Ten szkic opowieści o ludzkości zaczął się w
jaskini; tej jaskini, którą popularna nauka wiąże z jaskiniowcem i w
którą dzięki praktycznym odkryciom zostały ujawnione archaiczne rysunki
zwierząt. Druga połowa ludzkiej historii, przypominająca jakby nowe
stworzenie świata, również zaczyna się w jaskini. Cień tego
fantastycznego skojarzenia można nawet dostrzec w fakcie, że i tu obecne
były zwierzęta; była to bowiem jaskinia zamieniona na stajnię przez
górali z wyżyn wokół Betlejem, którzy do dziś zapędzają swoje bydło na
noc do podobnych rozpadlin i grot. Tu właśnie schroniła się pod ziemię
razem ze zwierzętami bezdomna para, której zatrzaśnięto przed nosem
drzwi zatłoczonego karawanseraju; tu, pod stopami przechodniów, w
piwnicy pod podłogą świata, urodził się Jezus Chrystus. To drugie
stworzenie miało wymiar naprawdę symboliczny, kryjący się w korzeniach
odwiecznej skały i rogach prehistorycznego stada. Bóg także był
Jaskiniowcem; On także nakreślił dziwne sylwetki ciekawie ubarwionych
stworzeń na ścianie jaskini świata, tylko że Jego malowidła zbudziły
się do życia.
Gęstwina legend i literatury, która wciąż rośnie i będzie rosnąć
nadal, wielokrotnie powtarzała i wygrywała najrozmaitsze akcenty tego
jednego paradoksu: że ręce, które stworzyły słońce i gwiazdy, były za
małe, by dosięgnąć ogromnych łbów zwierząt. Na tym paradoksie,
moglibyśmy niemal powiedzieć: na tym dowcipie, opiera się cała
literatura naszej wiary. Jest to prawdziwy dowcip przynajmniej pod tym
jednym względem, że żaden naukowy krytyk nie potrafi go zrozumieć.
Naukowy krytyk stara się jak może usunąć problem, który zawsze był przez
nas śmiało i niemal zuchwale wyolbrzymiany, i delikatnie nazywa
nieprawdopodobnym to, co my od zawsze niemal szaleńczo sławiliśmy jako
niewiarygodne – jako coś, co byłoby zbyt dobre, by mogło być prawdziwe,
gdyby nie to, że rzeczywiście się wydarzyło. Kontrast pomiędzy
stworzeniem kosmosu i małym, lokalnym niemowlęctwem był powtarzany,
podkreślany, uwypuklany, pochwalany, wyśpiewywany, wykrzykiwany,
ogłaszany wybuchami, by nie rzec, salwami śmiechu w setkach tysięcy
hymnów, kolęd, rymowanek, obrzędów, obrazów, wierszy i popularnych
kazań; mamy chyba zatem prawo sugerować, że nie potrzeba nam subtelnego
krytyka, który zwróciłby naszą uwagę na fakty, że jest w tym zjawisku
coś odrobinę dziwnego. Nie potrzeba nam zwłaszcza takiego krytyka,
któremu dużo czasu zajmuje zrozumienie dowcipu, nawet jeśli sam go
opowiedział. O tej kombinacji przeciwstawnych pojęć można jednak
powiedzieć pewną rzecz, która ma związek z główną tezą tej książki. Typ
współczesnego krytyka, o jakim tu mowa, jest zwykle pod wrażeniem
wielkiego znaczenia edukacji w życiu człowieka i wielkiego znaczenia
psychologii w tejże edukacji. Człowiekowi tego rodzaju nigdy nie nudzi
się powtarzanie, że pierwsze wrażenia, zgodnie z prawem przyczynowości,
determinują ludzki charakter; denerwuje go bardzo, gdy zmysł wzroku
dziecka wypaczają nieodpowiednie kolory przytulania, a jego system
nerwowy przedwcześnie nadwyręża kakofonia grzechotki. Uznałby nas jednak
za bardzo ograniczonych, gdybyśmy mu powiedzieli, że z tego samego
względu naprawdę ma znaczenie, czy człowiek wychowuje się jako
chrześcijanin, jako żyd, jako muzułmanin czy jako ateista. Różnica
polega na tym, że każde katolickie dziecko z obrazków, a każde
protestanckie dziecko z opowieści poznaje ową niewiarygodną kombinację
przeciwstawnych pojęć jako jedną z pierwszych rzeczy, które zostawiają
ślad w jego umyśle. Jest to różnica psychologiczna, trwalsza niż
jakiekolwiek teologie. Jest ona, jak tego rodzaju naukowiec uwielbia
mówić o wszystkim, nieuleczalna. Każdy agnostyk albo ateista, który w
dzieciństwie przeżywał prawdziwe Boże Narodzenie, ma raz na zawsze
utrwalony w myślach, czy mu się to podoba czy nie, związek dwóch
wyobrażeń, które dla większości ludzi są bardzo odległe: wyobrażenia
dziecka i wyobrażenia nieznanej siły podtrzymującej gwiazdy. Łączą się
one w jego instynkcie i wyobraźni nawet wtedy, gdy jego umysł nie
dostrzega już potrzeby ich łączenia; zwykły obrazek matki z dzieckiem
będzie miał dla niego zawsze posmak religii, a przypadkowo zasłyszane
straszliwe imię Boga będzie mu się niejasno kojarzyło z miłosierdziem i
łagodnością. Powiązanie tych dwóch wyobrażeń nie jest jednak ani
naturalne, ani oczywiste. Nie byłoby ono oczywiste dla starożytnego
Greka albo Chińczyka, nawet takiego jak Arystoteles albo Konfucjusz.
Związek małego dziecka z Bogiem nie jest bardziej nieuchronny niż
związek małego kotka z grawitacją. W naszych myślach związek ten
wywołało Boże Narodzenie, ponieważ jesteśmy chrześcijanami;
chrześcijanami w sensie psychologicznym nawet jeśli nie w sensie
teologicznym. Innymi słowy, ta kombinacja pojęć – by użyć
kontrowersyjnego zwrotu – zdecydowanie zmieniła ludzką naturę. Istnieje
rzeczywista różnica między kimś, kto ją zna, i kimś, kto jej nie zna.
