenie uczestniczącej w rozmowach Okrągłego
Stołu, dominującej natenczas po tzw. społecznej stronie formacji
intelektualnej, która – nie bez przygód i turbulencji – środowiskowo
uzależniła od siebie Wałęsę, a wraz z formalną zmianą systemu i
zniesieniem cenzury ruszyła do szkół i mediów z intencją wytresowania
Polaków bzdurami i manipulacjami, z których najbardziej rażące można
zebrać w trzy grupy:
1)
Krzewienie kompleksów, wmawianie „wad narodowych”, głoszenie wyższości
innych krajów nad „zacofaną Polską”, klękanie przed oszczercami…
Wady
są kwestią indywidualną. Przypisywanie ich zbiorowościom, np. narodom,
samo w sobie jest nadużyciem, jednak po 1989 roku nastąpił wysyp
samoumartwiających się intelektualistów przyjmujących za zadanie
temperowanie polskiej dumy poprzez piętnowanie „wad narodowych” – takie
to nowoczesne i europejskie się im wydawało. Nawet jeżeli główna fala
tej narracji z biegiem czasu opadła, jeden jej element okazał się
nieprzeciętnie żywotny: przedstawianie Polaków jako antysemickich
lumpów, których rola (współudział, współodpowiedzialność?) w zagładzie
Żydów jest co najmniej tematem otwartym. Warto dodać, że i tu nastąpiło
przesunięcie zakresu tabu i autocenzury, nie tyle w czasie, co w
przestrzeni: przed 1989 rokiem do tematu Związku Sowieckiego i jego
szlachetnych obywateli media podchodziły jak do jeża, natomiast po
Okrągłym Stole uprzywilejowane i chronione miejsce „jeża” zajęły USA i
naród żydowski (w dowolnej kolejności).
W
lipcu 1997 roku w Jedwabnem, prezydent Aleksander Kwaśniewski
przepraszał w cudzym imieniu za nie swoją zbrodnię. Potem ruszył pochód
biczowników: wyznanie „polskich win i wad” przez środowisko polityczne
prezydenta, michnikowszczyznę, usłużne media, w końcu nawet naczelny
Frondy Tomasz Terlikowski pisał jak mu okropnie wstyd z powodu zbrodni w
Jedwabnem popełnionej 30 (słownie: trzydzieści) lat przed jego
urodzeniem!
Przeciętnemu
polskiemu obywatelowi zdecydowanie nie powinno być wstyd z powodu
zbrodni w Jedwabnem ponieważ jej nie popełnił, a przeprosiny
Kwaśniewskiego jako Prezydenta RP były niestosowne i dziwaczne także
dlatego, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo wewnętrzne na terenach
okupowanych ponosi okupant, w przypadku Jedwabnego roku 1941 – III
Rzesza. Można mówić o odpowiedzialności indywidualnej osób narodowości
polskiej, które, zgodnie z ustaleniami śledztwa IPN, brały udział w
zbrodni, natomiast odpowiedzialność zbiorowa, nawet symboliczna, to
jakieś wynaturzenie czasów polityki masowej, próba podeptania
indywidualnego sumienia.
Dla
porównania, kilkanaście dni przed zbrodnią w „Jedwabnem” miał miejsce
straszny pogrom Żydów w rumuńskich Jassach, dokonany przez Rumunów, z
inicjatywy władz Rumunii, z przyzwoleniem i zachętą stacjonujących tam
sił niemieckich. Ponieważ obecna Rumunia jest kontynuacją Królestwa
Rumunii, można mówić o symbolicznej odpowiedzialności politycznej jej
władz jako następców polityków czasu wojny, faktycznie odpowiedzialnych
za kolaborację z III Rzeszą i za to, co wtedy działo się w Rumunii,
łącznie z dopuszczeniem do pogromów – „symbolicznej” bo to co łączy
jedne i drugie władze, to tylko osobowość prawna państwa rumuńskiego,
nie poglądy, cele ani sojusze.
