Degradacja pierwszej córy
Kościoła do poziomu bezczelnie gwałcącej prawa Boże laickiej republiki
to nie tylko skutek masońskiej rewolucji. Spora w tym również wina złego
pasterza, który nie kiwnął palcem w celu ratowania naturalnego porządku
i obrony powierzonej sobie trzody.
Rewolucja nazwała Ludwika XVI tyranem –
trudno o większe kłamstwo! Czyż może być coś bardziej niedorzecznego niż
słaby, nieudolny i naiwny tyran?! A taki właśnie był Ludwik – brakowało
mu stanowczości i zdecydowania, „grzeszył” też nadmierną dobrocią
i łagodnością. Czy tak się zachowuje tyran? Czy tyran może być
orędownikiem swobód, czy może tolerować rozprzestrzenianie się
rewolucyjnej propagandy, czy wreszcie zawaha się przed użyciem siły?
Portret Ludwika XVI malowany przez
środowiska kontrrewolucyjne bywa nie mniej fałszywy – otacza go
zazwyczaj nimb męczeństwa, nieledwie świętości. Owszem, zgilotynowany
król Francji odznaczał się wielką pobożnością, ale świętym jest przede
wszystkim ten, kto wypełnia do końca obowiązki względem Boga i ludzi. Na
tym zaś polu Ludwik sromotnie zawiódł. Czyż bowiem obowiązkiem króla
nie jest bronić poddanych i strzec Ładu, a wszelką ruchawkę stłumić
w zarodku?!
Z rewolucyjną burdą lat 1789–1791 bez
specjalnych trudności poradziłby sobie byle kapitan gwardii – gdyby
tylko dostał taki rozkaz. Ludwik jednak takiego rozkazu nigdy nie wydał,
gdyż z natury przeciwny rozwiązaniom gwałtownym nade wszystko pragnął
zapobiec rozlewowi krwi swego ludu. Naiwnie wierząc w dobrą wolę
rewolucjonistów szedł na wszelkie ustępstwa w nadziei pomyślnego
zakończenia konfliktu. Nie przyjmował do wiadomości, że łagodność
w pewnym momencie musi mieć swój kres, przecież sam Chrystus nie zawahał
się chwycić za bat, uznawszy, iż miarka się przebrała.
Przy całej swej wrodzonej łagodności
Ludwik nie był bynajmniej tchórzem – nie raz stawał oko w oko
z rozjuszoną tłuszczą, wykazując spokój i siłę charakteru, które dziwiły
nawet jego najzagorzalszych wrogów. W opacznym – bo nie katolickim,
wszak zdrowy katolicki duch rozmył się w rozpanoszonej na salonach
(również biskupich) mętnej pseudofilozofii „oświecenia” – pojmowaniu
miłosierdzia, litując się nad kilkoma setkami mętów, zezwolił na
straszną śmierć ponad dwóch milionów dobrych Francuzów.
A przecież kiedy 5 października 1789 roku
tłumy paryskich ladacznic i drabów przebranych za kobiety przybyły do
Wersalu, by go sprowadzić do Paryża, wystarczyło krzyknąć na straż
szlachecką, która da się za niego porąbać, na pułki szwajcarskie, które
uczynią wszystko, co każe: „Rozpędzić mi tę hałastrę!” Oto co powinien
zrobić! Ludwik się na to nie zdobył i nazajutrz jechał do
Paryża z rodziną eskortowany przez kokoty, przekupki i różnych
oberwańców, którzy nieśli przed nim na pikach ucięte głowy jego
zamordowanych gwardzistów – pisze Teodor Jeske‑Choiński w Psychologii rewolucji francuskiej.
Podobnie stało się podczas ucieczki do Varennes 21 czerwca 1791 roku –
oddział rojalistyczny pojawił się tuż po zatrzymaniu królewskiej karety,
lecz Ludwik nie pozwolił atakować tłumu.
Ostatnią szansę zaprzepaścił 10 sierpnia
następnego roku podczas ataku na miejsce swego przymusowego pobytu –
pałac tuileryjski. Kiedy wierna gwardia szwajcarska w obronie własnej
dała morderczą salwę i już wsiadała na karki kłębiącego się motłochu,
król nakazał złożenie broni. Szwajcarów zmasakrowano, Ludwika uwięziono.
Za pół roku już nie żył. Francja zaś z pierwszej córy Kościoła
zamieniła się w rewolucyjną ladacznicę, kraj terroru, komunizmu
i zadekretowanego ateizmu – rewolucyjnej zarazy, którą wojska obywatela
Bonapartego rozniosły po całej Europie, by ją przenikała po dziś dzień…
Gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego stulecia kilkunastoosobowa grupa krakowskiej młodzieży
związanej z nieistniejącym już dziś, a podówczas całkiem aktywnie
działającym Klubem Zachowawczo‑Monarchistycznym postanowiła uczcić
dwieście którąś z kolei rocznicę królobójstwa w sposób dosyć nietypowy,
a mianowicie: poprzez zapalenie zniczy żałobnych w intencji zamordowanej
rodziny królewskiej, jak również setek tysięcy ofiar rewolucji, przed
bramą konsulatu francuskiego przy ulicy Stolarskiej. Przybyli, zapalili,
odmówili modlitwę i nieniepokojeni przez nikogo (dzień bowiem był
sobotni, a czas, kiedy jeszcze po Stolarskiej nie przechadzali się
rozkołysanym krokiem szeryfowie z glauberytami w olstrach) już mieli iść
do domu, gdy drzwi konsulatu nieoczekiwanie otworzyły się ukazując
mężczyznę w średnim wieku, który na widok płonących przed progiem świec
zapytał:
– Mesdames et messieurs, ale o co chodzi?
Messieurs, niespodziewający się takiego
obrotu rzeczy, nieco się stropili, na szczęście mieli u swego boku
mesdames, a właściwie mesdemoiselles, które natychmiast ochoczo
wyjaśniły panu konsulowi (tym bowiem okazał się ów Francuz, który
nieoczekiwanie zaszczycił swą osobą monarchistyczny happening, wpadłszy
pomimo soboty na chwilę do biura, gdyż w przeddzień zostawił tam spinki
do mankietów), że właśnie przypada rocznica śmierci pod nożem gilotyny,
wiekopomnego francuskiego wynalazku, arcyfrancuskiego króla Ludwika XVI.
– Właśnie dzisiaj? – chciał wiedzieć konsul.
– Tak, stało się to 21 stycznia 1789 roku
w godzinach porannych – wyjaśniły niestrudzone monarchistki, po czym
krótko streściły ciąg wydarzeń prowadzący do tragedii na Placu
Rewolucji, by zakończyć zwięzłym opisem wypływającego z niej
ludobójstwa.
– Coś takiego, niesamowite… – wyglądało
na to, że francuski dyplomata po raz pierwszy usłyszał o tych
wydarzeniach. – I państwo o tym pamiętają, i specjalnie to celebrują.
Jak to pięknie, jak pięknie… – przedstawiciel laickiej republiki był
wyraźnie zachwycony lekcją ojczystej historii, usłyszaną w kraju, który
zapewne do tej pory lokował nieporównanie dalej niż północ…
Paradoks? Z pewnością nie większy niż
wyidealizowany posąg nieszczęsnego ofermy, bodaj najpiękniejszy ze
wszystkich królewskich nagrobków pomieszczonych w bazylice Saint‑Denis.
Jerzy Wolak
Tekst ukazał się w 30. nr. magazynu „Polonia Christiana”