„My tu sobie tempus fugit, a czas płynie” głosił popularny niegdyś w mojej rodzinie bon mot. No i oczywistości tej spiżowej sentencji zwyczajnie nie da się zaprzeczyć.
Czas rzeczywiście płynie, a ludzie sobie nieodłącznie tempus fugit. I
tak, skończyły się w Polsce „czarne marsze” i inne dziwne wynalazki w
postaci „strajków kobiet”; nie oznacza to, ze awantura aborcyjna również
zaczyna dobiegać końca – wprost przeciwnie. Wchodzi w nową fazę,
jeszcze bardziej dynamiczną. Po tym, jak zachodnie media – na jakiej
podstawie, można się jedynie domyślać – ogłosiły z nagła, że w proteście
brało udział sześć (6!!!) milionów kobiet polskich, trudno oprzeć się
wrażeniu, że to po prostu kolejna próba znalezienia pretekstu do
obalenia rządu; a że chodzi tutaj o kwestie zupełnie fundamentalne, o
kwestie życia, śmierci i koncepcji człowieczeństwa – to już chyba nie
tak ważne… Przynajmniej nie dla tych, którzy się oddają podobnym
rozrywkom. Niemniej, będę się upierać, że w tej politycznej komedii da
się zauważyć także pewne ślady występujących teraz w Polsce, i chyba w
sumie w całej Europie, różnic cywilizacyjnych; najlepszym zaś
komentarzem dla takowych pozostają nieodmiennie myśli niejakiego
Gilberta Chestertona. Poglądami tego pana na cywilizacyjny kontekst
życia i śmierci zajęliśmy się w poprzednim felietonie; w celu
przeciwdziałania jesiennej depresji, która niewątpliwie staje się z dnia
na dzień coraz bardziej realną perspektywą, proponuję rzucić okiem na
rzecz nieco mniej poważną; chociaż, trzeba dodać, również niepozbawioną
znaczenia.
Tym, co zawsze najbardziej chyba osobiście zadziwia mnie w
argumentacji współczesnych „kobiet wyzwolonych” są owe nieustanne
odwołania do tzw. „ciała”, pojmowanego w sposób naprawdę niezwykły.
„Moje ciało, mój wybór” – ten slogan znają chyba wszyscy; to jednak
ledwie początek boleści. Stanowi on tylko punkt wyjścia dla dalszej
argumentacji. Jakąkolwiek propozycję ograniczenia możliwości zabijania
nienarodzonych rzeczone „kobiety wyzwolone” odbierają jako chęć
„decydowania o ich ciele” czy wręcz „grzebania w ich ciele” (i
zapamiętajcie sobie, drodzy Panowie – w ciałach kobiet się nie grzebie);
nie wspominając tutaj nawet o tym, że w większej chyba części argumenty
te przyjmują postać bardziej szczegółową, i nie mówią o „ciele”, ale o
jednej jego konkretnej części, której, ze względów cenzuralnych nie będę
nazywał. Mówi się zatem o „włażeniu” tu i tam, o „wyklinaniu” tego i
tamtego, a nawet – o wtykaniu w to i tamto różańców. Pomijam w tym
momencie kwestię oczywistych obrzydliwości, bluźnierstw, absurdów i
manifestacji całkowitej ignorancji co do treści moralnej nauki Kościoła
(choć to również zagadnienia bardzo ważne); staram się przyjrzeć tej
histerii z naukowego dystansu; i chodzi mi tylko o towarzyszący jej nastrój.
Otóż, niedawno wprowadzono na przykład w Polsce zakaz sprzedaży wyrobów
tytoniowych przez internet; i co? Ogólna linia protestu nie mówiła o
zamachu na „ciała” Polaków, ale na ich wolność, a może raczej – na ich
fajki (bo dostać dobry tytoń fajkowy nie przez internet jest
naprawdę trudno). Nie mówiono, że „oto rząd zabiera mi swobodę
dysponowania moim ciałem”, ale „teraz, kurde, będę musiał latać po
mieście i szukać, a nie mam czasu”. Weźmy inny jeszcze przykład;
niedługo może wejść w życie umowa o wolnym handlu z Kanadą i USA, z
którą wiązać się będzie zalanie Europy tanią i produkowaną w
kontrowersyjnych warunkach żywnością z Ameryki Północnej. Oczywiście,
podnoszone są przy tej okazji także argumenty natury medycznej; bo
żywność produkowana w złych warunkach, i złymi metodami, może oznaczać
nowotwory, otyłość i inne nieprzyjemne rzeczy. I znów: nie mówi się tych
wszystkich rzeczy w taki dziwny sposób. Nie mówi się: „oto
międzynarodowy kartel masoński próbuje wcisnąć się w ciała Polaków” albo
„rząd ma za nic ciała własnych obywateli”, tylko – po chłopsku –
„międzynarodowa finansjera gra zdrowiem naszego społeczeństwa”. Trudno
to, być może, wytłumaczyć komuś, kto nigdy się z podobną argumentacją
feministyczną nie spotkał. Pewien jestem jednak, że każdy, kto miał
okazję przeczytać bądź posłuchać wymienionych wyżej argumentów o atakach
na „ciało” kobiety w lot pojmie, o co chodzi. Występuje tu zasadnicza
różnica natury retorycznej; będąca tylko przejawem bardziej
fundamentalnej różnicy natury filozoficznej.
