Czternaście lat ćpał, pił alkohol i palił papierosy,
a ważąc 48 kilogramów, był bliski śmierci, przechodząc detoks we
wrocławskim szpitalu. Uratował go Monar i sport. Po 6 latach
treningu wygrał prestiżowe zawody triathlonowe Double Ironman w USA
(prawie 8 kilometrów pływania, 360 kilometrów jazdy rowerem i 84
kilometry biegu).
8 listopada (2017 roku - przyp. Redakcji RCR) do księgarń
trafi powieść biograficzna o Jerzym Górskim, autorstwa Łukasza Grassa
"Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą". Postać Górskiego zainspirowała
także Łukasza Palkowskiego do nakręcenia filmu pt. "Najlepszy" z Jakubem
Gierszałem w roli głównej.
Jurka poznałem 6 lat
temu. Spotkaliśmy się w kawiarni niedaleko Dworca Centralnego w
Warszawie. Przywitałem go słowami: „Dzień dobry panu”, a on natychmiast
skrócił dystans – „Jurek jestem, w naszym środowisku mówimy sobie na
ty”.
To „środowisko” jest
specyficzne. Można w nim spotkać ludzi po przejściach,
wysokoreaktywnych, ponadprzeciętnie ambitnych, potrzebujących sporej
dawki adrenaliny i wyzwania – wtedy czują, że żyją. Bardzo często
słychać opowieści typu „grubo było”. Sam taką miałem. Zrzucenie nadwagi
ze 103 do 78 kg i powrót do sportu po latach zaniedbań, sporo zmieniły w
moim życiu. Jerzy Górski również.
Na jego historię
natknąłem się w internecie w 2011 roku, kiedy wracałem z Roth w
Niemczech ze swoich pierwszych w życiu zawodów na dystansie Ironman
(prawie 4 kilometry pływania, 180 km jazdy rowerem i 42 km biegu).
Maraton, który jest ostatnią konkurencją w długodystansowym triathlonie,
dał mi w kość. Zastanawiałem się, jaką walkę musiał stoczyć ktoś, kto
wygrał podwójnego Ironmana, a już zupełnie niewytłumaczalnym był dla
mnie fakt, jak można było tego dokonać, mając przeszłość narkomana.
Gdyby chcieć zamknąć
opowieść o Górskim w jednym zdaniu, mogłoby ono brzmieć mniej więcej
tak: 14 lat uzależnienia od narkotyków (morfina i heroina), papierosów i
alkoholu, milicyjny dołek, wyrok 2 lat więzienia za włamania do aptek,
kilka zakładów karnych, leczenie na oddziale dla narkomanów w szpitalu
psychiatrycznym, 2 lata leczenia w Monarze, 6 lat treningu sportowego,
ukończony bieg na 100 mil w Kalifornii, kilka ultramaratonów, biegów
24-godzinnych, aż w końcu wygranie Double Ironmana (prawie 8 kilometrów
pływania, 360 kilometrów jazdy rowerem i 84 kilometry biegu).
Dziś Jerzy ma 63 lata.
Kiedy pierwszy raz sięgnął po morfinę miał 15. Był rok 1969. Czternaście
lat później, w wieku 29 lat, wykończony i balansujący na granicy życia i
śmierci, trafił do Monaru, gdzie rozpoczął dwuletnią terapię i przygodę
ze sportem.
Sukces z 1990 roku był
jak sen. Mało kto dawał Jurkowi szansę na wyjście z narkomanii. Gdyby na
początku lat 80., kiedy ważył 48 kilogramów i rzucał się na łóżku
wrocławskiego szpitala w narkotycznym głodzie, ktoś powiedział mu, że
wygra prestiżowe zawody triathlonowe w Huntsville w Alabamie, pewnie
parsknąłby śmiechem. W prasie pisano o tym wyczynie: „Piekło na Ziemi.
Jerzy Górski Mistrzem Świata”. On przy każdej rozmowie powtarzał, że
mistrzem świata nie jest, bo oficjalnie ta impreza nigdy nie miała
takiej rangi.
To były najbardziej
prestiżowe zawody na dystansie Double Ironman, ale w mediach mówiono o
nieoficjalnych mistrzostwach świata, bo w tamtych czasach tylko
kilkudziesięciu śmiałków ścigało się na takim dystansie.
Najlepszy
Nie miał niczego, a zdobył wszystko. Był na samym
dnie, ale wzniósł się tam, gdzie większość ludzi nigdy nie dotrze
Już po naszym pierwszym
spotkaniu wiedziałem, że muszę napisać o Jurku książkę. Nie chciałem
jednak, żeby to była zwykła biografia czy wywiad rzeka. Miałem ochotę
przenieść czytelnika w czasie do lat 70. i 80. XX wieku, odtworzyć
dialogi i sceny, oddać klimat czasów, w których żył mój bohater.
Odwiedzaliśmy miejsca związane z mrocznym życiem Jurka: szpital
psychiatryczny w Lubiążu, więzienie w Brzegu, Legnicę.
Później odtwarzaliśmy
to, co działo się podczas leczenia w Monarze, treningów w Chrobrym
Głogów i podczas pobytu za oceanem, kiedy Jurek trenował do biegu na 100
mil i Double Ironmana.