Różnica ta nie musi polegać na wartości moralnej, bo muzułmanin i żyd,
żyjący według udzielonego im światła, mogą okazać się bardziej
wartościowi; wynika ona jednak z oczywistego faktu skrzyżowania się
dwóch konkretnych świateł, koniunkcji dwóch gwiazd naszego horoskopu. Wszechmoc i niemoc albo boskość i dzieciństwo niewątpliwie
tworzą rodzaj epigramu, którego nawet tysiąckrotne powtarzanie nie
może zmienić w komunał. Nazywanie go wyjątkowym wcale nie jest
bezzasadne. Betlejem jest zdecydowanie miejscem, gdzie spotykają się
skrajności.
Nie trzeba dodawać, że z tego miejsca bierze początek także inny
potężny czynnik, wpływający na humanizację chrześcijańskiego świata.
Gdyby świat chciał znaleźć pozbawiony kontrowersji aspekt
chrześcijaństwa, prawdopodobnie wybrałby Boże Narodzenie. Jest ono
jednak w oczywisty sposób powiązane z czymś,co uważa się za aspekt
kontrowersyjny (chociaż na żadnym etapie mojego rozwoju myślowego nie
mogłem sobie wyobrazić dlaczego): aspektem tym jest szacunek okazywany
Najświętszej Dziewicy. Kiedy byłem chłopcem, bardziej purytańskie
starsze pokolenie protestowało przeciwko zdobiącej mój kościół
parafialny rzeźbie Madonny z Dzieciątkiem. Po wielu sporach zawarto
kompromis i usunięto Dzieciątko. Mogłoby się wydawać, że takie
przedstawienie Madonny było jeszcze bardziej zepsute przez kult Maryi,
chyba że matkę uznano za mniej niebezpieczną, gdy wyjęto jej z ręki
swoistą broń. Ten praktyczny problem ma jednak również znaczenie
symboliczne. Nie można zburzyć figury matki otaczającej ze wszystkich
stron figurę niemowlęcia. Nie można go zostawić wiszącego w powietrzu, a
właściwie wcale nie można wystawić mu samodzielnego pomnika. Podobnie
nie można zawiesić w próżni pojęcia nowo narodzonego dziecka i nie
sposób myśleć o nim w oderwaniu od jego matki. Nie można nawiedzić
niemowlęcia, nie nawiedzając matki; w zwykłych okolicznościach życia nie
można dotrzeć do dziecka inaczej niż przez matkę. Jeśli mamy w ogóle
myśleć o Chrystusie w kontekście Bożego Narodzenia, to drugie pojęcie
towarzyszy mu tak, jak towarzyszyło mu rzeczywiście w historii. Musimy
albo usunąć Chrystusa z Bożego Narodzenia, albo Boże Narodzenie z
historii Chrystusa, albo też musimy pogodzić się z tym, choćby tak jak
pogodziliśmy się z przedstawieniem owej prawdy na starych malowidłach,
że te dwie święte głowy są za blisko siebie, aby ich aureole nie łączyły
się i nie przecinały.
Można by zasugerować, posługując się dość ekspresyjnym obrazem, że w
zagłębieniu czy rozpadlinie wielkich szarych wzgórz nie zdarzyło się nic
więcej niż wywrócenie całego świata na drugą stronę. Chodzi mi o to,
że wszystkie oczy, które do tej pory z uwielbieniem i podziwem zwracały
się na zewnątrz ku temu, co największe, teraz zwróciły się do środka, ku
temu, co najmniejsze. Już sam ten obraz przywodzi na myśl ów
zwielokrotniony cud zbiegających się w jednym punkcie spojrzeń, który
znaczy tak wiele w barwnej jak pawi ogon sztuce chrześcijańskiej. W
pewnym sensie jest jednak prawdą, że Bóg, który do tej pory otaczał
okrąg ziemi, nagle pojawił się w środku, a środek okręgu jest przecież
nieskończenie mały. To prawda, że od tej pory duchowa spirala kręci się
do środka, a nie na zewnątrz, i w tym sensie jest dośrodkowa, a nie
odśrodkowa. Wiara staje się na wiele sposobów religią rzeczy małych. Jak
już mówiliśmy, jej tradycja artystyczna, literacka i gawędziarska
świadczyła wystarczająco dobitnie o szczególnym paradoksie obecności
Boskiej istoty w kołysce. Być może nie akcentowała ona równie wyraźnie
obecności Boskiej istoty w jaskini. Co ciekawe, nie podkreślała nawet
wyraźnie znaczenia samej jaskini. Wiadomo, że betlejemska scena
przedstawiana była w scenerii wszystkich możliwych epok i miejsc,
krajobrazów i architektury; jest całkiem słuszne i godne pochwały, że
ludzie wyobrażali ją sobie odmiennie, tak jak odmienne były ich
indywidualne tradycje i upodobania. Ale chociaż wszyscy pamiętali o
stajence, nic wszyscy pamiętali o jaskini. Niektórzy krytycy byli nawet
na tyle niemądrzy, że doszukiwali się sprzeczności między stajnią i
jaskinią; oznacza to, że nie wiedzieli zbyt wiele ani o palestyńskich
jaskiniach, ani o palestyńskich stajniach. A skoro krytycy ci widzieli
różnice, których nie było, nie trzeba dodawać, że nie zauważyli różnic,
które rzeczywiście istniały. Pewien znany krytyk twierdzi na przykład,
że narodziny Chrystusa w skalnej jaskini przypominają narodziny Mitry,
który wyskoczył ze skały; brzmi to doprawdy jak parodia religioznawstwa
porównawczego. Istnieje coś takiego jak sedno historii, nawet jeśli
jest to historia całkowicie zmyślona. Wyobrażenie bohatera, który
zjawia się jako dorosły, pozbawiony matki, niczym Pallas wyskakująca z
głowy Zeusa, jest całkowitym przeciwieństwem obrazu Boga, który rodzi
się jak każde zwykłe dziecko i jest całkowicie zależny od matki. Bez
względu na to, który ideał przyjmiemy, musimy przyznać, że są to ideały
sprzeczne. Łączenie ich tylko dlatego; że oba zawierają odniesienie do
substancji zwanej skałą, jest równieniedorzeczne jak łączenie kary
Potopu z chrztem w Jordanie tylko dlatego, że oba zawierają odniesienie
do substancji zwanej wodą. Chrystus, bez względu na to, czy uznajemy Go
za mit, czy też za tajemnicę, był bez wątpienia przedstawiany jako
narodzony w skalnej dziurze przede wszystkim dlatego, że podkreślało to
pozycję kogoś odrzuconego i bezdomnego. Tym niemniej jest prawdą, jak
już mówiłem, że symbolu jaskini nie wykorzystywano tak powszechnie i tak
jednoznacznie jak innych realiów otaczających pierwszy Wieczór
Wigilijny.
