Mit końca historii wiernie okupował
rzesze umysłów liberalnych orędowników, starając się zaciemnić to, co w
życiu publicznym jest nieodzowne i konieczne – wszelkie namiętności,
chęć utożsamienia się, walkę z innymi. I mimo iż po raz kolejny ci,
którzy żyją historią i przyjmują za swoje dzieje, zatriumfowali, to
liberałowie nadal nie potrafią zrozumieć tego, że tak, jak ich wizja
uporządkowania życia przegrała, tak ich wizja ulegnie zmianie i nigdy
nie będzie już taka sama. Nawet jeśli, nie daj Boże, kiedyś z powrotem
wróci na piedestały.
Pisząc te słowa zdaję sobie sprawę, że
podobnie mógłby napisać niejeden konserwatysta. Nostalgia, która dziś
ogarnia odchodzący w niebyt świat jest podobna do tej z przełomu XIX i
XX stulecia, kiedy zapowiadano upadek wszelkich zasad i kreowanie się
nowego życia. Czytając pewien tekst na stronie Kultury Liberalnej
wyczytałem nawet, że konserwatyści są sojusznikami liberałów i razem z
nimi powinni stanąć w obronie przemijającego porządku. Jak łatwo sobie
uzmysłowić, konserwatyzmem według nich był czysty ewolucjonizm, zatem
to, co de facto konserwatyzmem, a już na pewno zachowawczością, nie jest. Czy takie wizje można traktować poważnie?
Każdego człowieka w pewnym momencie życia
ogarnia żal, smutek, ponurość. Kiedy uświadamiamy sobie, że coś się
kończy, nagle stajemy się bardziej refleksyjni, bardziej przenikliwi,
myślący szerzej. Jest to spowodowane tym, że odchodzi coś, co nas
kształtowało, osadzało w świecie, czyniło nas pewnymi. Jak sobie
poradzimy z nowym? Czy odnajdziemy się w nim i czy nasza tożsamość
pozwoli nam żyć w zgodzie z nowym światem? Konserwatyści w większości
odpowiadają na to pytanie przecząco, toteż z tego wynika nasza słabość
esencjonalna, nasza tragedia i tylko pokorne kwilenie o chęć zmiany
wydostaje się z naszych ust. Utrwalanie takiej postawy wykształciło w
następnych pokoleniach stopniowy zanik naszej idei i strach o to, co
będzie dalej. Patrząc na dzisiejszą perspektywę, zanikł już nawet ten
cieniutki głosik wzywający do powrotu zasad…
Ten powyższy patos, przesadny być może,
miał uzmysłowić Państwu jedną rzecz – życie to nieustanna zmiana, pęd,
bieg i wszystko musi przeminąć. I choć to życie, przeze mnie tutaj
utożsamiane z czasem, nie stanowi całości, że zawsze istnieje jakiś
element stały, to musimy przyjąć z pokorą, że przeszłości już nie ma.
Nie mówię o tym, by się jej wyzbyć – wręcz przeciwnie! Im bardziej
przeszłość ucieka z rzeczywistości, tym większą powinna być inspiracją.
Wnioski, jakie nasuwają się z chłodnej analizy tego, co było, prędzej
czy później okazują się zbawienne. I nawet jeżeli nie przyjmiemy, że to,
co było kiedyś, było lepsze, to zawsze znajdziemy jakieś elementy
rzeczywistości, które zdołają naprawić teraźniejszość.
Takim wnioskiem może być odrzucenie wizji
końca historii, choćby z tego powodu, że wszystko przemija. A skoro
wszystko przemija, to nic się nie skończy. Tylko Wszechmoc będąca nad
nami musi podjąć taką decyzję – wtedy dopiero powiemy o końcu. Jeżeli
nic takiego nie będzie mieć miejsca, to wtedy sami, ograniczeni i
bezsilni, będziemy trwać dalej.
Dalszą tendencją bijącą z tego wniosku
będzie próba pogodzenia się ze zmiennymi stosunkami rzeczywistości i
ubogacanie jej o te wartości, których brakuje dzisiaj – hierarchia,
autorytet, historia, propaństwowość, religia. I te bardziej ludzkie –
refleksja, umiar, spokój, antyimpulsywność. Oczywiście na drodze stoi
nam ideologia, która zawsze próbuje zmniejszyć wymiar rzeczywistości, w
skrajnych wypadkach także i przeszłości, i wymyślać wizje tłumaczenia
stanu faktycznego, względnie przeszłego. To, że taka wizja będzie
niekompletna, zawsze jest oczywistością. Nie ma narzędzia, dzięki
któremu można by całkowicie, kompleksowo opisać wielość rzeczy nas
otaczających, choć bardzo byśmy chcieli.