Rozmawiałem z bohaterami
drugiego planu, z milicjantem, który ścigał Jurka za narkotyki i
włamania do aptek, z wychowawcą w Monarze, z ludźmi, którzy mu pomogli, z
triathlonistami, którzy startowali razem z Jurkiem, z dziennikarzami,
którzy w latach 80. byli świadkami rodzącego się w Polsce triathlonu.
Kiedy 3 lata temu po raz pierwszy włączyłem dyktafon, powiedziałem
Jurkowi:
– Zacznij od najbardziej niewiarygodnej historii z twojego życia – tej, która najbardziej utkwiła ci w pamięci.
– To będzie jedna z
ostatnich wizyt w więzieniu – odpowiedział. – Punkt zwrotny w moim
życiu. Wtedy naprawdę zapragnąłem się leczyć i wiedziałem, że nowe życie
dostanę tylko w Monarze. Robiłem wszystko, żeby uciec za mury więzienia
i zacząć leczenie. Nawet tak absurdalne rzeczy jak historia z czekoladą
– dodał... i po chwili zaczął opowiadać.
Więzienie. Wrocław 1983
Jerzy Górski wysypał na
posadzkę więziennej celi całą zawartość woreczka, który udało mu się
wnieść do środka dzięki opłaconemu klawiszowi. Było w nim wszystko, o co
prosił: zapalniczka, strzykawka z igłą, a także coś, co za chwilę miało
całkowicie zmienić bieg wydarzeń… czekolada. Kupił ją za przemycone
pieniądze. Te, które przysługiwały więźniom w ramach tak zwanej wypiski,
skończyły się po dwóch tygodniach. Kasa od rodziny ze specjalnej puli
była przechowywana w depozycie więziennym i każdy osadzony mógł ją
wykorzystać na zakup herbaty, konserw czy papierosów. To, czego kupić
się nie dało, zdobywał na lewo. Więzienni strażnicy, jeśli tylko stawali
się częścią przemytniczej machiny, przymykali oczy i załatwiali
osadzonym to, co chcieli dostać. Korupcja była na porządku dziennym, a
każdej ze stron opłacało się ryzykować. Za pieniądze klawisze zgadzali
się niemal na wszystko. Jurek miał w kiciu nawet narkotyki, przez które
tak nisko upadł. Wtedy, latem 1983 roku, miał już tego dość. Po dwunastu
latach ćpania, kiedy jego organizm uodpornił się na potężne dawki
narkotyku do tego stopnia, że dla chwili przyjemności musiał ładować w
żyłę aż dwadzieścia centymetrów heroiny dziennie, chciał z tym skończyć.
Tylko nieliczni heroiniści przeżywali dłużej niż dwa lata nieustannego
ćpania tak dużych dawek narkotyku. Oczywiście nie na jeden raz, bo tego
nie przeżyłby nikt. Czuł, że jeśli za chwilę nie przestanie zabijać się
na raty, przyjdzie moment, w którym jeden strzał raz na zawsze przerwie
zabawę w śmierć i życie. Ważył niespełna pięćdziesiąt kilogramów, a z
zapadłymi policzkami i wystającymi kośćmi twarzy musiał wyglądać jak
więzień obozu koncentracyjnego. Jego ciało szpeciły grube szramy –
blizny na brzuchu i przedramionach od cięć nożem i żyletką. Część po
nieudanych próbach samobójczych, część po demonstracji siły i odwagi
wobec współwięźniów oraz kumpli od narkotyków. Palił prawie sto
papierosów dziennie, pił i ćpał takie świństwa, jakich świat nie
widział. Bił się, kradł, włamywał się do aptek po morfinę i kokainę,
okłamywał wszystkich, sprawiając ból swoim bliskim, a największy matce –
jedynej osobie, która kochała go bezwarunkowo, a która nigdy od nikogo
nie zaznała prawdziwej miłości. Matka widziała jego cierpienie, a za
każdym razem, kiedy dygotał w narkotycznym głodzie, okrywała go kocem i
powtarzała z troską: „Jureczku, lepiej pić. Nie bierz narkotyków. Lepiej
pić…”.
Po tym, jak odszedł od
nich ojciec, to Jurek rządził w domu. O nic nie prosił. Rozkazywał.