Przyczyna tego stanu rzeczy wiąże się z samą naturą nowego świata. W
pewnym sensie była to trudność wynikająca z pojawienia się nowego
wymiaru. Chrystus urodził się nie tylko na poziomie świata, ale nawet na
poziomie niższym niż świat. Pierwszy akt Boskiego dramatu nie rozegrał
się na scenie umieszczonej powyżej wzroku widza, ale na scenie ciemnej,
zasłoniętej przed jego wzrokiem i wpuszczonej w ziemię; był on bardzo
trudny do przedstawienia środkami artystycznego wyrazu. Rozgrywały się w
nim bowiem zdarzenia dziejące się jednocześnie na różnych płaszczyznach
życia. Być może coś w tym rodzaju mogła osiągnąć archaiczna dekoracyjna
sztuka średniowiecza. Ale im lepiej artyści poznawali realizm i
perspektywę, tym trudniej przychodziło im równoczesne przedstawianie
aniołów w niebie, pasterzy na wzgórzach i chwały ukrytej w ciemnościach
pod wzgórzami. Chyba najlepiej można by je ukazać za pomocą wynalazku
pewnych średniowiecznych cechów, które przetaczały po ulicach wóz
teatralny z trzema scenami jedna nad drugą: powyżej ziemi znajdowało
się niebo, a pod ziemią – piekło. Ale w zagadce Betlejem to niebo
zstąpiło pod ziemię.
Już w tym jednym fakcie widać przebłysk rewolucji, jakby odwrócenia
świata do góry nogami. Na próżno próbowalibyśmy powiedzieć coś
adekwatnego albo coś nowego o wpływie, jaki koncepcja bóstwa urodzonego
poza nawiasem społeczeństwa, a nawet wyjętego spod prawa, wywarła na
całą koncepcję prawa i jego obowiązki względem ubogich i odrzuconych. Z
całą słusznością można powiedzieć, że w chwilę potem na świecie nie
mogło już być niewolników. Co prawda, mogli jeszcze istnieć i nadal
istnieli ludzie noszący to oficjalne miano, dopóki Kościół nie był dość
silny, by owo zjawisko wyplenić; nie mogło już jednak istnieć pogańskie
zadowolenie, z jakim przyjmowano korzyści czerpane z niewolniczego
ustroju państwa. Jednostki ludzkie zyskały znaczenie, jakiego nie mogły
osiągnąć żadne narzędzia pracy. Człowiek nie mógł już być środkiem do
celu, w każdym razie nie mógł być środkiem do celu dla żadnego innego
człowieka. Cały ten powszechny, braterski element historii słusznie
został powiązany przez tradycję z epizodem o pasterzach – kmiotkach,
którzy niespodziewanie stanęli twarzą w twarz z książętami nieba i
rozmawiali znimi. Element reprezentowany przez pasterzy ma jednak
jeszcze jeden aspekt, który, być może, nie został w pełni rozwinięty, a
który odnosi się bardziej bezpośrednio do naszego wywodu.
Przedstawiciele ludu tacy jak owi pasterze, ludzie zachowujący ludowe
tradycje, wszędzie na świecie byli twórcami mitologii. To oni odczuwali
w sposób najbardziej bezpośredni, najmniej ograniczony czy zmrożony
przez filozofię albo przez zepsute kulty cywilizowanego świata tę
potrzebę, o której mówiliśmy już przedtem; dostrzegali obrazy będące
przygodą wyobraźni, mitologię będącą swego rodzaju poszukiwaniem,
kuszące i przytłaczające przebłyski czegoś na wpół ludzkiego w naturze,
nieme znaczenie pór roku i wyjątkowych miejsc. Rozumieli lepiej od
innych, że duszą krajobrazu jest opowieść,a duszą opowieści – osobowość.
Racjonalizm zaczął już jednak podgryzać te faktycznie irracjonalne,
ale za to świadczące o wielkiej wyobraźni bogactwa chłopów; tak samo jak
ustrój niewolniczy wygryzał ich z domów i gospodarstw. I właśnie w tym
czasie, kiedy nad wszystkimi chłopskimi społecznościami na świecie
zapadał zmierzch i mrok rozczarowania, kilku pasterzy znalazło to, czego
szukało. Wszędzie na świecie duch Arkadii opuszczał lasy. Pan umarł i
pasterze rozproszyli się jak owce. Nikt jeszcze o tym nie wiedział, ale
już zbliżała się godzina, która miała być końcem i wypełnieniem
wszystkiego; nikt nie nadstawiał ucha, ale w falującym pustkowiu gór już
rozległo się obcojęzyczne wołanie. Pasterze znaleźli swojego Pasterza.
To, co znaleźli, było zgodne z tym, czego szukali. Pospólstwo myliło
się co do wielu rzeczy, nie myliło się jednak w przekonaniu, że to, co
święte, może mieć mieszkanie i że bóstwo nie musi pogardzać
ograniczeniami czasu i przestrzeni. Barbarzyńca, który tworzył
najfantastyczniejsze historie o skradzionym i schowanym do pudełka
słońcu albo najdziksze mity o ucieczce boga, którego wroga zmylił
podłożony kamień, był bliższy rozwiązania zagadki jaskini i wiedział
więcej na temat światowego kryzysu niż wszyscy ci, którzy mieszkając w
kręgu śródziemnomorskich miast, zadowalali się zimnymi abstrakcjami albo
kosmopolitycznymi uogólnieniami; ci, którzy wysnuwali coraz to cieńsze i
cieńsze nici z transcendentalizmu Platona albo orientalizmu Pitagorasa.
Miejsce, które znaleźli pasterze, nie było akademią ani abstrakcyjną
republiką. Nie było to mityczne miejsce, które mędrcy alegoryzowali,
analizowali, wyjaśniali albo lekceważyli. Było to miejsce ze snu, który
się ziścił. Od tej pory na świecie nie powstały żadne mitologie.
Mitologia bowiem jest poszukiwaniem.