Chodzi mi o to, że w argumentacji feministek „ciało” nabiera jakiegoś
znaczenia magicznego, a niemalże mistycznego. Ludzka fizyczność staje
się świętością – a raczej może wprost Świętym Świętych; opuszcza
bezpieczne i przyziemne królestwo biologii, aby wzbić się wzwyż, ku
najwyższym niebiosom metafizyki. Jak bowiem inaczej tłumaczyć fakt, że
to bezpośrednio właśnie jego dotyczą nawet najbardziej
abstrakcyjne i suche rozporządzenia prawne? Tylko tak chyba, że to
transcendentalium; rzecz tożsama z samą rzeczywistością – a może właśnie
sama rzeczywistość? A każda myśl zdaje się wracać do jednego,
wiecznotrwałego światła intelektu, jakim jest… macica (jak to się w
„dyskursie” feministycznym często ostatnio mówi).
Jak dla mnie sprawa jest co najmniej osobliwa; ma jednak, jak sądzę,
swoją konkretną przyczynę w historii idei. Początek tego dziwnego stanu
rzeczy zdiagnozował już dawno temu Gilbert Chesterton, który, w
wykopanym przez Dale’a Ahlquista felietonie z Illustrated London News, komentując kwestię wprowadzanych przez rządy angielskie rozporządzeń na temat tzw. „zdrowia publicznego” napisał:
„Nadmiar cywilizacji i barbarzyństwo dzieli zaledwie cal. Znakiem szczególnym obydwu jest władza szamana”.
Warto wtrącić tutaj słówko komentarza.
Stosunek Chestertona do kwestii zdrowotnych to jeden z najbardziej
chyba nierozumianych elementów jego publicystki. Często spotkać można
zarzuty, że w swoim sprzeciwie wobec prohibicji alkoholowej czy
tytoniowej, czy wobec współczesnej mu promocji higieny postępował
prostacko i kontrfaktycznie; i że sam musiał chyba lubić mieszkać w
brudzie, skoro tak bardzo atakował dbałość o czystość (w sensie
dosłownym, rzecz jasna) ciała. Oczywiście, w ogóle nie o to w tym
wszystkim chodzi. Chesterton nie sprzeciwiał się higienie czy dbałości o
zdrowie; ale zauważył, po prostu, pewien zasadniczy fakt. Otóż,
człowiek – nie jest Bogiem. I, co za tym idzie, jego poznanie nie jest
nieskończone. W związku z tym zaś, zmuszony jest dzielić swoją uwagę
pomiędzy różne rzeczy – i dobrze byłoby, gdyby znał tutaj właściwą
hierarchię celów. Rzecz zaś w tym, że kwestie zdrowotne, kwestie
fizycznego dobro-bytu, jakkolwiek na pewno ważne, są także mniej ważne od
wielu innych kwestii; na przykład – kwestii porządku moralnego, czy
poznania prawdy. Klasyfikowanie ludzi ze względu na higienę i nawyki
żywieniowe, wydawało się Gilbertowi stawianiem świata na głowie; myśl,
że ktoś może mieć rację w kwestii reform gospodarczych, albo odznaczać
się słuszniejszym podejściem w stosunku do bliźnich, wyłącznie dlatego,
że się regularnie myje, wydawała mu się nie tylko absurdalna,
ale bluźniercza; bo stanowiła bluźnierstwo przeciwko rozumowi. A tam,
gdzie rozum idzie w odstawkę, budzą się stare demony ludzkości, czyli
właśnie, na przykład – magia i czysto naturalna „mistyka”, czyli zwyczaj
przypisywania znaczeń religijnych rzeczom, które z natury swojej nie są
religijne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Chesterton, jak zwykle,
wykazał się w swoich obserwacjach charyzmatem prorockim; bo wszystko to
właśnie dzieje się na naszych oczach.
Żyjemy w świecie ogarniętym istną obsesją zdrowia. Wszystko zdaje się
kręcić się wokół odpowiedniej diety i sportu. Maratony to nowa forma
procesji religijnej; uprawia się je nawet na cmentarzach, w celu
uczczenia poległych żołnierzy, bez najlżejszego choćby poczucia, że
jakoś nie wypada. Tryb życia, uznany za „niezdrowy”, spotyka się z
potępieniem większym nieraz, niż największe świństwa moralne. Weźmy
choćby przykład palaczy; piętnuje się ich nieraz bardziej, niż ludzi,
którzy unikają płacenia alimentów na własne dzieci. Nieraz spotkać się
wręcz można z sugestią, że leczenie raka płuc w wypadku palaczy nie
powinno być finansowane z ubezpieczeń publicznych; pomijam tutaj ów
oczywisty fakt, że palacze również płacą składki; nietrudno jednak
zorientować się, że argument ten, jeśli rozwinąć go nieco dalej, może
mieć doprawdy nieprzyjemne konsekwencje. Cóż bowiem w takim razie
powiedzieć o człowieku, który skręcił sobie kark latając na motolotni w
niesprzyjających warunkach? Albo dostał ataku serca podczas maratonu? A
co o zawodowych sportowcach z kontuzjami (chociaż ich ten problem często
nie dotyczy, bo mają dość pieniędzy, żeby się leczyć prywatnie)? Gdyby
zwolennicy podobnych tez chcieli być tak zupełnie konsekwentni,
musieliby uzależnić finansowanie leczenia z pieniędzy publicznych od
drobiazgowych badań historii osobistej każdego pacjenta, podczas których
zespół ekspertów orzekałby, czy dany jegomość rzeczywiście żył
„zdrowo”, minimalizując wszystkie możliwe zagrożenia.