Matka musiała się zdziwić, kiedy pewnego dnia dostała wiadomość, że
zamiast narkotyków i papierosów jej syn potrzebuje pieniędzy na
czekoladę. Leżała teraz przed nim na podłodze, a obok były łyżka,
strzykawka z igłą i zapalniczka. Zwykle zamiast czekolady było coś
mocniejszego, ale kiedy kilka dni wcześniej komisja lekarska odmówiła
skierowania Jurka do szpitala poza murami zakładu karnego, poczuł, że
nadszedł odpowiedni moment, aby zrobić użytek z więziennych opowieści o
tym, jak najlepiej podejść lekarzy. Chciał się leczyć, ale nikt mu już
nie wierzył. Jego szczere chęci rozpoczęcia leczenia brano za kolejny
blef narkomana, który chce wyjść na wolność tylko w jednym celu – żeby
załadować w żyłę. Tym razem na serio wołał o pomoc, ale nikt poza nim, a
już na pewno nie więzienni lekarze, w to nie wierzył. Gdyby tylko
sądowi kuratorzy mogli w świetle prawa olać jego osobę, na pewno by to
zrobili. W ich oczach był skazany na śmierć przez zaćpanie. Ale nie
tylko oni widzieli w nim trupa. Kumple od narkotyków, zamiast po
imieniu, coraz częściej wołali na niego "pierwszy na liście do piachu". Z
początku przyjmował tę ksywę z dumą, ale kiedy zrozumiał, że śmierć
czyha za rogiem, obleciał go strach. Wiedział, że tylko na wolności
dostanie szansę na nowe życie. Dlatego po setkach nieudanych prób chciał
podjąć tę ostatnią – najważniejszą. Chciał pójść do Monaru, ośrodka
leczenia uzależnień stworzonego przez Marka Kotańskiego. To było wówczas
jedyne miejsce, gdzie narkomani mogli znaleźć prawdziwą pomoc. Musiał
uciec za mury więzienia.
– Wypuszczą cię dopiero
wtedy, kiedy zobaczą, że jesteś naprawdę chory – Broda, kryminalista, z
którym posadzono go w celi, powiedział to z taką pewnością i
nonszalancją, jakby chciał wszystkich przekonać, że nie ma w tym
więzieniu nikogo, kto zna się na medycynie lepiej od niego. – Musisz im
pokazać coś naprawdę przerażającego, inaczej nigdy cię stąd nie
wypuszczą – kontynuował. – Wiesz, kumpel mi mówił, że jak zobaczą na
prześwietleniu czarną plamę na płucach, to wtedy się nie pierdolą! Od
razu zabierają na oddział za murami. Myślą, że masz raka, i tyle.
– Czarną plamę? – pytał Jurek, nie rozumiejąc, o co chodzi – A jak ja mam sobie na płucach zrobić czarną plamę?
– Normalnie –
odpowiedział Broda – Bierzesz strzykawkę, rozpuszczasz czekoladkę i jeb w
płuca. Kumpel mi mówił, że działa. Podobno siedział w celi z jednym
takim, którego po tym wypuścili.
W tę niedorzeczną
historyjkę Jurek uwierzył jak naiwne dziecko, które dla cukierka jest w
stanie zrobić wszystko. Jak w głowie dorosłego człowieka mogła
uwiarygodnić się tak absurdalna opowiastka jakiegoś recydywisty? Górski
nawet nie zadał sobie trudu, aby w jakikolwiek sposób zweryfikować
prawdziwość więziennego przepisu na wolność. Bezkrytycznie zaakceptował
taką receptę na wolność i znów uruchomił przemytniczą machinę. Dzięki
temu, że od pierwszej wizyty w więzieniu, a było ich kilka, Jurek
grypsował, mógł sprawnie przekazać informację na zewnątrz. Listę
potrzebnych akcesoriów spisał na kartce, którą zwinął w rulon. Był wąski
jak najcieńszy papieros, tyle że o dwie trzecie krótszy. Włożył go pod
język i poszedł na kolejne widzenie z matką. Witając się z nią i całując
w policzek, delikatnie wcisnął językiem rulonik w kącik jej ust.
Przejęła go tak sprawnie, jak gdyby sama przez lata grypsowała w
więzieniu i była świetnie zaznajomiona ze wszystkimi technikami
potajemnego kontaktu ze światem za murami. W rzeczywistości była już
przyzwyczajona do tego triku. Razem z synem ćwiczyła go na wolności
między jedną a drugą odsiadką.
Kilka dni później Jurek
dostał to, o co prosił. System przemycania był bardzo prosty. Opłacony
klawisz odbierał od odwiedzającego paczkę, przymykał oko na to, co jest w
środku, i wkładał zamówienie między złożone w kostkę ubrania, które
każdego poranka więźniowie odbierali zza drzwi celi, a wieczorem znów
wystawiali na zewnątrz. Na noc nikomu nie wolno było zatrzymać w celi
prywatnych rzeczy, ale przekupieni strażnicy wkładali towar w kieszenie
spodni lub koszuli albo w buty tuż przed ich oddaniem następnego dnia
rano. Rozpakował czekoladę i połamał ją na małe kostki. Jedną z nich
pokruszył na tak drobne kawałki, jak tylko się dało. Położył je na łyżce
i podał Brodzie.
– Trzymaj. Tylko nie upuść! Jak będzie parzyć, to mów – uprzedził go.
Z pomocą zapalniczki
zaczął podgrzewać czekoladę, która bardzo szybko przemieniła się w lepką
maź. Nie mógł długo czekać. Wystarczy chwila bez ognia i czekolada znów
staje się twarda. Kiedy Broda zaczął przekładać rozgrzaną łyżkę z ręki
do ręki, rozcierając oparzone palce, Jurek szybko chwycił za strzykawkę i
jednym pociągnięciem nabrał czekoladę do pojemnika z podziałką. Nawet
nie spojrzał na Brodę. Błyskawicznym ruchem wbił igłę między szóste a
siódme żebro, dociskając jednocześnie tłok. Poczuł przeszywający ból i
żar rozlewającej się w płucach czekolady. W jednej chwili zaczął się
dusić. Ból był nie do zniesienia. Poczuł się tak, jakby ktoś powoli
wlewał mu gorącą smołę do wnętrza organizmu. Dusił się. Nie mógł nabrać
nawet płytkiego oddechu. Upadł. Chwycił się za klatkę piersiową, po
chwili zaczął machać rękami, jakby chciał nagarnąć powietrza do ust.
