Tym, co
mnie najbardziej zdumiewa w zacietrzewionej (i niestroniącej od
insynuacji a przynajmniej szantażu moralno-patriotycznego) obronie
naszych XIX-wiecznych spisków, konspiracji i ruchawek powstańczych przez
ludzi, którzy na co dzień i w odniesieniu do współczesnych kwestii
uważają się za prawicowców, konserwatystów, tradycjonalistów etc. jest
to, że w tamtych historycznych ocenach kompletnie abstrahują właśnie od
kontekstu ideowego, metapolitycznego, teologiczno-politycznego, podczas
gdy winno być dla każdego myślącego człowieka oczywiste, że owe spiski i
ruchawki były częścią antychrześcijańskiej, antymonarchicznej i
antytradycjonalistycznej rewolucji.
Rewolucji, dla której sprawa narodowa
była w najlepszym razie i dla niektórych tylko fragmentem sprawy
rewolucyjnej, ale znacznie częściej poręcznym narzędziem do niepolskich
również celów, żerującym na naiwności "myślących sercem" Sarmatów.
Jakże można uwierzyć w patriotyzm takich
kanalii, jak Adam Gurowski czy Jan Czyński, o którym przecież nawet
Mickiewicz napisał, że był pół-Żydem i pół-Polakiem, lecz za to całym
łajdakiem.
Głoszona przez moich oponentów teza, iż bez kolejnych, podejmowanych z coraz bardziej beznadziejnych pozycji, powstań nie byłoby odbudowania państwa polskiego po I wojnie światowej jest tak samo mądra i przekonująca, jak twierdzenie, że nie mógłby powrócić do zdrowia i pełnej sprawności fizycznej człowiek, który by uprzednio sam nie odrąbywałby sobie kolejnych kończyn i organów.
Głoszona przez moich oponentów teza, iż bez kolejnych, podejmowanych z coraz bardziej beznadziejnych pozycji, powstań nie byłoby odbudowania państwa polskiego po I wojnie światowej jest tak samo mądra i przekonująca, jak twierdzenie, że nie mógłby powrócić do zdrowia i pełnej sprawności fizycznej człowiek, który by uprzednio sam nie odrąbywałby sobie kolejnych kończyn i organów.
Dlatego także uważam, że ocena jaką wystawił red. Braun bałamutnej książeczce Jerzego Łojka "Szanse powstania listopadowego"
jest nazbyt łagodna. Rzecz nie tylko w tym, że optymistyczne kalkulacje
stricte militarne są tam wzięte z sufitu, ale przecież Łojek
(wielbiciel rewolucji francuskiej) nie ukrywa żalu, że powstanie nie
zostało przekształcone konsekwentnie w rewolucję społeczną, że nie
wyrżnięto i nie powieszono na wzór paryskich rzezi – i to nie jakichś
konfidentów czy zdrajców – ale polskiej elity
konserwatywno-arystokratycznej, i że to jest dla niego warunek
powodzenia powstania.
Co
zaś do powstania listopadowego in concreto, to wszystkie złudzenia co
do jego sensowności biorą się z podstawowego błędu poznawczego co do
Królestwa Polskiego z lat 1815-30, tj. opatrywania go absurdalnymi
określeniami typu "tyrania", "despotyzm" i "carskie rządy".
To były polskie rządy, polskich
ministrów rządzących w imieniu polskiego króla, będącego jednocześnie
cesarzem rosyjskim, ukoronowanego przez polskiego prymasa, z całkowicie
polską administracją, z polskim Sejmem i Senatem, z polskim wojskiem
(zapewne najlepszym w ówczesnej Europie, czego zresztą dowiódł przebieg
wojny polsko-rosyjskiej 1831 r.), z polskim uniwersytetem, polskim
teatrem narodowym, z kwitnącą polską kulturą i gospodarką.
Ustrojowo i faktycznie nie było ono
"despotyczne", tylko aż za bardzo liberalne, dając asumpt z jednej
strony niewolniczym naśladowcom francuskich "doktrynerów" do jałowych
zmagań z własnym rządem o kontrolę parlamentarną, z drugiej strony zaś
do spiskowania i konspirowania zjakobinizowanym rewolucjonistom
(notorycznie zresztą uniewinnianym).
Był to znakomity, najlepszy z możliwych w
ówczesnej sytuacji geopolitycznej, punkt wyjścia do poszerzenia
polskiego stanu posiadania w razie zmiany koniunktury, takiej jak np.
wojna krymska. I to wszystko zostało zaprzepaszczone przez grupkę
młokosów, którym ziemia paliła się pod stopami, bo groziła im
dekonspiracja.
Profesor Jacek Bartyzel
na podstawie wpisów fejsbukowych – zredagował A.Jakubczyk