Wszyscy wiemy, że popularne wersje tej popularnej opowieści, zawarte
w wielu jasełkach i kolędach, przypisują pasterzom stroje, dialekty i
realia wiejskich okolic Anglii i innych krajów Europy. Wszyscy wiemy, że
jeden pasterz mówi w dialekcie z Somerset, a inny opowiada, jak pędził
owce z Conway do Clyde. Większość z nas zdążyła się już przekonać, że
jest to pomyłka słuszna; że anachronizm ten jest mądry, nasycony
artyzmem, intensywnie chrześcijański i katolicki. Niektórzy jednak, choć
potrafili dostrzec to zjawisko w scenkach rodem ze średniowiecznej
wsi, nie zauważali go najwyraźniej w innej poezji, którą czasem modnie
jest nazywać przejawem sztuczności, a nie sztuki. Obawiam się, że wielu
współczesnych krytyków dopatrzy się jedynie słabego echa klasycyzmu w
fakcie, że poeci tacy jak Crashaw1 i Herrick2
przedstawiali pasterzy z Betlejem jako pasterzy Wergiliusza. Było to
jednak z ich strony posunięcie głęboko słuszne, a napisanie
betlejemskiego dramatu w formie łacińskiej eklogi było nawiązaniem do
jednego z najważniejszych połączeń w ludzkiej historii. Wergiliusz, jak
już widzieliśmy, reprezentuje całą zdrową pogańską tradycję, która
pokonała szaloną pogańską tradycję składania ludzkich ofiar. Ale nawet
wergiliuszowskie cnoty i zdrowe pogaństwo znajdowało się w stanie
nieodwracalnego rozkładu i właśnie ten fakt jest kwestią, na którą
odpowiada prawda objawiona pasterzom. Gdyby świat kiedykolwiek miał
szansę zmęczyć się swoim demonizmem, uleczyłby go jedynie powrót do
przytomności umysłu. Ale jeśli zmęczył się przytomnością umysłu, co
mogło się stać poza tym, co rzeczywiście się stało? Wyobrażenie
arkadyjskiego pasterza z Eklog radującego się tym, co się stało, nie jest wyobrażeniem fałszywym. W jednej z Eklog dopatrywano
się przecież nawet proroctwa zaistniałych wypadków. Potencjalną
sympatię dla tego wielkiego wydarzenia wyczuwamy jednak również w samym
tonie i przypadkowych sformułowaniach wielkiego poety; wergiliuszowskim
pasterzom, nawet wtedy, gdy przemawiali własnymi ludzkimi słowami,
nieraz, być może, załamywał się głos z powodu czegoś więcej niż tylko
kruchości Italii… Incipe, parve puer, risu cognoscere matrem…
W dziwnym podziemnym miejscu pasterze owi mogli odkryć wszystko, co
składało się na późną tradycję Latynów, a przy tym znaleźć coś, co
lepiej od drewnianego idola miało spełniać funkcję wiecznego fundamentu
ludzkiej rodziny: prawdziwe bóstwo domowego zacisza. Ale zarówno oni,
jak i wszyscy inni twórcy mitologii mogliby całkiem słusznie cieszyć się
także z tego powodu, że wydarzenie to ziściło nie tylko mistyczne, ale
również materialistyczne przeczucia mitologii. Mitologia miała wiele
grzechów, nie zbłądziła jednak w tym, że była równie cielesna, co samo
Wcielenie. Ten sam starożytny głos, który podobno rozległ się w lesie,
mógł teraz zawołać ponownie: „Ujrzeliśmy, a on nas ujrzał: widzialny
bóg”. Starożytni pasterze mogliby zatem zatańczyć z radości – i jakże
piękne byłyby na górach ich stopy – ciesząc się ze zwycięstwa nad
filozofami. Ale filozofowie również usłyszeli wołanie.
Mimo swej starożytności historia o tym, jak zjawili się z krajów
Orientu, uwieńczeni królewskim majestatem i spowici tajemniczością na
podobieństwo magików, nadal nie przestaje zdumiewać. Tradycja, która
jest częścią prawdy, mądrze zapamiętała ich niemal jako niewiadome,
równie zagadkowe co ich melodyjne imiona: Melchior, Kacper, Baltazar.
Wraz z nimi przybył do Betlejem cały świat wiedzy, obserwujący gwiazdy w
Chaldei i słońce w Persji, i nie pomylimy się, jeśli przypiszemy im tę
samą ciekawość, która popycha do działania wszystkich mędrców.
Reprezentowaliby oni ten sam ludzki ideał, gdyby ich imiona brzmiały:
Konfucjusz, Pitagoras, Platon. Ci ludzie nie szukali opowieści, ale
prawdy o świecie. A skoro ich pragnienie prawdy było samo w sobie
pragnieniem Boga, oni także otrzymali swoją nagrodę. Aby móc jednak
zrozumieć, na czym polegała ta nagroda, musimy wiedzieć, że zarówno dla
mitologii, jak i dla filozofii była ona uzupełnieniem tego, co niepełne.
Wszyscy uczeni mężowie, tak jak ci, którzy rzeczywiście przybyli, bez
wątpienia znaleźliby w Betlejem potwierdzenie dużej części tego, co
było prawdziwe w ich tradycjach i słuszne w ich rozumowaniu. Konfucjusz
znalazłby nowe podstawy rodziny w przewrocie, jakim była Święta
Rodzina; Budda ujrzałby nowe wyrzeczenie – wyrzeczenie się gwiazd
zamiast klejnotów, i boskości zamiast królewskiego tronu. Uczeni
mężowie mieliby prawo twierdzić nadal, a raczej zupełnie na nowo, że w
ich dawnym nauczaniu było wiele prawdy. Ale uczeni mężowie ostatecznie
przybyliby po to, żeby się czegoś nauczyć. Przybyliby, żeby poszerzyć
swoje koncepcje o coś, czego dotąd sobie nie wyobrażali, a nawet
zrównoważyć swój niedoskonały obraz świata czymś, czemu, być może,
kiedyś przeczyli Budda wyszedłby ze swego bezosobowego raju, by uczcić
osobę. Konfucjusz wyszedłby ze świątyni, gdzie oddawał cześć przodkom,
by uczcić niemowlę.