Próbował coś krzyczeć, ale powoli tracił świadomość. Jak przez mgłę
widział Brodę, który przerażony zaczął biegać po celi, walić w drzwi i
wołać strażników.
– Więzień się dusi! Pomocy! Kurwa, pomocy! Więzień się dusi! – krzyczał.
Odgłosy wołania o pomoc i
uderzania butów o metalowe schody więzienia Jurek słyszał jakby z
oddali, przytłumione. Zaczął tracić przytomność. Przed oczami przewijał
mu się film z życia. Ktoś cofał taśmę, a on widział wszystkie
okropności, które doprowadziły go do tego miejsca. Słyszał nakładające
się na siebie słowa, jakby niesione echem, z którymi kojarzyło się tylko
zło: dolargan, kodeina, morfina, kokaina, heroina, wódka, papierosy,
szpital psychiatryczny, wieszanie się, podcinanie żył, okradanie aptek,
więzienie, milicyjny areszt, przypadkowy seks, ból, kłamstwa, przemoc,
dzieciństwo, rodzina, pustka…
Na krawędzi życia i
śmierci stawał kilkukrotnie nie tylko dlatego, że mógł przedawkować
heroinę, ale również z powodu prób samobójczych i więziennych bijatyk.
Kilka razy łykał tabletki, podcinał sobie żyły i wieszał się w celi
więzienia. A zaczęło się tak niewinnie! Kiedy miał piętnaście lat,
„kleił się” płynem Tri i Butaprenem. Później były morfina, Dolargan i
kokaina.
PIERWSZY STRZAŁ
(Legnica, 1969)
(Fragment powieści biograficznej „Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą”)
„Zanim zacząłem
chować w toalecie morfinę, kokainę i inne narkotyki, upychałem tam
wszystko, co mogło wywołać wściekłość ojca. Zabiłby mnie, gdyby odkrył
te hipisowskie ciuchy. To był mój mundur. Zewnętrzna oznaka
przynależności do armii wyzwolenia „make peace, not war.” Zdobycie
kwiecistej koszuli i kolorowych spodni było trudniejsze niż zrobienie w
chuja ruskich żołnierzy i przedostanie się na ich stronę po mięso i
czekoladę. W tym stroju, z papierosami w ustach, byliśmy panami świata,
biskupami kościoła urojeń i wiecznego haju. Choć do tej pory wąchaliśmy
tylko płyn Tri i łykaliśmy lekarstwa, wiedzieliśmy, że dzień uniesienia
nadejdzie lada moment. Czekanie na pierwszy strzał z morfiny było równie
ekscytujące jak czekanie na pierwszy seks. Narkotyzując się tanimi
chemikaliami, marzyliśmy o czymś, co było dostępne tylko dla
wtajemniczonych. (…) Systematyczne wizyty w klubie Legmet i cierpliwe
oczekiwanie na akceptację starszych kolegów wreszcie przyniosło efekt.
Pewnego dnia otworzyłem drzwi do świata twardych narkotyków. Zatrzasnęły
się za mną na wiele lat, jak wielkie wrota zamku, których samemu nie
sposób otworzyć. Naszym guru, mistrzem ceremonii i punktem odniesienia
był Chrabąszcz. Chrabąszcz był kimś. Był uosobieniem hipisa i każdy
legnicki hipis chciał być taki jak on. Nie tylko wyglądał jak Jezus, co
przy naszym stosunku do wiary i stylu życia było pożądanym kontrastem,
ale przede wszystkim wiedział, skąd zdobyć nowe płyty Janis Joplin i
świeże teksty Timothy’ego Leary’ego. To właśnie od tego harwardzkiego
profesora Chrabąszcz zaczerpnął swoje życiowe motto: „Włącz się, dostrój
i odpadnij”. Niestety, jak wielu hipisów, rozumiał te słowa niezgodnie z
intencjami autora i powoli ze świata dzieci kwiatów wpadał w świat
twardych narkotyków. Zresztą jak wielu, którzy w połowie lat
siedemdziesiątych porzucili kolorowe idee dla morfiny, a później
heroiny. To Chrabąszcz pokazał nam, jak zrobić pierwszy krok w stronę
prawdziwych narkotyków.
– Klejenie się to pikuś – mawiał. – Majka to jest dopiero towar! Morfina daje takiego kopa, że… To jak niekończący się orgazm.
Niekończący się
orgazm! Nikt nie śmiał prosić o więcej. O tym, że jednak kończy się
boleśnie, mieliśmy przekonać się po latach, ale wówczas, w 1969 roku,
nikt nie chciał słuchać o czymś, co miało perspektywę dłuższą niż jeden
dzień. Carpe diem – to była nasza dewiza. Nawet Chrabąszcz nie był na
tyle bystry, aby przewidzieć, jakie skutki wywoła podanie zbyt dużej
dawki morfiny. Jedyną miarą, jaką stosowaliśmy, było pragnienie, jedynym
narzędziem do wyznaczania dawki narkotyku – ludzkie oko. Rzyganie było
ceną, jaką płaciliśmy za chwilę przyjemności. Kilka lat później oddałbym
wszystko, żeby tylko tym płacić za świństwa, które brałem".
