Zdaniem banderowców „Lwów nie jest dla polskich panów”. Zdaniem „polskich panów” – Ukraina nie jest dla banderowców. I to my mamy, wbrew pozorom, więcej danych, żeby postawić na swoim.
Pięć i pół miliona potomków Kresowian
Napięcia polsko-ukraińskie nie tyle narastają od dłuższego czasu – co
po prostu kryzys: świadomościowy, polityczny, tożsamościowy i przede
wszystkim zaufania między narodami polskim a ukraińskim jest już tak
głęboki, że musi przebijać się do świadomości rządzących. Im bardziej
rząd w Warszawie chciałby przechodzić do porządku nad nierównowagą w
relacjach z Kijowem, nad uczynieniem z antypolskiej ideologii państwowej
doktryny Ukrainy, nad utratą pieniędzy zainwestowanych w podtrzymywanie
reżimu Poroszenki – tym bardziej bankructwo tej
polityki widzą zwykli Polacy. I władze nie mogą już tego lekceważyć z
taką dezynwolturą, jak uprzednio, stąd ustępstwa Prawa i Sprawiedliwości
wobec oczekiwań elektoratu, w tym postulatów polskich Kresowian, żądających wobec Ukrainy polityki silnej ręki.
Przywracanie świadomości kresowej, tożsamości wspólnej dla ponad 15
proc. narodu polskiego – zajęło ostatnią dekadę. Z sentymentu,
objawiającego się romantycznymi wycieczkami czy słuchaniem
przedwojennych lwowskich piosenek – udało się przejść do etapu
zrozumienia, że polskie Kresy Wschodnie nie tylko stanowią nasze
dziedzictwo, ale także mogą być ważnym instrumentem polskiej
nowoczesnej geopolityki XXI wieku. I nikt tak nam nie pomógł w
tym dziele tak bardzo, jak ukraińscy naziści i posługujący się nimi
cwani oligarchowie, którzy swoje złodziejstwo i rozgrabianie Ukrainy –
postanowili ukryć pod narodowymi hasłami. Przypomnienie wszystkich
symboli, pod którymi okrutnie zamęczono ponad 200.000 Polaków –
stanowiło dla Polaków konieczne otrzeźwienie. Oczywiście, jak to w
Polsce – najpierw oprzytomnieli zwykli ludzie, a politycy, chcąc nie
chcąc – musieli podążyć za nimi.
Nie ma przyjaźni z bandytami
Długo wmawiano Polakom, że współczesny banderyzm to tylko jakaś forma rekonstrukcji historycznej albo że to „inny banderyzm”, jakimś dziwnym trafem i nie wiadomo skąd nagle… wcale nie antypolski, usprawiedliwiano ukraińskich nazistów, że przecież „nie mają innych wzorców”
– słowem zachowywano się jak europejska ofiara imigranckiego gwałtu
sama siebie przekonywująca, że to, co ją spotyka, to wcale nie wina
gwałciciela, tylko otoczenia, które za rzadko go w dzieciństwie
przytulało. Tak zaawansowany syndrom sztokholmski
zaczął w końcu wyglądać na celowy sabotaż polskich interesów narodowych i
racji stanu, a głoszący te samobójcze bzdury zorientowali się, że są w
mniejszości już nie tylko w całym społeczeństwie polskim, ale nawet w
ramach elektoratu pro-ukraińskiej dotąd partii rządzącej, PiS.
Oczywiście, banderowcy również nie próżnowali. Kilka lat temu głośno było w polskich środowiskach narodowych o propozycjach Ołeha Tiahnyboka,
gotowego wypłacić okrągłą sumkę każdemu polskiemu ugrupowaniu, które
zgodziłoby się podpisać z nim wspólną deklarację, w której o Rzeź
Wołyńską oskarżono by „przebranych Ruskich” i rozgrzeszono Banderę z Szuchewyczem
z ich zbrodni. Liderowi Swobody wówczas się nie udało, ale można się
domyślać, że podobny mechanizm działał i przy innych próbach kupowania
ukraińskiemu nazizmowi „przyjaciół”. Sęk w tym, że tanio kupione, a przy tym nie mające uczciwych podstaw poparcie – jeszcze szybciej można stracić.