Od samego początku trzeba uchwycić pewną szczególną cechę tego nowego
kosmosu, a mianowicie, że był on większy od dawnego. Świat
chrześcijański jest w tym sensie większy niż całe stworzenie, ponieważ
stworzenie było przed Chrystusem. Chrześcijaństwo skupiło w sobie
rzeczy, które już były, i takie, których przedtem nie było. Dobrym
przykładem jego pojemności może być to, co powiedzieliśmy przed chwilą o
pobożności Chińczyków, ale to samo odnosi się także do innych
pogańskich cnót i pogańskich wierzeń. Nikt nie może wątpić, że rozsądny
szacunek dla rodziców jest częścią Ewangelii, w której sam Bóg był w
dzieciństwie poddany ziemskim rodzicom. W zupełnie innym sensie jednak
rodzice byli poddani Synowi, a takiej idei z pewnością nie znajdziemy w
konfucjanizmie. Mały Chrystus nie przypomina małego Konfucjusza; nasz
mistycyzm przedstawia Go w nieśmiertelnym niemowlęctwie. Nie wiem, co
Konfucjusz zrobiłby z Dzieciątkiem, gdyby ożyło Ono w jego ramionach,
tak jak ożyło w ramionach św. Franciszka. Wiem jednak, że prawda ta
odnosi się w podobny sposób do wszystkich innych religii i filozofii;
takie bowiem jest wyzwanie Kościoła. Kościół obejmuje to, czego nie
obejmuje świat. Samo życie nie może tak jak Kościół zaspokoić wszystkich
aspektów życia. Twierdzenie, że każdy system w porównaniu z tym jednym
systemem jest ograniczony i niewystarczający, nie jest retoryczną
przechwałką; jest to prawdziwy fakt i prawdziwy dylemat. Gdzie jest
Święte Dzieciątko stoików i czcicieli przodków? Gdzie jest Najświętsza
Panna muzułmanów, kobieta niestworzona dla żadnego mężczyzny i
wyniesiona ponad wszystkich aniołów? Gdzie jest św. Michał buddyjskich
mnichów, jeździec i mistrz trębaczy, będący dla każdego żołnierza
strażnikiem chwały oręża? Co mógłby zrobić z mitologią braminów św.
Tomasz z Akwinu, ten, który wyłożył całą naukowość, racjonalność, a
nawet racjonalizm chrześcijaństwa? Ale nawet jeśli porównamy Akwinatę i
stojącego na przeciwnym biegunie rozumu Arystotelesa, znów będziemy
mieli to samo wrażenie czegoś dodanego. Akwinata potrafił zrozumieć
najlogiczniejsze rozdziały Arystotelesa. Można jednak wątpić, czy
Arystoteles potrafiłby zrozumieć najbardziej mistyczne rozdziały
Akwinaty. Nawet tam, gdzie trudno nam uznać wyższość myśli
chrześcijanina, musimy uznać jej większą pojemność.
Tak samo jest z każdą filozofią, herezją czy współczesną myślą, ku
której moglibyśmy się zwrócić. Jaki los spotkałby trubadura Franciszka
wśród kalwinistów czy nawet wśród utylitarystów ze szkoły
manchesterskiej? A jednak ludzie pokroju Bossueta i Pascala potrafili
być równie surowi i logiczni jak każdy kalwinista czy utylitarysta.
Jaki los spotkałby św. Joannę d’Arc, kobietę, która wymachując mieczem,
wzywała mężczyzn do walki, wśród kwakrów albo duchoborców, albo w
tołstojowskiej sekcie pacyfistów? A jednak bardzo wielu katolickich
świętych poświęciło całe życie na głoszenie pokoju i zapobieganie
wojnom. To samo jest ze wszystkimi współczesnymi próbami synkretyzmu.
Synkretykom nigdy nie udaje się stworzyć czegoś większego niż Credo,
bez pominięcia jakiegoś elementu. Nie chodzi mi o pomijanie elementu
Boskiego, ale ludzkiego: flagi albo gospody, chłopięcej opowieści o
bójce albo żywopłotu na końcu pola. Teozofiści budują panteon, ale jest
to panteon wyłącznie dla panteistów. Zwołują Parlament Religii jako
spotkanie wszystkich ludów, ale jest to wyłącznie spotkanie wszystkich
zarozumialców. Dokładnie taki panteon został zbudowany dwa tysiące lat
temu nad brzegami Morza Śródziemnego i chrześcijanie zostali zaproszeni
do ustawienia w nim podobizny Jezusa obok posągów Jupitera, Mitry,
Ozyrysa, Attisa czy też Amona. To właśnie odmowa chrześcijan stała się
punktem zwrotnym historii. Gdyby chrześcijanie wyrazili zgodę,
niewątpliwie zeszliby razem z całym światem, jak mówi groteskowa, ale
precyzyjna metafora, na psy. Zmieniliby się w gromadę nieróżniących się
niczym kundli, tarzających się w błocie kosmopolitycznego zepsucia,
które pozbawiło już indywidualności wszystkie pozostałe mity i
tajemnice. Nie rozumie natury Kościoła ani alarmującego tonu jego
starożytnej doktryny ten, kto nie zdaje sobie sprawy, że w pewnym
momencie cały świat o mało nie umarł na chorobę zwaną tolerancją i
braterstwem wszystkich religii.
Najważniejsze jednak jest to, że Trzej Królowie, symbolizujący
mistycyzm i filozofię, słusznie przedstawieni są jako poszukiwacze
czegoś nowego, a nawet jako odkrywcy czegoś nieoczekiwanego. Napięta
atmosfera kryzysu, nadal wyczuwalna w bożonarodzeniowej opowieści, a
nawet w każdej bożonarodzeniowej uroczystości, podkreśla ideę
poszukiwania i odkrycia. Inne mistyczne postacie występujące w jasełkach
– anioł i matka, pasterze i żołnierze Heroda – mogą mieć charakter
prostszy i zarazem bardziej nadprzyrodzony, bardziej elementarny albo
bardziej emocjonalny. Mędrcy jednak muszą szukać mądrości; dla nich
zajaśnieć musi także światło intelektu. A oto istota tego światła:
katolicka doktryna jest katolicka, czyli powszechna, i nic innego nie
jest katolickie tak jak ona. Filozofia Kościoła jest filozofią
uniwersalną. Filozofia filozofów taka nie była. Gdyby Platon, Pitagoras i
Arystoteles stanęli na moment w świetle padającym z tej niewielkiej
jaskini, zrozumieliby, że ich własne światło nie było uniwersalne. W
istocie nie jest wcale wykluczone, że rozumieli to nawet wcześniej.