Najgorsze przyszło w
1976 roku, kiedy studenci z Gdańska wymyślili polską heroinę – świństwo
jakich mało. Można było od niej zginąć już po pierwszy strzale.
Uzależniała natychmiast. Robili ją ze słomy makowej nawet na domowych
kuchenkach. Jurek też. Latem, kiedy mak dojrzewał, potrafili przyćpać
nawet na polu, tak jak pewnego lipcowego popołudnia 1977 roku, kiedy
pojechali z kumplem za miasto. Weszli kilkadziesiąt metrów w głąb pola,
rozłożyli koc i starali się schować wśród niewysokich, maksymalnie może
metrowych łodyg maku i zielska, które rosło wokół.
– Nacinaj – rozkazał Andrzej.
Jurek złapał zieloną
główkę maku i jednym pociągnięciem żyletki, którą nazywali mojką, naciął
ją od góry do dołu. Później kolejną i kolejną, aż dookoła kiwało się na
wietrze kilkanaście naciętych główek maku. Po kilku minutach, kiedy na
zielonej główce wykwitła biała gęsta ciecz o konsystencji kauczuku,
zaczęli zgarniać ją żyletką do buteleczki po lekach. Kiedy była już
prawie pełna, schowali ją do plecaka, żeby zabrać ze sobą do domu i tam
wyprażyć plon, jak nazywali enigmatycznie swoją zdobycz. Następnie Jurek
znów skupił się na nacinaniu, ale tym razem zgarniał już mleczko na
łyżeczkę, żeby przyćpać na polu. W ziemię wbił świeczkę. Nad nią
podgrzał mleczko, aż odparowało, a biała ciecz zamieniła się w twardą,
brązowawą skorupę. Następnie ją zeskrobał i jeszcze raz podgrzał,
dodając jakichś chemikaliów, które zabrał ze sobą Andrzej. Okręcił watą
wlot do strzykawki, tworząc w ten sposób prowizoryczny filtr, przez
który wciągnął płyn. Andrzej przewiązał przedramię gumką, kilkukrotnie
zacisnął i otworzył pięść, pompując krew w żyłach. Nagle usłyszał, jak
coś przedziera się przez zarośla. Szybko, gwałtownie, jakby za chwilę
miało zaatakować z ukrycia. Pomyślał, że to stado dzików albo jakaś inna
zwierzyna, ale okrzyk: „Zajebać ich, kurwa!” rozwiał wątpliwości. Zanim
zdążył zerwać się na nogi, poczułem na plecach pierwsze kopnięcie. Było
tak mocne, że natychmiast padł na twarz, i wtedy poczuł drugie
uderzenie, tym razem prosto w zęby. Dostrzegł Andrzeja, który zdążył
wstać. Uciekał, ale za nim biegł z kosą w ręku cham, jak nazywali w
tamtych czasach rolników, którzy przeganiali narkomanów z pól.
Na eksperyment z
czekoladą nikt się nie złapał. Na swój Monar Jurek czekał do czerwca
1984 roku. Najpierw był detoks w szpitalu, a później dwa lata we
wrocławskim ośrodku u Kotana. Poznał ludzi, którzy wyciągnęli go z
trumny, a środkiem do osiągnięcia celu okazał się sport. Najpierw
bieganie, a później triathlon. To cud, że tak szybko odbił się od dna.
Ale był odważny i nie bał się prosić o pomoc najlepszych, mimo że wciąż
wyglądał jak zombie. Któregoś dnia zapukał do szatni sekcji
lekkoatletycznej Śląska Wrocław i spotkał Antoniego Niemczaka – legendę
polskich maratonów, który w 1984 wygrał maraton w Wiedniu, ustanawiając
rekord Polski. Jeszcze tego samego dnia Antek zabrał go do siebie i tak
rozpoczęła się ich wieloletnia przyjaźń. Mistrz wspierał ucznia, pomagał
na każdym kroku, a już po kilkunastu miesiącach leczenia i sportowego
treningu Jurek przebiegł swój pierwszy maraton. Zrobił to poniżej 4
godzin! Zmartwychwstał.
W Monarze dostał
przezwisko „Prezes”, bo wszystko chciał robić za wszystkich, ale u
Kotańskiego były twarde zasady: całkowite posłuszeństwo w nowicjacie,
chodzenie w drelichu, pytanie o każdą pierdołę, zero papierosów,
alkoholu i seksu. Trzech ostatnich zasad nigdy nie złamał, ale z
posłuszeństwem miał zawsze największy problem. Między innymi za to,
dostawał karę glajfy, czyli golenia na łyso za złamanie regulaminu
ośrodka. Górski zawsze był niecierpliwy, wszystko robił na maksa i
rzadko kiedy się poddawał. Ta ostatnia cecha uratowała mu życie, bo mało
który narkoman przeżywał czternaście lat uzależnienia od narkotyków,
papierosów i alkoholu. On przeżył, choć gdyby nie milicyjny dołek,
siedem wizyt w psychiatryku i kilka odsiadek w Zakładach karnych we
Wrocławiu, Jeleniej Górze, Lubaniu i Brzegu, pożegnałby się z życiem już
w wieku dwudziestu kilku lat, a tak miał kilkutygodniowe przerwy w
ćpaniu, co ratowało mu życie. Przypinali go pasami do łóżka, podawali
Fenactil i inne leki, od których wykręcało z bólu, i łudzili się, że
wreszcie potraktuje leczenie na poważnie. Kilka razy próbował, ale nawet
na oddziale dla narkomanów w szpitalu psychiatrycznym przemycał morfinę
i heroinę. Podobnie było w więzieniu.