Temat
„polskiej współodpowiedzialności za Holocaust” (używanie takiego
sformułowania tak jak to robią niektóre portale – bez cudzysłowu lub
odpowiedniego komentarza jest niczym innym jak szkalowaniem) wrócił
ostatnio jak burza w związku z ustawą o IPN. Niezależnie od dalszego
ciągu tego serialu z udziałem Polski, Izraela i USA, walka o pamięć i
przeciwko fałszywemu przekazowi historycznemu ma głęboki sens, nawet
jeżeli będziemy dociekać narodowości wszystkich kolaborantów,
szmalcowników i katów czasu II wojny i żaden naród nie wyjdzie z takiej
konfrontacji bez skazy.
Innym
przykładem krzewienia kompleksów było (jest) bezmyślne wzorowanie się
na Europie Zachodniej przy jednoczesnym przedstawianiu Polski jako jej
zacofanego, niedouczonego, gorszego junior-partnera. Taka postawa
wyrządziła wiele szkód. Nasza część Europy nie jest Zachodem i Polska
nie jest Zachodem – otwartym, bogatym, atlantyckim regionem, od stuleci
rozwijającym handel dalekomorski, kolonializm, neokolonializm, ekspansję
międzykontynentalną. Jesteśmy za to unikalną, kontynentalną strefą
zgniotu, która różni się od tzw. Zachodu geograficznie, historycznie,
etnicznie, kulturowo, językowo i gospodarczo, co w żadnym razie nie jest
powodem do wstydu. Będziemy współpracować z kim się da ale nie staniemy
się Francją, Niemcami czy Szwecją, ich lokajem, przystawką ani papugą.
Do
dziś wśród dziennikarzy, pisarzy, aktorów, reżyserów można spotkać
smutnych panów przeciwstawiających szeroki świat „zacofanej,
nietolerancyjnej” Polsce. Ciekawe, że choć miliony Polaków faktycznie
ruszyło w ostatnich latach w szeroki świat, smutni panowie wciąż tylko
wypłakują się do Wisły.
W
końcu podjęto próbę sprowadzenia tego rodzaju intelektualnych
wynaturzeń do wspólnego mianownika, określając je jako „pedagogika
wstydu” – określenie całkowicie umowne i komu się nie podoba, może
mówić: „krzewienie kompleksów”, „przysposobienie do infamii”, „warsztaty
sypania głów popiołem”, lub udawać, że temat nie istnieje, co nie
powstrzyma uzasadnionej konsternacji wobec samego zjawiska.
2) Patologiczne uprzedzenia
W
tytułach prasowych kierowanych latami przez Adama Michnika, Tomasza
Lisa czy Ks. Bonieckiego można było z łatwością znaleźć potępienie hejtu
antysemickiego w internecie, próżno było jednak szukać potępienia hejtu
antykatolickiego, którym również sieć jest usiana. Tak działa
nietolerancja, patologiczne uprzedzenia. Media Michnika, Lisa,
Bonieckiego i podobne same były przyczyną i źródłem hejtu i nagonek na
środowiska katolickie i strasznie naiwny byłby ten, kto by sądził, że
nominalna „katolickość” Tygodnika Powszechnego ma w tym kontekście
jakieś znaczenie.
Ostatnio
te same media utyskują na „wzmagającą falę antysemityzmu”. Postawić
przed nimi antysemitę, to jak postawić przed nimi lustro. Na bazie
swoich uprzedzeń przez lata budowali nietolerancję, teraz dziwią się, że
szambo wybiło kilka metrów dalej.
Uprzedzenia
wpłynęły na debatę publiczną dewastująco. Całkowicie bezproduktywny
jest dialog z rasistami, antysemitami czy fanami Michnika, którzy
postrzegają rzeczywistość przez pryzmat chorych emocji: dla jednych
godny pogardy jest „czarnuch” lub „Żyd”, dla innych „katolik”.
Przedstawiciele
formacji „okrągłostołowych” dopiero od niedawna, widząc, że
społeczeństwo jest bardziej skomplikowane niż się im zdawało i w coraz
większym stopniu się od nich dystansuje, z nieśmiałością dochodzą do
konkluzji (w mniejszym stopniu propagandyści pokroju Lisa ale analitycy
typu Aleksandra Smolara jak najbardziej), że pomylili się w ocenie siły i
liczebności środowisk konserwatywnych, narodowych, wyznaniowych,
antyestablishmentowych. Jednak ich uprzedzenia wobec tych środowisk znów
działają podobnie jak ślepy rasizm i antysemityzm – negatywne emocje
biorą górę i sprawiają, że ludzie ci nie są zdolni do głębszej
refleksji, bo gdyby ją podjęli, musieliby skonfrontować się z własną
nędzą moralną i powiedzieć „przepraszam”.
