W numerze 51 magazynu „Polonia Christiana” ukazał się artykuł Piotra Doerre, Dlaczego straszą nas apokalipsą?,
wskazujący na wszechobecne w mediach motywy apokaliptyczne. Niniejszy
tekst nie jest polemiką, a raczej swego rodzaju dopełnieniem. Skoro
bowiem media zalewają świat przesłaniem o nieuniknionym upadku i
niemożliwości jakiegokolwiek ratunku, jednym słowem – o beznadziejności –
to katolik powinien się dobrze zastanowić, w jaki sposób na takie
przesłanie odpowiedzieć. Odpowiedź zaś zamyka się w trzech słowach –
kardynalnych cnotach chrześcijaństwa – wiara, nadzieja i miłość.
Obecność
tematów apokaliptycznych w mediach nie jest zasadniczo niczym nowym.
Oczywiście, nie chodzi tu o dzieła przedstawiające prawdziwą Apokalipsę –
ostateczny kres świata opisany przez świętego Jana w Księdze
Apokalipsy, chociaż i tu warto zwrócić uwagę na fakt, iż poza Prawdziwą
Wiarą katolicką objawioną przez Boga, praktycznie każda z religii
wymyślonych przez człowieka zawiera jakiś odpowiednik Apokalipsy. Czy to
dla pogan, czy dla wyznawców islamu oczywiste było, iż świat, który
miał swój początek, musi się kiedyś dopełnić. Jedynym wyjątkiem jest
współczesny zabobon ateizmu, który przeczy jakiejkolwiek możliwości
zakończenia świata. Bo choćby Słońce miało wygasnąć a Ziemia zlodowacieć
– mówią astronomowie – to przecież wszechświat będzie trwał dalej.
Nic
dziwnego więc, iż ateiści dzisiaj koncentrują się na lokalnych
apokalipsach – tych pomniejszych „końcach świata”, w których upadają
miasta, państwa lub cywilizacje, gdy reszta trwa. W tej materii
ateistyczni twórcy nie są odosobnieni. Wszak historia jest przepełniona
takimi wydarzeniami i nieraz w przededniu ostatecznego upadku twórcy
podejmowali ten temat. W obliczu nadchodzącej klęski – czasem widocznej
gołym okiem, czasem zaledwie przeczuwanej – człowiek naturalnie pyta,
jak będzie wyglądać koniec i co będzie dalej? Odpowiedzi zaś stanowiły
element przygotowania – po części katartycznego wyładowania strachu i
żalu, emocji które w przeciwnym przypadku mogą człowieka sparaliżować; a
po części wskazania, iż na naszej lokalnej apokalipsie świat się jednak
nie kończy. Rzadko kiedy apokalipsa była tożsama z beznadzieją –
przeciwnie, najczęściej zagłada zawierała w sobie nasienie przynajmniej
potencjalnie lepszej przyszłości. Bowiem dzieła, które przedstawiały
zagładę, zawsze zawierały w sobie, wymieszane w różnych proporcjach trzy
kardynalne cnoty: wiarę, nadzieję, i miłość.
Wiara
Największym
i z pewnością najbardziej klasycznym, gdyż chyba pierwszym w dziejach
cywilizacji łacińskiej po chrystianizacji Rzymu, dziełem apokaliptycznym
jest z pewnością opus magnum świętego Augustyna z Hippony – Państwo Boże (De civitate Dei) pisane w latach 413–427. Czy należało ono do gatunku apokaliptycznego?
Znawcy
tej wielkiej pracy zaprotestują – jak można tak ogromne osiągnięcie
filozofii i historiozofii choćby przyrównywać do gatunku, który
współcześnie reprezentują powieści, filmy i gry o charakterze czysto
rozrywkowym, i to często wątpliwej jakości? A jednak. Przecież
podstawowym bodźcem do napisania Państwa Bożego był właśnie
koniec świata w skali, jaka dla nas dzisiaj pozostaje – jeszcze przez
chwilę – niewyobrażalna. Upadał bowiem właśnie Wieczny Rzym.