Wyzwolił się dopiero u
Kotana. Monar to dwa lata terapii przystosowującej do życia w
społeczeństwie. Niektórzy, tak jak Jurek, uczyli się tego od zera. Nie
miał szkoły, więc jedną z pierwszych rzeczy, jaką należało zorganizować,
było liceum dla pracujących. Chodził tam po pracy i uczył się
wszystkiego niemal od podstaw. Miał wrażenie, że wszystko w Monarze
toczyło się w przyspieszonym tempie. Nie było czasu na zastanawianie
się, analizę, gdybanie. Należało działać szybko i zdecydowanie. Do
Monaru przyjęto go w czerwcu, a już we wrześniu poszedł do szkoły. Łysy,
w monarowskim drelichu, jako nowicjusz usiadł w pierwszej ławce. Wiele
nerwów kosztowało go, aby w takim stanie, z podniesioną głową, usiąść w
klasie między przystojnymi i ubranymi w normalne ciuchy chłopakami, z
pięknymi dziewczynami, którym chciał się podobać, a które patrzyły z
niechęcią na wychudzonego narkomana, ogolonego na łyso, ubranego w coś,
co przypominało strój malarza. Jego dyskomfort łagodziły nieco przerwy
między lekcjami, podczas których spotykał się z innymi mieszkańcami
Monaru, którzy – tak jak on – chcieli uzupełnić braki w wykształceniu.
Spotykali się grupkami na przerwach, rozmawiali i przeżywali sytuację, w
jakiej się znaleźli. Każdy młody człowiek, w którym buzują hormony,
chce czuć się kimś ważnym, chce się podobać i imponować rówieśnikom, a
musiał założyć szary drelich i ogolony na łyso usiąść w szkolnej ławce,
musiał czuć się fatalnie. To było poniżające, ale uczyło pokory.
Siedział w pierwszej ławce, miał plecak, a w nim wszystkie książki i
wszystkie zeszyty. Jak prymus. Co za zmiana! Kilkanaście lat temu
siedział w ostatniej ławce, częściej wagarował, niż zaliczał obecność na
lekcjach, a kartki w zeszytach służyły mu wyłącznie do pisania
miłosnych liścików do dziewczyn. Teraz nikt inny nie był tak pilnie
przygotowany do zajęć jak on. Miał dwadzieścia dziewięć lat i był
najstarszy w klasie. Mimo to czuł się jak uczniak, który siedzi między
studentami, a oni z jednym notatnikiem do wszystkich przedmiotów
przyszli zaliczyć obecność na wykładzie. Był w klasie liceum
wieczorowego, które w latach osiemdziesiątych było postrzegane jako
miejsce dla tych, którzy nie poradzili sobie w życiu. Siedział tam z
gigantami podobnymi do niego, którzy jeszcze kilka lat wcześniej nie
chcieli chodzić do szkoły, a teraz nadrabiali zaległości. Byli po
przejściach. Robił wszystko, aby przynajmniej stworzyć wrażenie
najpilniejszego ucznia w klasie. Po lekcjach wracał do Monaru i mimo że
był zmęczony, szukał nowych zajęć, czytał, uczył się, rozmyślał o
przyszłości, o tym, co musi zrobić, żeby jak najszybciej odrobić
stracone lata. Ważna była każda minuta. Na bieganie zabierał ze sobą
kartki z notatkami ze szkoły i wkuwał na pamięć wzory matematyczne, daty
bitew i powstań. Rozmawiał ze sobą i rozmyślał o domu, o rodzinie, o
tym, co będzie robił za kilka lat. Biegając, układał sobie całe życie.
Zapisał się na naukę pływania. Ponieważ nie potrafił pływać sportowym
kraulem, podpatrywał, jak robią to młodzi zawodnicy z sekcji pływackiej.
Nabierał powietrza, nurkował, kładł się na dnie basenu i parzył, jak
juniorzy prowadzą pod wodą ręce, jak pracują nogami. Pod koniec leczenia
w Monarze, wystartował nawet w swoim pierwszym triathlonie. Był jednym z
ostatnich, ale zakochał się w tym sporcie. Po opuszczeniu ośrodka
zaczął treningi w Chrobrym Głogów. I znów spotkał fantastycznych ludzi,
którzy mu pomogli. Podczas górskich obozów w Zakopanem czy Szklarskiej
Porębie trenował z takimi sławami kolarstwa jak Joachim Halupczok i
Zbigniew Spruch. Swoimi radami służyli mu złoci pięcioboiści z Igrzysk w
Barcelonie, m.in.: Arkadiusz Skrzypaszek i Maciej Czyżowicz. Ciężkie
treningi szybko przynosiły doskonałe efekty. W 1986 roku Górski
wystartował w pierwszych w Polsce zawodach na dystansie Ironman (prawie 4
kilometry pływania, 180 kilometrów jazdy rowerem i 42 kilometry biegu).