3) Utrwalanie mitów historycznych.
Jak
powstają mity historyczne? Na przykład tak, jak mit o ataku (atakach)
polskiej kawalerii konnej przeciwko niemieckim czołgom we wrześniu
1939r. Pierwszym winnym rozpowszechnienia tej bzdury jest nazistowska
propaganda: Niemcy przekazali zachodnim korespondentom wojennym
informację, jakoby 1 września pod Krojantami doszło do szarży polskiej
kawalerii na niemieckie jednostki zmechanizowane. Manipulacja miała na
celu przedstawienie polskiej armii jako głupich szaleńców. W
rzeczywistości miał miejsce atak na piechotę niemiecką, natomiast ukryte
w lesie niemieckie transportery opancerzone odpowiedziały z zaskoczenia
ogniem z karabinów. Szukając sensacji i dobrego tematu do publikacji,
zachodni dziennikarze przekazali zmanipulowaną informację na ten temat
„szerokiemu światu”, przy czym włoski korespondent Indro Montanelli
jeszcze ją ubarwił. Po wojnie władze komunistyczne nie prostowały
kłamstwa, świadomie dyskredytując przedwojenne władze sanacyjne jako
nieodpowiedzialne, winne zacofania polskiej armii. W ten sposób Niemcy,
zachodni korespondenci i władze PRL, każdy z zupełnie innych pobudek,
przyczynili się do utrwalenia mitu, który pokutuje w świadomości do
dziś.
Jakie mity utrwalano w III RP?
Mitem
jest np. przekaz o „obaleniu komunizmu przez polską opozycję”,
przedstawianie Polski jako „inicjatora przemian demokratycznych” w całej
Europie Wschodniej, a więc i w Związku Sowieckim, sprowadzane czasem
nawet do haseł o „obaleniu komuny przez Lecha Wałęsę”. Tego typu
narrację podtrzymują nie tyle historycy, ile solidarnościowi „etosowcy” w
rodzaju Andrzeja Celińskiego czy Henryka Wujca. Wydaje się, że
przynajmniej niektórzy z nich rzeczywiście wierzyli /wierzą w swą
niezwykłą historyczną, kolektywną moc sprawczą.
Z
pewnością można mówić o znaczącym udziale polskiej opozycji w
transformacji ustrojowej, ale przedstawianie opozycji jako siły
sprawczej zmiany systemu jest nadużyciem: oznaczałoby to, że atomowe
supermocarstwo ze stolicą w Moskwie przestraszyło się strajkujących
stoczniowców, zwłaszcza jednego z wąsami i uległo im rozpadając się na
kawałki. Przyczyny upadku komunizmu były przede wszystkim ekonomiczne:
mając świadomość niewydolności systemu, jego zapóźnienia
technologicznego, stojąc przed widmem ekonomicznej katastrofy i
przegrywając wyścig zbrojeń ekipa Gorbaczowa sama inicjowała przemiany
we własnym kraju, jak i w państwach satelitarnych. W niektórych z nich
(Polska, Czechosłowacja) dla uwiarygodnienia procesu przebudowy
dopuszczono do władzy opozycję, w innych (Rumunia, Bułgaria) opozycji
nie było, więc nie było kogo dopuszczać (istnienie opozycji
antykomunistycznej w Rumunii końca lat 80-tych także jest mitem).
Bez
„Solidarności” komunizm też by upadł, choć w sposób mniej spektakularny
i romantyczny. Polacy uwierzyli w potęgę dawnej opozycji bo
potrzebowali pięknej legendy na osłodę siermiężnych lat, opozycjoniści –
podkreślenia własnych zasług (sukces ma wielu ojców), a zachodni
politycy – pasa transmisyjnego w postaci legendarnych opozycjonistów
jako partnerów do wyściskania, dialogu i przedstawienia swych oczekiwań
względem „młodej demokracji”.