W roku
410 centrum cywilizowanego świata zostało po raz pierwszy od początków
cesarstwa splądrowane przez barbarzyńców. Co więcej, ogromne połacie
imperium zostały już na zawsze wydarte spod władzy Rzymu. Aby dopełnić
ten obraz apokalipsy, wystarczy tylko dopowiedzieć, iż choć święty
Augustyn zmarł w roku 430 na skutek choroby, stało się to w mieście
oblężonym przez Wandali, którzy – stąd przecież to słowo w naszym języku
– wandalizowali właśnie rzymską Afrykę Północną.
Właśnie w
obliczu upadku świata pisał święty Augustyn ku pokrzepieniu wiary
pośród wątpiących dusz. Po pierwsze, odpierał argumenty pogan
obwiniające chrześcijaństwo za upadek spowodowany rzekomo niełaską
dawnych bóstw. Po drugie, utwierdzał w zasadności pokładania wiary i
nadziei w Chrystusie, choćby i w obliczu końca. Po trzecie, wskazywał
drogę ku lepszej przyszłości, również w tym świecie, gdyż choć z jego
rozważań wynikało wyraźnie, iż prawdziwie Bożego państwa nie
doświadczymy aż do faktycznej Apokalipsy z racji skażenia tego świata
grzechem, to jednakże chrześcijanie mogą w dalszym ciągu tak przemieniać
państwa tego świata, aby przybliżać je do Bożego ideału. W tym
wszystkim pobrzmiewało również przesłanie świętego Pawła, który słowami przemija postać tego świata (1 Kor 7, 31) ostrzegał przed nadmiernym przywiązaniem do tego, co jest.
Państwo Boże
było więc dziełem apokaliptycznym, może nawet postapokaliptycznym.
Jakże jednak inna – niemal radosna przez łzy – jest to apokalipsa w
porównaniu z dzisiejszymi dziełami tego nurtu!
Nadzieja
Jeżeli
cnotą dominującą w dziele świętego Augustyna była wiara, w późniejszych,
bardziej już literackich niż teologicznych dziełach dominowały dwie
pozostałe cnoty. U Henryka Sienkiewicza, który – jak sam mówił – napisał
Trylogię ku pokrzepieniu serc, najważniejsza chyba była nadzieja.
Z pewnością, gdyby Trylogia
była fantastyką, nikt nie miałby wątpliwości, iż przynależy do gatunku
apokaliptycznego. Oto bowiem na Rzeczpospolitą spadają kolejno
katastrofalne wojny, państwo drży w posadach, właściwie już upada,
podtrzymane ostatecznie na barkach powieściowych bohaterów. Trudniej nam
dostrzec ową apokaliptyczność, gdy przypomnimy sobie, iż Rzeczpospolita
ostatecznie upadła dopiero wiek później, a sam Sienkiewicz pisał swe
powieści jeszcze kolejny wiek później, po roku 1880.
Osadzonej w przeszłości Trylogii
daleko jest do filmów pokazujących jak w przyszłości, już lada dzień,
na ludzkość spadnie katastrofa. Jednak powstała ona zaledwie dwadzieścia
lat po przegranym, katastrofalnym powstaniu styczniowym. Dzieło to
miało pokrzepić Polaków w momencie, gdy nastroje sięgały dna, zaś
nadzieja na odbudowę naszego, polskiego świata wydawała się już niemal
na zawsze utracona. W tym celu powieść ukazywała jeden z największych
kryzysów Rzeczypospolitej, zwieńczony jednak zwycięstwem wywalczonym
dzięki wierze w Boga, który sprawił, iż polskie cnoty zatriumfowały nad
przywarami. Powieść jak gdyby mówiła narodowi: Patrzcie, nie takie kryzysy jak dziś żeśmy pokonywali, nie traćmy tylko nadziei, a damy radę!
Miłość
Jeszcze
inne ujęcie apokalipsy znajdziemy w fantastyce Tolkiena: jak w
poprzednich przypadkach, odnajdziemy tu wszystkie trzy cnoty, jednak z nich zaś największa jest miłość (1 Kor 13, 13). W opus magnum Tolkiena – Władcy pierścieni
– w miarę pogarszania się iście apokaliptycznej sytuacji świata
powieści, bohaterowie są również stopniowo odzierani z dwóch pozostałych
cnót. Pozbawieni jakichkolwiek powodów do wiary w zwycięstwo dobra,
pozbawieni nawet nadziei na przetrwanie, trwają dalej w swoich
obowiązkach przez wzgląd na miłość.