Filozofię, podobnie jak mitologię, otaczała bardzo wyraźna aura
poszukiwania. Właśnie uświadomienie sobie tej prawdy przez Trzech Króli
obdarza ich tradycyjnym majestatem i tajemniczością; odkryli oni, że
religia jest bardziej pojemna niż filozofia i że oto mają przed sobą,
zamkniętą w tym ciasnym miejscu, najpojemniejszą religię świata. Magowie
wpatrywali się w dziwny pentagram z odwróconym ludzkim trójkątem, i
nie mogli doprowadzić do końca kalkulacji na jego temat. Jest bowiem
paradoksem tej grupy w jaskini, że choć na jej widok ogarniają nas
uczucia dziecięcej prostoty, nasze myśli o niej mogą rozrastać się i
komplikować w nieskończoność. Nie umiemy zakończyć nawet naszych
własnych rozważań o dziecku, które było ojcem, i o matce, która była
dzieckiem.
Moglibyśmy zadowolić się stwierdzeniem, że mitologia zjawiła się w
Betlejem z pasterzami, a filozofia z filozofami, i że pozostało im tylko
połączyć się we wspólnym przyjęciu religii. Był jednak jeszcze trzeci
element, którego nie wolno lekceważyć i którego ta konkretna religia
nigdy nie lekceważyła, nie godząc się na żadną fetę pojednania. Od
pierwszych chwil dramatu obecny był na scenie Nieprzyjaciel – ten sam,
który zatruwał legendy zgnilizną pożądania i skuwał teorie lodem
ateizmu, ale na bezpośrednie wyzwanie odpowiedział czymś bardziej
zbliżonym do bezpośrednich metod, jakie widzieliśmy w świadomym kulcie
demonów. W opisie tego kultu, w opisie nienasyconego wstrętu do
niewinności, jakim odznaczały się dzieła czarnej magii i najbardziej
nieludzka ofiara składana z ludzi, poświęciłem mniej miejsca na
omówienie efektów pośredniego ukrytego wpływu tego kultu na zdrowsze
odmiany pogaństwa: mitologicznej wyobraźni przesiąkniętej seksem czy
cesarskiej pychy sięgającej szaleństwa. W dramacie Betlejem można
jednak wyczuć wpływy zarówno pośrednie, jak i bezpośrednie. Podległy
Rzymowi władca, prawdopodobnie otoczony rzymskim przepychem i porządkiem
mimo płynącej w jego żyłach krwi Wschodu, poczuł zapewne w tej
godzinie, że budzi się w nim jakiś dziwny duch. Wszyscy znamy opowieść o
tym, jak Herod, zaalarmowany plotkami o tajemniczym rywalu, przypomniał
sobie dziki gest kapryśnych despotów Azji i zarządził masakrę
najmłodszego pokolenia pospólstwa. Wszyscy znają tę opowieść, ale nie
wszyscy chyba zdają sobie sprawę, jakie miejsce zajmuje ona w historii
dawnych ludzkich religii. Nie wszyscy nawet dostrzegają kontrast tego
wydarzenia z korynckimi kolumnami i rzymskim brukiem podbitego,
pozornie cywilizowanego świata. Jedynie jasnowidz, widząc determinację
mrocznej duszy błyszczącą w oczach Idumejczyka, mógłby dostrzec za jego
plecami coś na kształt wielkiego szarego ducha; wypełniającą kopułę
nocy i unoszącą się po raz ostatni nad dziejami ludzkości olbrzymią i
straszną twarz Molocha Kartagińczyków, oczekującego ostatniej daniny od
władcy pokoleń Sema. Podczas obchodów pierwszego Bożego Narodzenia
świętowały na swój sposób także demony.
Jeśli nie weźmiemy pod uwagę obecności tego nieprzyjaciela, nie
zrozumiemy nie tylko istoty chrześcijaństwa, ale nawet istoty świąt
Bożego Narodzenia. Boże Narodzenie stało się dla nas, chrześcijan,
jednym z elementów chrześcijaństwa, w pewnym sensie elementem bardzo
prostym. Ale w innym sensie, jak wszystkie prawdy należące do
chrześcijańskiej tradycji, jest ono czymś bardzo złożonym. Jego
wyjątkowy ton powstaje przez uderzenie naraz wielu różnych strun:
pokory, wesołości, wdzięczności, mistycznego lęku, ale także czujności i
dramatu. Nie jest to tylko i wyłącznie okazja dla głosicieli pokoju ani
tylko i wyłącznie okazja dla wielbicieli zabawy; nie jest to tylko
hinduska konferencja pokojowa albo tylko skandynawski festyn zimowy. W
Bożym Narodzeniu jest także coś zuchwałego; coś, co sprawia, że dzwony
rozlegające się nagle o północy, brzmią jak wielkie salwy armatnie
dopiero co wygranej bitwy.Cała ta nieopisana atmosfera Bożego
Narodzenia unosi się w powietrzu niczym wciąż wyczuwalny zapach lub
rozwiewający się dym radosnego wybuchu, który w owej godzinie prawie
dwa tysiące lat temu dał się słyszeć na wzgórzach Judei. Jego ton nadal
nie pozostawia żadnych wątpliwości; jest zbyt subtelny czy też zbyt
wyjątkowy, by mogło go zagłuszyć używane przez nas powszechnie słowo
„pokój”. Z samej istoty tej historii wynika, że świętowanie w grocie
było świętowaniem w fortecy albo w kryjówce człowieka wyjętego spod
prawa. Nie byłoby nawet żartem właściwie rozumiane twierdzenie, że było
to świętowanie w ziemiance. Jest bowiem prawdą nie tylko to, że
podziemna komora dawała schronienie przed wrogami i że wrogowie ci już
zaczęli przetrząsać kamieniste pustkowie zamykające ją z góry jak niebo.
Jest prawdą nie tylko to; że w pewnym sensie odgłos kopyt Heroda mógł
przetoczyć się jak grzmot nad zapadniętą pod ziemię głową Chrystusa.
Prawdą jest także, że obraz ten zawiera w sobie ideę wysuniętej
placówki, ideę przebicia skały i wejścia na terytorium wroga.
Wyobrażenie podziemnego bóstwa zawiera w sobie ideę podkopania świata,
wstrząśnięcia wieżami i pałacami od fundamentów. Tak właśnie Herod
poczuł, że ziemia trzęsie się pod nim, i zachwiał się razem z
chwiejącym się pałacem.
Jest to, być może, najpotężniejsza z tajemnic betlejemskiej jaskini.