Nie można w borykającym się z kryzysem ekonomicznym kraju, jakim jest
Polska – wyrywać Polakom wyśrubowanych podatków, a potem oddawać je na
wieczne nieoddanie i zmarnowanie Poroszence. Nie można narodowi, który
przez emigrację zarobkową utracił 10 proc. najbardziej aktywnych rodaków
– proponować jako ekwiwalentu obcych kulturowo przybyszy z Ukrainy. I
wreszcie nie wolno narodowi tak ciężko doświadczonemu przez historię,
jak Polacy, wielokrotnie zranieni w swojej godności i poczuciu dumy
narodowej, w dodatku podbechtanemu postulatem „wstawania w kolan”,
zgłoszonym przez PiS – kazać nagle ignorować publiczne zniewagi ze
strony Kijowa i Lwowa. I chociaż rządzący Polską (wiecznie zapatrzeni
tylko w opinie i życzenia Waszyngtonu oraz Brukseli) przyzwyczaili się
dotąd ignorować oczekiwania społeczeństwa i wprost łamać każde dane
Polakom słowo – w końcu dłużej się tak nie dało.
Koniec banderowskiej bezkarności?
Kresowianom pomógł zbieg okoliczności. Nowy rząd Prawa i Sprawiedliwości, pod kierunkiem Mateusza Morawieckiego
chciał uwiarygodnić się w oczach patriotycznego elektoratu, choć
równocześnie zgrabnie odciąć się od formułowanych przez pro-europejską
opozycję zarzutów „nadmiernej tolerancji wobec skrajnej prawicy”.
Stąd właśnie skompilowano różne co do genezy i celu postulaty: podjęcia
czynnej walki z kłamstwem nie niemieckich (z udziałem ukraińskich
pomocników), ale „polskich obozów zagłady” – z pomysłem
zakazania wprost nazwanej po imieniu propagandy banderowskiej w Polsce.
Taka była geneza zmiany ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która
wywołała znane już protesty banderowskie na Ukrainie.
Ukraińscy naziści i cały kijowsko-lwowski establishment mogli poczuć się zdziwieni takim zwrotem w polityce Warszawy – wszak dotąd głosili i robili co chcieli i żaden oficjalny przedstawiciel Polski nie reagował, nawet na jawne upokorzenia.
A tu nagle cała ustawa, przepisy karne i to takie, na podstawie których
można by w Polsce na trzy lata zamknąć cały ukraiński rząd i spory
kawał Rady Najwyższej, na czele oczywiście z arcy-kłamcą wołyńskim, Wiatrowiczem!
Banderowcy czuli się zbyt pewni, przekonani, że wspólni mocodawcy
zapewnią im wieczne usłużne poparcie ze strony Warszawy. Nie
przewidzieli jednak, że najbardziej nawet pro-zachodni czy
pro-amerykański rząd musi raz na jakiś czas odwołać się do legitymacji
otrzymywanej od narodu – a wówczas tematu banderowskiego w polityce
polskiej pominąć się już nie da.
Oligarchowie i banderowcy odpowiadają, jak umieją. Pierwsi obrażają
się, ale i po staremu straszą Rosją, domagając się dalszej pomocy, tym
razem w postaci gazu przekazywanego przez stronę polską. Choć cała historia z rzekomym „zakręcaniem kurka przez Rosjan” to jawne i oczywiste kłamstwo
– Kijów znów skorzystał z okazji, żeby poudawać ofiarę, a przy okazji
coś podkraść. Warszawa oczywiście wypełniając polecania amerykańskie
odpowiedziała na zapotrzebowanie, ale wcale nie poprawiła tym
pogarszającej się w oczach wyborców oceny swojej polityki zagranicznej
na odcinku ukraińskim. Z kolei banderowcy, od kilku już tygodni
rozrabiający na zachodzie kraju (czyli na polskich Kresach) – umyślili
sobie upamiętnić zbrodniarza nad zbrodniarzami, krwawego zwyrodnialca
Szuchewycza – czego nie znieśli nawet najwięksi przyjaciele ukraińskiego
nacjonalizmu po polskiej stronie. I co gorsza – lwowskiego marszu, pod
jawnie nazistowskimi symbolami „Azowa” i Korpusu Narodowego nie da się
tym razem nawet zwalić na Putina i „ruską prowokację”!
Banderowcy przeholowali. Pomimo Olszewskiego znów opowiadającego głodne kawałki o „niewinnym Banderze” – Polacy mają już dość finansowania złodziejskiej ekipy Poroszenki, nie chcą w Polsce pajaców takich jak krawatożerca Saakaszwili
i domagają się ostrych kroków przeciw banderowcom. I choćby politycy
opóźniali i sabotowali ten proces – jest on już nieuchronny i nie do
powstrzymania. „Polscy panowie” odpowiadają: i Lwów nasz, i
Kresy nasze, a wy banderowsko-hajdamacka hołoto – przygotujcie się na
nowe Beresteczko i kolejną Operację Wisła.
Konrad Rękas,
Prezes Powiernictwa Kresowego