Tylko że w każdym wypadku wymagania są trochę inne; a co z rzeczami, których wpływ na zdrowie pozostaje nieznany?
Nonsens podobnego myślenia wydaje mi się aż nadto oczywisty i w sumie
trochę wstydno poświęcać mu aż tyle miejsca; robię to jedynie po to,
aby naświetlić dominującą obecnie mentalność. Bo przecież w ewidentny
sposób, podobne postulaty nie mogły się wziąć z rozumu; wzięły się nie z
czego innego, tylko właśnie – mistyki ciała. Współczesny „higienista”
to nie filozof, ale mistyk; czy, by ująć rzecz ściślej – szaman. Bo
takie połączenie magii i medycyny, to nic innego, jak szamaństwo.
Stąd też, jak się wydaje, wszystkie te pożałowania godne histerie współczesnych „różowych marszów”.
Skoro przy feministkach jesteśmy, warto dodać tutaj jeszcze jedną
rzecz. Otóż, dużo mówi się teraz o kwestii dyskryminacji kobiet; na
pewno – dużo mówiło się o tym na moich studiach. Osobiście, nie mam z
kobietami najmniejszego problemu. Przez większość życia wychowywałem się
bez ojca, za to pod wpływem tandemu mojej matki i mojej babci,
utrzymując przy tym większy lub mniejszy kontakt z pięcioma siostrami
tej drugiej; w związku z czym nabrałem niezbitego przekonania co do
dwóch rzeczy. Po pierwsze: że mężczyźni i kobiety bardzo się od siebie
różnią. Po drugie: że są to różnice ściśle drugorzędne; i że kobiety, w
sensie fundamentalnym, wcale nie są bardziej „nieracjonalne”, niż
mężczyźni. Jakie zatem było moje zdziwienie, gdy oto na jednych
zajęciach, czytaliśmy sobie tekst niejakiej Julii Kristevy, bardzo
uznanej dziś „filozofki” feminizmu, poświęcony w całości dokładnie
kwestii nieracjonalności kobiety. Dowiedzieliśmy się z niego,
że kobieta to taki dziwny, pierwotny stwór, który – ze względu na cykle
płodności – zachowuje jakąś głębinową więź z księżycem oraz przypływami i
odpływami morza; który nie pojmuje świata tak nieokrzesanie logicznie,
jak mężczyźni, ale mistycznie i w ścisłej więzi z „naturą”; i który
wymyka się wszelkiej generalizacji. Przyznam, że omal nie spadłem z
krzesła.
To to ma być ta wielka obrona kobiet? Ja bym się obraził. Niezależnie
od wszystkiego, jasno widać, jaka jest nić przewodnia podobnie
pogańskiej wizji. Bo to też jest – szamaństwo.
Kobieta-szamanka? Czy może tylko dziewczyna szamana? Kwestia tego, na
ile feminizm to rzeczywiście rzecz kobieca, to zagadnienie samo w sobie
bardzo interesujące; i nim również można się bardzo owocnie zająć przez
odwołanie do źródła, do którego tutaj obsesyjnie sięgamy. Być może
jednak, kobieta nie podpada pod żadne z wymienionych wyżej pojęć.
Niezależnie od wszystkie, warto sięgnąć czasem do tych artykułów
Chestertona, które traktują o zdrowiu i sposobie, w jakim temat ów
funkcjonuje w przestrzeni publicznej. Bo naprawdę, jeśli czytać te
teksty bez uprzedzeń i z odrobiną wyobraźni, okazuje się, że jest w nich
więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Ja w każdym razie wierzę
(głęboko), że to tylko chwilowa niedyspozycja; i że Europa wróci kiedyś
do rozsądniejszych form rozmowy na pewne tematy. I że jednak, kobiety,
które uważają, że ogólne rozporządzenia prawne stanowią bezpośrednie
„grzebanie” w ich „ciałach”, to mniejszość najmniejszej mniejszości.
Appendix:
Przyznaję, że ten felieton pisało się mi się nadzwyczajnie trudno.
„Nie lubię mówić o kobietach w ogólności; jest w tym coś nadzwyczajnie
poligamicznego” napisał Chesterton w zbiorze esejów Co widziałem w Ameryce.
O. I to jest początek powrotu na właściwą drogę.
Maciej Wąs