Był drugi tuż za legendą polskiego triathlonu Jarkiem Łabusem. To
dodało mu skrzydeł. Uwierzył, że może osiągnąć jeszcze wiele. Trenował
przez 6 lat, dwa razy dziennie, sześć dni w tygodniu. I tak w 1990 roku
dostał zaproszenie na prestiżowe zawody Double Ironman w Huntsville w
Alabamie (8 kilometrów pływania, 360 kilometrów jazdy rowerem i 84
kilometry biegu). Ten dystans kończyło wówczas niewielu na świecie. W
prasie określano je mianem nieoficjalnych mistrzostw świata, choć
organizatorzy nie używali tej nazwy. Wówczas nie było jeszcze żadnej
federacji sportowej, która organizowałaby kwalifikacje do zawodów o
randzie mistrzostw świata Double Ironman. Startowano na zaproszenia, a
żeby je dostać, trzeba było się pochwalić jakimś znaczącym osiągnięciem.
Jerzy Górski miał już na swoim koncie nie tylko drugie wicemistrzostwo
Polski w Ironmanie, ale również ukończony bieg na 100 mil po górach w
Kalifornii i 3-dniowego Ultramana, którego zorganizował rok wcześniej w
Głogowie. Ustanowił wówczas pierwszy czas w Europie i drugi na świecie.
Antek Niemczak dotarł do organizatorów i przedstawił im byłego
narkomana, który został ultramaratończykiem. To zrobiło na nich
wrażenie. We wrześniu 1990 roku Górski stanął na starcie Double Ironman.
Kiedy minęła 20 godzina
wysiłku, a zanim było już 8 kilometrów pływania, 360 kilometrów jazdy
rowerem i pierwszy maraton, wiedział, że jest pierwszy, a nad drugim
zawodnikiem ma sporą przewagę. Był środek nocy. Właśnie zaczął się drugi
maraton, czyli jeszcze ponad 4 godziny wysiłku. Nie miał się do kogo
odezwać, ale lubił samotność. Słyszał tylko swój oddech i uderzenia
butów o asfalt. Były jak odgłos bębna na smoczych łodziach, który
wyznacza rytm wiosłowania. Rozmyślał o tym, co wydarzyło się w jego
życiu. Starał się nie myśleć o bólu i kilometrach, które zostały do
mety. Każdy, kto marzy o pokonaniu Ironmana, musi zaakceptować ból,
zaprzyjaźnić się z nim i zrozumieć, że wcześniej czy później przyjdzie
moment, w którym mięśnie będą się z nami kłócić, buntować się, wmawiać
nam, że czegoś nie mogą zrobić, bo są za słabe. Kiedy zaczynało świtać,
na ulicach Huntsville pojawiły się pierwsze samochody. Ich warkot, a
przede wszystkim bliskość, wkurzały Jurka tak bardzo, że sypał
wulgaryzmami na prawo i lewo. „Jak można jechać tak blisko biegaczy,
kurwa” – mówił do siebie. Przeklinał również kontuzję mięśni uda, która
odnowiła się na półmetku podwójnego maratonu. Kulał. Czuł też, że nie
może już przyjmować sztucznych napojów energetycznych, bo za chwilę z
jego żołądkiem stanie się dokładnie to samo, co z żołądkiem Amerykanina,
który prowadził, a którego minął kilka godzin temu. Nie chciał, jak on,
skończyć zawodów rzyganiem w rowie. Wiedział, że ma ponad godzinę
przewagi nad drugim zawodnikiem. Powoli docierało do niego, że jest
bliski wygrania tych zawodów. Myślami uciekał do Polski, do Monaru i
swojej mamy. Zastanawiał się, jak zareagują na jego zwycięstwo, myślał,
co powie na mecie. Wygraną chciał zadedykować tym, z którymi spędził
ostatnie lata, wszystkim uzależnionym, którzy podjęli walkę z nałogiem,
swojemu mistrzowi Antkowi Niemczakowi, a przede wszystkim mamie. Ona nie
rozumiała tej jego sportowej pasji. Tak jak płakała, widząc go
ćpającego, tak i później zamartwiała się, kiedy spocony wpadał do domu w
odwiedziny.
– Po co się tak męczyć, Jureczku? – pytała z troską.
– Mamo, ja wreszcie żyję – odpowiadał szczęśliwy.
Dziesięć kilometrów
przed metą zdał sobie sprawę z tego, że musiałoby się stać naprawdę coś
wyjątkowego, żeby przegrał. Miał wciąż godzinę przewagi i nic nie
wskazywało, aby ktokolwiek mógł mu zagrozić. Na ostatnich kilometrach
podłączył się do niego jeden z członków ekipy z dużą polską flagą
zatkniętą na długim drzewcu. Biegł obok i dopingował, motywował i
podtrzymywał na duchu. Jurek musiał co chwila przechodzić do marszu,
coraz bardziej kulał na lewą nogę. Chciało mu się pić i co chwila prosił
o wodę. Wreszcie nie wytrzymał i powiedział:
– Dajcie mi piwa. Zimnego piwa!
