Wiadomo
wszystkim, że Louis Veuillot był znakomitym katolickim dziennikarzem,
tworzącym w XIX wiecznej Francji. W owym czasie ruch kontrrewolucyjny
zrzeszał intelektualistów, którzy szli na szereg ustępstw wobec
rewolucji. Veuillot był tym, który trwał na pozycjach czysto
ultramontańskich. W roku 1913, gdy przypadła setna rocznica jego
urodzin, papież Leon X wygłosił na jego cześć wspaniały pean – jeden z
najwspanialszych hołdów, jaki katolik może otrzymać od Ojca Świętego.
Wśród wielu dzieł Veuillota znaleźć można książkę zatytułowaną "Wojna i człowiek wojny" ("La guerre et l’homme de guerre"). Pozwolę sobie przytoczyć kilka ustępów z tej pracy, które potem skomentuję.
Chciałbym
przypomnieć, że nie wolno nam tracić z oczu prostego faktu: Kościół
istnieje na ziemi po to, by walczyć, a Jej normalne stosunki z tymi,
którzy znajdują się zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz Jej murów,
określa retoryka boju. Na zewnątrz ma Ona zawsze swoich przeciwników,
heretyków, schizmatyków, pogan i Żydów. W swoim wnętrzu toczy bój
dwojaki: po pierwsze – każdy katolik winien jest zwalczać własne
słabości, a zadaniem Kościoła jest udzielenie mu zachęty i pomocy w tym
zakresie; po drugie – musi Ona zwalczać tych, którzy rozprzestrzeniają w
jej wnętrzu dzieło anty-Kościoła. Przyjmujemy te zobowiązania, gdyż
jesteśmy członkami Kościoła Walczącego.
Stąd
też wszystko, co związane jest z walką, może mieć odniesienie w życiu
katolickim. Z tego też powodu przytoczmy i skomentujmy tekst Veuillota:
"Każdy
człowiek rodzi się jako żołnierz, jednak nie każdy żołnierz użyje danej
mu broni. Ci jednak, którzy walczą, wywyższeni zostają w oczach Boga
Eucharystii, który raduje się dokonując inspekcji swoich szeregów.
Każdy, kto nosi broń, przyjmuje odpowiedzialność za fizyczne
bezpieczeństwo swoich współobywateli, za życie i wolność swoich braci.
Wznosi
swój miecz i tarczę dla tych, którzy są ich pozbawieni, a także tych
nazbyt słabych, by je unieść i ich użyć. I mówi Bóg do nich tak, jak
przemówił do Gedeona, Jozuego i innych wodzów swego ludu: >>Oto
moje nakazy: bądź mężny, nie obawiaj się żadnego wroga, jakiego ujrzysz
przed sobą – nie ważne jak silne i liczne będą jego szeregi. Ja jestem z
tobą. Przybędę ci z odsieczą i sądził będę twoją odwagę<<. To
Boże przykazanie, pierwsza zasada służby każdego żołnierza i
niewzruszony wskaźnik jego wartości".
To piękny tekst, rozpoczynający się przy tym grą słów: każdy człowiek rodzi się jako żołnierz, jednak nie każdy żołnierz użyje danej mu broni…
Owszem – każdy człowiek rodzi się żołnierzem, gdyż – jak mówi Pismo –
życie człowieka na ziemi jest polem bitwy (Księga Hioba 7:1). Nasze
życie jest walką i tak przede wszystkim należy je rozumieć.
Człowiek
rodzi się jako żołnierz z chwilą ujrzenia pierwszego promienia światła
słonecznego. Potem, gdy zostaje ochrzczony, otrzymuje światło łaski i
rodzi się po raz drugi, tym razem do życia nadprzyrodzonego, stając się
żołnierzem powołanym do jego obrony. Dalej Kościół naznacza go
specjalnym sakramentem, potwierdzającym pełnię owego żołnierskiego
powołania: to Bierzmowanie. Poprzez opatrzenie każdego z nas rycerską
zbroją wzywa on przyjmujących go do przyjęcia wezwania do walki za
Kościół.