Choć ludzie podobno szukali pod ziemią piekła, widać wyraźnie, że tym
razem pod ziemią znalazło się niebo. Stąd w tej dziwnej historii pojęcie
trzęsienia nieba. Oto paradoks tak nieoczekiwanie rozmieszczonych sił:
od tej pory to, co najwyższe, może działać jedynie od dołu. Następca
tronu może odzyskać dziedzictwo tylko na drodze czegoś w rodzaju
rewolty. W istocie Kościół od samego początku, a może szczególnie na
samym początku, był nie tyle zwierzchnością, co rewolucją przeciwko
księciu tego świata. Przekonanie, że świat został podbity przez
wielkiego uzurpatora i wzięty przez niego w posiadanie, spotykało się
często z potępieniem albo wyśmianiem ze strony tych optymistów, którzy
utożsamiają oświecenie z wygodnym życiem. Ale właśnie to przekonanie
było przyczyną owego dreszczu sprzeciwu i pięknego ryzyka, który
sprawił, że dobra nowina wydawała się słuchającym naprawdę dobra i
nowa. Wzniecona przez nią rewolta była naprawdę skierowana przeciwko
olbrzymiej nieuświadomionej uzurpacji i początkowo pozostawała całkiem
niezauważana. Olimp nadal przysłaniał niebo jak nieruchoma chmura
tworząca sylwetki wielu potężnych postaci. Filozofia nadal zajmowała
najwyższe miejsca i królewskie trony. Tymczasem Chrystus narodził się w
jaskini, a chrześcijaństwo w katakumbach.
W obu wypadkach można zaobserwować ten sam paradoks rewolucji;
obecność czegoś pogardzanego i równocześnie budzącego lęk. Jaskinia z
jednej strony jest jedynie dziurą albo kątem, do którego zmiata się jak
śmieci wyrzutków społeczeństwa, z drugiej zaś jest ona jednak schowkiem
na coś drogocennego, czego tyrani szukają jak skarbu. Z jednej strony
bohaterowie bożonarodzeniowej opowieści znaleźli się tam, bo pewien
właściciel gospody nie zadał sobie trudu, żeby ich odnotować w pamięci,
a z drugiej dlatego, że pewien król nie mógł o nich zapomnieć. Jak już
zauważyliśmy, paradoks ten przejawiał się także w sposobie traktowania
pierwotnego Kościoła. Kościół był ważny już wtedy, gdy nie miał żadnego
znaczenia, a niewątpliwie wtedy, gdy był jeszcze bezsilny. Był ważny
tylko dlatego, że był nieznośny; w pewnym sensie możemy słusznie
powiedzieć, że był nieznośny dlatego, że był nietolerancyjny. Otaczała
go niechęć, ponieważ na swój cichy, niemalże tajny sposób odważył się
toczyć wojnę. Wyłonił się spod ziemi, żeby zburzyć niebo i ziemię
pogaństwa. Nie próbował niszczyć jego dzieł z marmuru i złota, ale brał
pod uwagę świat, który istniałby bez nich. Miał czelność patrzeć przez
złoto i marmur na wylot, jakby były ze szkła. Ci, którzy zarzucali
chrześcijanom podpalenie Rzymu, byli oszczercami, ale przynajmniej
bliższymi prawdziwej istoty chrześcijaństwa niż ci ze współczesnych,
którzy nam mówią, że chrześcijanie byli jakby członkami stowarzyszenia
etycznego, którzy w wolnych chwilach ponosili męczeństwo za informowanie
ludzi o ich obowiązkach względem bliźnich i wzbudzali jedynie
umiarkowaną niechęć jako ludzie umiarkowani i łagodni.
Herod ma zatem miejsce w betlejemskich jasełkach jako zagrożenie dla
Kościoła Wojującego i dowód na to, że od samego początku Kościół był
prześladowany i musiał walczyć o życie. Ludziom, dla których jest to
dysonans, możemy jedynie wyjaśnić, że współbrzmi on z dzwonami Bożego
Narodzenia. Ludziom, dla których idea krucjaty psuje ideę Krzyża, możemy
jedynie powiedzieć, że to idea Krzyża wydaje im się zepsuta; całkiem
dosłownie zepsuta od kołyski. Nie chodzi o to, żeby spierać się z nimi o
abstrakcyjną etykę walki; chodzi jedynie o to, by podsumować splot idei
składających się na ideę chrześcijaństwa i katolicyzmu i stwierdzić,
że wszystkie one skrystalizowały się już w historii pierwszego Bożego
Narodzenia. Są to trzy różne elementy, zwykle sobie przeciwstawiane, a
mimo to tworzące jedność; chrześcijaństwo jako jedyne potrafi je
pogodzić. Pierwszym jest ludzkie instynktowne pragnienie nieba, które
byłoby tak dosłowne i niemal tak bliskie jak własny dom. To właśnie
usiłowali wyrazić wszyscy poeci i poganie tworzący mity. że konkretne
miejsce musi być świątynią boga albo mieszkaniem błogosławionego, że
kraina czarów jest prawdziwą krainą, a powrotowi duszy z zaświatów musi
towarzyszyć zmartwychwstanie ciała. Nie chcę tu roztrząsać odmowy
zaspokojenia tej potrzeby przez racjonalizm. Chcę jedynie powiedzieć, że
jeśli racjonaliści odmawiają jej zaspokojenia, poganie zostają
niezaspokojeni. Element ten jest obecny w historii Betlejem i
Jerozolimy tak samo, jak był obecny w historii Delos i Delf, i tak
samo, jak nie był obecny we wszechświecie Lukrecjusza albo Herberta Spencera. Drugi element chrześcijaństwa to filozofia większa niż
inne filozofie; większa od filozofii Lukrecjusza i nieskończenie
większa od filozofii Herberta Spencera. Filozofia ta wygląda na świat
przez sto różnych okien, podczas gdy starożytny stoicyzm albo
współczesny agnostycyzm wygląda tylko przez jedno okienko. Filozofia
chrześcijaństwa postrzega życie oczyma tysięcy ludzi najróżniejszego
pokroju, podczas gdy zwykła filozofia jest indywidualnym punktem
widzenia pojedynczego stoika lub agnostyka. Chrześcijańska filozofia ma w
sobie coś odpowiadającego każdemu usposobieniu człowieka, ma zajęcie
dla każdego typu człowieka, zgłębia tajniki psychologii, przenika
otchłanie zła, odróżnia prawdziwe i nieprawdziwe cuda i nadzwyczajne
wyjątki, praktykuje taktowne zachowanie w skomplikowanych wypadkach, a
wszystko to z wszechstronnym subtelnym i twórczym podejściem do
różnorodności życia, wykraczającym daleko poza śmiałe albo
niezobowiązujące frazesy większości starożytnych i współczesnych
filozofii moralnych. Innymi słowy, jest w niej coś więcej; ludzka
egzystencja dostarcza jej więcej tematów do rozmyślań, a życie – więcej
radości. Od czasów Św. Tomasza z Akwinu do tej wszechstronnej wiedzy o
życiu dodano ogrom materiału. Ale już sam św. Tomasz z Akwinu czułby
się ograniczony w świecie Konfucjusza albo Comte’a. Wreszcie trzeci
element chrześcijaństwa stanowi to, że choć jest ono wystarczająco
prowincjonalne, by inspirować poetów, a równocześnie większe od
jakiejkolwiek filozofii, jest ono także wyzwaniem i walką. Świadomie
rozszerza swoje granice, by objąć każdy aspekt prawdy, a mimo to jest
sztywno ufortyfikowane przeciwko wszelkim odmianom błędu. Werbuje do
walki po swojej stronie ludzi wszelkiego pokroju, posługuje się w walce
każdym dostępnym orężem, poszerza swoją wiedzę o rzeczach, za które i
przeciwko którym toczy się walka, stosując wszystkie możliwe wybiegi
ciekawości i współczucia, a przy tym ani na chwilę nie zapomina, że
prowadzi walkę. Głosi pokój na ziemi, ale ani na chwilę nie zapomina,
dlaczego rozegrała się wojna na niebie.