Ekipa śmiała się i mówiła, że dostanie, ale dopiero wtedy, kiedy przekroczy linię mety.
Przez ostatnie kilka
kilometrów Jurek biegł szerokimi ulicami Huntsville. Mijał dopingujących
go kibiców, którzy spędzili noc w namiotach. Sto metrów przed metą
przywitał go fantastyczny doping amerykańskiej Polonii: „Ju-rek!
Ju-rek!” – krzyczeli ile sił, a on wiedział, że nikt już nie odbierze mu
tego zwycięstwa. Zobaczył zegar na mecie. Ponieważ miał tylko pięć
cyfr, z przodu przed czwórką sędziowie dokleili kartkę papieru, na
której narysowana była dwójka. 24:47:46 – w takim czasie przekroczył
metę, zrywając wąską, niebieską wstążkę. Zrobił to tak, jak o tym
marzył. Ziścił się wieloletni sen o wygranej w stylu Antka Niemczaka.
Przed oczami miał jego zdjęcie, na którym wygrywa maraton w Wiedniu,
trzyma ręce wyprostowane wysoko w górę i uśmiecha się od ucha do ucha.
„Też tak kiedyś będę przekraczał metę” – przypomniał sobie słowa, na
dźwięk których rozległ się kiedyś śmiech mieszkańców Monaru. Nikt nie
wierzył, że kiedykolwiek narkoman dokona takiego cudu, a jednak on to
zrobił. Przełamał granicę upodlenia, ale wzniósł się również na wyżyny
ludzkich możliwości. Dokonanie niemożliwego zajęło mu sześć lat, ale
czymże jest tych sześć lat w obliczu czternastu ładowania w żyłę,
wszystkich historii, które spotkały go w życiu i tego, co jeszcze miało
się wydarzyć? Na mecie Polonia odśpiewała mu sto lat, a chwilę później
znalazł się pod obstrzałem telewizyjnych kamer. Stał jeszcze chwilę
wśród tłumu kibiców, po czym ktoś podał mu krzesło. Usiadł i zaczął
odpowiadać na pytania dziennikarzy.
– Na pewno moje
zwycięstwo pomoże wielu ludziom w Polsce, którzy są uzależnieni.
Ponieważ byłem narkomanem, to jestem żywym przykładem, że można z tego
wyjść. Sport, a w szczególności triathlon, jest dzisiaj moim narkotykiem
– to były jego pierwsze słowa po przekroczeniu mety. Najważniejsze.
Prawdziwe i szczere. Najpełniej oddające to, co czuł wtedy i co czuje
dziś. Był dumny. Swoją historię mógłby zamknąć w jednym zdaniu: „Nigdy
nie jest za późno”. Trafił do Monaru w wieku dwudziestu dziewięciu lat,
zniszczony i poturbowany psychicznie. Ciężką pracą i wiarą w sukces
odbudował swój organizm do tego stopnia, że mógł wygrywać z najlepszymi
na morderczych dystansach Ironman i Double Ironman. W wieku trzydziestu
pięciu lat, po czternastu latach narkomanii, ćpania niezliczonej ilości
morfiny i heroiny, picia wódki i palenia prawie stu papierosów dziennie,
po sześciu latach terapii udowodnił, że ograniczenia w życiu stawiamy
sobie sami, że one istnieją tylko w naszej głowie. Ulegają im ci, którzy
mówią, zamiast działać. Jego problemy skończyły się w momencie, kiedy
przestał rozmyślać, „czy” coś zrobić, a zaczął to po prostu robić.
Jeszcze przez chwilę stał na mecie podwójnego Ironmana i patrzył na
zegar. Czuł dumę i spełnienie. Obserwował, jak Huntsville budzi się do
życia. Za chwilę miał się położyć spać po dwudziestu czterech godzinach
wysiłku fizycznego. „Znowu skrajność” – pomyślał. Zawsze pod prąd,
zawsze inaczej, zawsze za głosem serca – od totalnego upodlenia do
mistrzostwa. Wreszcie był NAJLEPSZY.
* * *
Tekst zawiera fragmenty książki Łukasza Grassa „Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą”. Historia o niezwykłej, ponad czternastoletniej walce Jerzego Górskiego z uzależnieniem od narkotyków, papierosów, alkoholu i ostatecznym zwycięstwie nad sobą samym trafi do księgarń 8 listopada.
Historią Jerzego
Górskiego zainteresował się również świat filmu. 17 listopada 2017 roku
do kin wchodzi film fabularny pod tytułem „Najlepszy” reżysera Bogów,
Łukasza Palkowskiego, z gwiazdorską obsadą (Jakub Gierszał, Kamila
Kamińska, Anna Próchniak, Mateusz Kościukiewicz, Arkadiusz Jakubik, Adam
Woronowicz, Magdalena Cielecka, Artur Żmijewski, Tomasz Kot, Janusz
Gajos), który zachwycił recenzentów i zdobył aż pięć nagród podczas 42.
Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, w tym Nagrodę
Publiczności.