Ten rys
jest szczególnie widoczny w postaci Sama, wiernego towarzysza głównego
bohatera. Tolkien zawsze podkreślał, iż ta postać jest hołdem dla wielu
brytyjskich ordynansów, których widział w okopach wojny światowej,
wiernie wykonujących swoje obowiązki względem przełożonych, niezależnie
od okoliczności. W tym przypadku ordynans musi powędrować za swym panem w
samo serce zła, gdzie nawet w przypadku sukcesu misji śmierć wydaje się
absolutnie pewna. Dlaczego to robi? Bo kocha swego pana i kocha tych,
których zostawił w domu, a którym być może będzie dane przeżyć dzięki
niemu.
Ostateczny triumf miłości we Władcy pierścieni
mógł z pewnością pokrzepić niejednego brytyjskiego czy amerykańskiego
żołnierza stojącego w latach zimnej wojny na straży świata Zachodu przed
sowiecką nawałnicą – która przecież w wielu momentach wydawała się
nieunikniona i beznadziejnie trudna do pokonania. Dla samych
Brytyjczyków, bezsilnych wobec rozpadu swego imperium, zwłaszcza ważne
musiało być przesłanie, iż przez wzgląd na miłość warto jest walczyć
nawet o to, co i tak przeminie.
A współcześnie?
Gdzie
dziś podziały się takie dzieła – dające nam wiarę, nadzieję i miłość
potrzebne, aby przetrwać trudny czas, a z porażki wynieść większe
zwycięstwo? W tym pytaniu właśnie tkwi najgorszy aspekt współczesnej
twórczości apokaliptycznej, i tym bardziej – postapokaliptycznej.
Jej owoce
pozostawiają nas bez szans, odartych z kardynalnych cnót. Gdzie w
upadłych światach zdominowanych przez zombie czy mutantów, w których
niedobitki walczą ze sobą o zasoby konieczne do fizycznego przetrwania,
wiara w lepsze jutro? Gdzie nadzieja na odbudowę? Gdzie miłość, gdy
każdy człowiek może przynieść śmierć?
Takie
przesłanie jest tym bardziej potęgowane przez zideologizowaną naukę,
która najpierw zdetronizowawszy człowieka do rangi kolejnego zwierzęcia,
coraz chętniej ostatnio dodaje, iż jak każde inne zwierzę, człowiek kiedyś wyginie.
Z
perspektywy tych, którzy traktują ateizm i ewolucję jako nierozerwalną
jedność, człowiek jest po prostu ciekawym przypadkiem, bez którego świat
może się z łatwością obejść – fanatyczni ekolodzy dodadzą nawet, iż tak
byłoby lepiej. Oto dno rozpaczy: człowiek bez wiary, bez nadziei,
nikomu niepotrzebny i niekochany.
Cóż więc
robić? Pozostaje nam karmić kardynalne cnoty pokarmem z dawniejszych
dzieł. Ale nie tylko. Katoliccy twórcy dziś mają obowiązek podjęcia
rękawicy, sięgnięcia wyobraźnią do apokalipsy naszej cywilizacji, by
gwiżdżąc beztrosko na złowrogie pomruki postępowców, pokazać, iż po
upadku nastąpi odbudowa.
Kto bowiem, wierząc szczerze w Boga, mógłby uwierzyć, że upadek Europy będzie upadkiem całego Christianitas?
Kto wierząc, mógłby nie żywić w sercu nadziei, iż po długiej i ciężkiej
walce Europa na nowo stanie się sercem Kościoła – choćby nawet przyszli
wierni z Francji mieli nosić arabskie nazwiska? I kto mógłby wątpić, iż
to wszystko dokona się za sprawą miłości, która mówi nam, że nasza
rodzina, nasz kraj i nasza kultura są ze wszech miar warte każdego
poświęcenia?
Przyszła
historia z pewnością pokaże, iż plan zniszczenia chrześcijaństwa spalił
na panewce, obracając się przeciwko tym, którzy chcieli obalić Boga. My
zaś możemy ten czas przybliżyć już teraz, przelewając marzenia na
papier, kliszę filmową i ekrany komputerów.
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W 53 NR. MAGAZYNU POLONIA CHRISTIANA
Za: http://www.pch24.pl/spokojnie--to-tylko-koniec-swiata,47429,i.html