Istnieje
wreszcie, rzecz jasna mit Okrągłego Stołu – budujących, służących
zgodzie narodowej porozumień ponad podziałami. W rzeczywistości mało
które wydarzenie w historii Polski w takim stopniu przyczyniło się do
wykopania rowów oddzielających „swoich” od „pozostałych”.
Leśna konspira w Magdalence
Zgodnie
ze Słownikiem języka polskiego PWN, spisek to „tajne porozumienie grupy
osób dla osiągnięcia jakiegoś celu”. Czy w latach 1988-89 w ośrodku
konferencyjnym MSW w Magdalence miało miejsce porozumienie grupy osób
dla osiągnięcia jakiegoś celu? Zgodnie z wiedzą historyczną – tak. Czy
treść rozmów była tajna? Zgodnie z wiedzą historyczną rozmowy miały
charakter poufny. Polskiemu społeczeństwu przypisano jedynie rolę
niedoinformowanego obserwatora owoców leśnej konspiry – porozumień
lewicy „mundurowej” z lewicą „styropianową”. Były to rozmowy o nas bez
nas.
To
prawda, że część ustaleń z Magdalenki przybierała formę oficjalnych i
jawnych porozumień, jednak poufność rozmów gwarantowała, że informacje i
sytuacje niewygodne dla uczestników rozmów nie ujrzą światła dziennego.
To jest „konspira”.
Optymiści
mogliby sądzić, że aby polskie społeczeństwo uniknęło niepotrzebnych
napięć, aby było bardziej organiczne i solidarne wystarczyło w 1989 roku
rozmawiać z ludźmi zamiast kryć się przed nimi w lesie, w tajnym
ośrodku MSW. Ale to miraż. Po pierwsze – pod koniec lat 80-tych Polska
była nadal satelitą Moskwy, gdzie jawność była fikcją, a gospodarze
imprezy – posłusznymi wykonawcami ogólnikowych sowieckich instrukcji
przewidujących dopuszczenie do władzy „umiarkowanej opozycji”. Po drugie
– chowanie się przed opinią publiczną w lesie jest dość naturalne w
sytuacji, gdy część planów i zamierzeń stron rozmów zwiastuje hańbę i
żenadę.
W
jakim stopniu uczestnicy rozmów w Magdalence mogli „otworzyć się” przed
opinią publiczną? Czy Kiszczak miał ogłosić na konferencji prasowej, że
zamierza puścić z dymem część dokumentacji MSW przy milczącej
akceptacji drugiej strony? Czy rozmówcy mieli oficjalnie przyznać, że
żadnym wyjaśnieniem kwestii zabójstw politycznych czasu schyłkowego
PRL-u nie są zainteresowani, a zaangażowani w prześladowanie opozycji
funkcjonariusze bezpieki uzyskają w tzw. wolnej Polsce szczególne
przywileje? Czy mieli ujawnić raporty i analizy działającego w latach
1986-89 niejawnego tzw. zespołu trzech, w składzie: Stanisław Ciosek –
sekretarz KC, Jerzy Urban – rzecznik rządu, Władysław Pożoga – zastępca
szefa MSW, w których mowa o postępującej utracie przez władze zaufania
społecznego oraz planach działań obliczonych na rozbicie i ośmieszenie
opozycji? Czy mieli oficjalnie przyznać, że jednym ze sposobów na
utrzymanie wpływów „ferajny” ma być uwłaszczenie na majątku państwowym,
czyli zwykłe złodziejstwo?
Okrągły
Stół nie był żadnym „przełomem” ani „dialogiem”. Był podjętym z
inspiracji władz Związku Sowieckiego przedsięwzięciem odrzucanych przez
społeczeństwo władz późnego PRL, mającym na celu ocalenie ile tylko
możliwe z dotychczasowego, korzystnego dla nich systemu wpływów i
uwarunkowań, z instrumentalnym wykorzystaniem części zdziesiątkowanej,
zdezorientowanej i inwigilowanej opozycji.
Wreszcie
– skąd się właściwie biorą nietrafne słowa „porozumienie” i „dialog” na
określenie komunikacji dwóch stron, z których jedna jest uzbrojona po
zęby, a jej siła idzie przed prawem? Czy warto podtrzymywać okruchy
mitu?
Zastanówmy się.
Miłosz Szuba