Teraz, kiedy już wiemy, że końca historii
nie ma, może moglibyśmy wrócić do tego, co było kiedyś? To, że nie
wymyślimy żadnej innej alternatywy już jest pewne – postmodernizm,
dochodzący do granic indywidualizacji, pozwalający każdemu opisać świat
według jego perspektywy, całkowicie spłycający to, co wspólne i
przyczyniający się absolutyzowania naszych własnych uczuć określił już
autonomię jednostki. Wyznaczając ją do granic możliwości i pozostawiając
wszystko ludzkiej autopercepcji dał nam możliwość popisywania się samym
sobą. Liberałowie myśleli, że w ten sposób my sami będziemy lepiej
konstytuować się w rzeczywistości. A tymczasem? Okazało się, że jednak
jesteśmy skłonni ku temu, by zatrzymać się, zaprzestać refleksji,
przestać odkrywać własne wnętrza i oddać się przyziemnym bożkom.
Dlaczego? Bo to namacalne, rzeczywiste, bliskie, naturalne. Bogactwa
rozumu i jego emanacje na ziemi przyczyniły się do zatrzymania się w pół
drogi. Bo nawet jeżeli przez chwilę przyjmiemy perspektywę liberalną i
uznamy, że dążymy do uduchowienia jednostki, to nie przewidzieliśmy
tego, że nie wszyscy będą chcieli dążyć w tym jednym kierunku.
Ktoś mógłby mieć pretensje do nas, że
mimo krytyki innych rozwiązań, sami formujemy łańcuchy dla innych,
choćby dzięki temu, że prezentujemy nasze rozwiązania. Otóż spieszę z
wyjaśnieniami, że my nic nie prezentujemy – my odkrywamy. Widzimy, że
ludzie są zmienni w swej naturze, więc przedstawiamy punkty stałe w
świecie, które ich powstrzymują, mimo iż oni nie zdają sobie z tego
sprawy. Widzimy, że życie jest ciągłą ewolucją, ale jednocześnie
wskazujemy na to, co niezmienne. Widzimy, że ludzie dążą do jeszcze
większej demokratyzacji, a my pokazujemy, że ona jest zgubna i dążymy
częściowo do centralizacji. Widzimy, że ludzie dążą do dzielenia się na
partie, a my wskazujemy, że dzięki temu wszyscy wyniszczają się
wzajemnie. Widzimy, że ludzie chcą równości, a my pokazujemy, że dzięki
temu brakuje nam kierunku. Można tak mówić do woli, ja jedynie
wymieniłem te przykłady najbardziej symptomatyczne. Resztę mogą
dopowiedzieć sobie Państwo sami.
Zwolennicy końca historii pewnie
powiedzą: może skoro my nie możemy nic nowego po tym końcu historii
wymyśleć, to może rzeczywiście nie ma nic poza nim i bezrefleksyjnie
wszyscy dążymy do niego? A my odpowiemy: czy to, że ja – jako jednostka –
nie wiem, dlaczego Ziemia obraca się wokół Słońca oznacza, że tego nie
ma? Mimo iż my nie potrafimy odkryć nowych stymulatorów, nowych
kierunków, nowych idei, to nie oznacza, że tego nie ma! Platon mówił, że
każda rzecz wywodzi się z idei, zatem tyle, ile mamy przedmiotów, to
tyle samo mamy ich początków. Idei kierujących naszych życiem są jeszcze
tysiące, tylko pewnie nie potrafimy ich odnaleźć. Trudno się dziwić –
skoro automatycznie ograniczamy swoje pole widzenia, to nic dziwnego, że
jesteśmy ślepi na nowe impulsy. A może jesteśmy tak zapatrzeni w dawne
perspektywy, że przysłaniają nam nowe sygnały nowego? I choć ta ostatnia
perspektywa jest zapewne najtrafniejsza, to aż smutno się człowiekowi
robi, gdy uświadomi sobie, że mimo powiększającej się ilości wiedzy,
nasze mózgi nieustannie się kurczą…
Mateusz Ambrożek