Oto trójca prawd, których symbolem są dla nas trzy typy postaci ze
starej historyjki o Betlejem: pasterze, królowie i jeszcze jeden król,
prowadzący wojnę przeciwko dzieciom. Utrzymywanie, że inne religie i
filozofie mogą pod tym względem konkurować z chrześcijaństwem, jest
utrzymywaniem nieprawdy Nieprawdą jest, że którakolwiek z nich zawiera w
sobie wszystkie te postacie; nieprawdą jest, że którakolwiek choćby
stwarza takie pozory. Buddyzm może uchodzić za równie mistyczny co
chrześcijaństwo, ale nie może uchodzić za równie bojowy. Islam może
uchodzić za równie bojowy, ale jego wyznawcy nie starają się nawet o
to, by uchodził za równie metafizyczny i subtelny. Konfucjanizm może
głosić, że zaspokaja filozoficzną potrzebę porządku i rozumu, ale jego
zwolennicy nie próbują nawet głosić, że zaspokaja on mistyczną potrzebę
cudów i sakramentów oraz uświęcania konkretnych rzeczywistości.
Istnieje wiele dowodów prawdziwej obecności tego uniwersalnego i zarazem
unikatowego ducha. Nam wystarczy jeden, dobrze ilustrujący temat
niniejszego rozdziału: otóż żadna inna opowieść, żadna pogańska legenda,
filozoficzna anegdota ani fakt historyczny nie wywołuje w nas naprawdę
tego dziwnego i przeszywającego odczucia, jakie wzbudza w nas słowo
Betlejem. Żadne inne narodziny boga ani dzieciństwo mędrca nie
przypominają nam Bożego Narodzenia ani czegoś bliskiego Bożemu
Narodzeniu. Są one albo zbyt zimne, albo zbyt frywolne, albo zbyt
formalne i klasyczne, albo zbyt proste i prymitywne, albo zbyt
tajemnicze i skomplikowane. Nikt z nas, bez względu na wyznawane
opinie, nie stanąłby wobec takiej sceny z uczuciem, że wraca do domu.
Mógłby ją podziwiać za jej poetyckość albo za jej filozoficzność, albo
za wiele innych rzeczy z osobna; ale nie za to, że jest tym, czym jest.W
rzeczywistości betlejemska opowieść działa na ludzką naturę w sposób
zupełnie wyjątkowy i niepowtarzalny; w swej psychologicznej istocie nie
przypomina ona wcale legendy ani życiorysu sławnego człowieka.
Niekoniecznie zwraca ona nasze myśli ku wielkości w zwykłym znaczeniu
tego słowa – ku przejaskrawionym i wyolbrzymionym obrazom ludzkości,
które nawet pod wpływem najzdrowszego kultu bohatera zmieniały się w
bogów i herosów. Niekoniecznie skłania nas ona do awanturniczego
wychodzenia na zewnątrz, ku dziwom, jakie można znaleźć na końcu
świata. Raczej atakuje nas ona od tyłu, wyłaniając się niespodziewanie z
tajnej i intymnej części naszej osobowości, jak uczucie, którym czasem
napełnia nas tragizm drobnych przedmiotów albo ślepa pobożność ubogich.
To trochę tak, jakby człowiek odkrył w samym sercu swojego domu ukryty
pokój, którego istnienia nigdy nie podejrzewał, i zobaczył padające z
jego wnętrza światło. To tak, jakby znalazł na dnie własnego serca coś,
co zaprzedało go w ręce dobra. Betlejemska opowieść nie powstała z
tego, co świat uważa za mocny materiał; powstała raczej z materiału,
którego moc kryje się w zwiewnej lekkości, z jaką muska nas i odchodzi.
Nie ma w niej niczego, co nie byłoby z nas, oprócz przelotnej czułości,
która zyskała w niej nieśmiertelność; wszystko to oznacza zaledwie
chwilowe złagodnienie, które w niezrozumiały sposób przynosi umocnienie i
odpoczynek. Betlejemska opowieść to urywana mowa i zagubione słowo,
które zyskują konkretny sens i zawisają w powietrzu nienaruszone, gdy
dziwni królowie nikną w dalekich krainach, a na górach cichną kroki
pasterzy, i tylko noc i jaskinia okrywają kolejnymi fałdami coś bardziej
ludzkiego niż ludzkość.
Gilbert Keith Chesterton
przekład: Magda Sobolewska
Powyższy tekst stanowi fragment książki Wiekuisty Człowiek. Przedruk zamieszczamy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Fronda.
- Richard Crashaw (1612-1649) – przedstawiciel angielskiej poezji metafizycznej.
- Robert Herrick (1591-1674) – poeta i duchowny, największy z grupy tzw. Cavalier poets, kontynuujących starożytne tradycje klasyczne.