Veuillot
uznaje, że nie każdy żołnierz używa swojej broni na polu bitwy, jednak
ten, który to czyni, jest wyróżniony. Zgadzam się z tym stanowiskiem.
Jako że obowiązkiem żołnierza jest toczyć bój, to w chwili, gdy chwyta
on za broń i przystępuje do walki, zyskuje przywilej. Wyobraźmy sobie
malarza, który jednak nie maluje. Muzyka, który nie może tworzyć muzyki,
piosenkarza, który nie może śpiewać, profesora bez możliwości
nauczania, czy dyplomatę pozbawionego udziału w sprawach politycznych. Z
pewnością są ludźmi nieszczęśliwymi. Mają wszelkie niezbędne
umiejętności, ale ich talent pozostaje bezużyteczny i niewykorzystany.
To samo dotyczy żołnierza. Dysponuje on potencjałem, który może być
użyty tylko po przystąpieniu do walki. Zostaje wówczas wyróżniony –
wypełnia swoje powołanie.
Biada
krajowi, którego żołnierze pozostają smutni i niezadowoleni, gdy
rozpoczynają bój. Żołnierz powinien być radosny, gdy dzięki nadejściu
wojny może on w końcu podjąć walkę. Rzecz jasna u podstaw każdej wojny
leży grzech, a żołnierzowi grzechu pragnąć nie wolno. Wojna niesie też
ze sobą zagrożenie złem w postaci zabijania ludności cywilnej,
bezzasadnych bombardowań, przestępstw przeciwko mieniu, etc. Wszystko to
jest udziałem nawet wojny sprawiedliwej, choć nikt ich nie pragnie.
Kiedy jednak wojna jest konieczna, żołnierz raduje się, gdyż może
wykorzystać dany sobie talent.
Ktoś może się oburzyć: jak bowiem można radować się z perspektywy zaistnienia tylu okropności?
Odpowiem
tak: nie, to nie absurd, lecz normalna kolej rzeczy. Lekarz nie
powinien pragnąć chorób, jednak bez pacjentów pozostaje nieszczęśliwy. Z
różnych powodów cieszy się, że ludzie pozostają zdrowi, ale nie może
wówczas wykonywać swojego zawodu i wykorzystać swoich umiejętności. Nie
ma tu konfliktu, to normalny tryb biegu ludzkich spraw. To samo dotyczy
żołnierza.
Nam,
obrońcom Kościoła Bożego, nie wolno zadowalać się tchórzliwym
stwierdzeniem, że życie w pokoju jest ulgą i że to dobrze, iż nie musimy
zań walczyć. Ten, kto upaja się podobną myślą, zdradza swoje powołanie.
W służbie Bożej walka jest elementem nie do uniknięcia. Jeżeli człowiek
jej nie podejmuje, to czyni tak dlatego, że nie chce widzieć
przeciwnika lub umyka przed nim w godzinie próby. Tym samym zdradza swój
obowiązek.
Znakiem
katolika jest walczyć i umiłować bój. Czasami widzę ludzi nękanych
przez niepokój, zmagających się z pokusą lub duchową pustką. Wydaje im
się, że spotkało ich coś nadzwyczajnego, ale wierzę, że są w błędzie.
W
trakcie naszego ziemskiego bytowania pokusa jest rzeczą normalną. Może
się pojawiać bez żadnej winy z naszej strony, czasem po to, by nas
wzmocnić i pozwolić iść dalej. Powinniśmy stawiać czoła pokusie ufni w
opiekę Naszej Pani, z pokorą, godnością i radością. Radujemy się – bo
dowodzimy naszej wierności Maryi. Przypominam sobie orację na cześć
jednego ze świętych (niestety nie pamiętam którego), wygłoszoną podczas
mszy, w której padły następujące słowa: "mógł on uczynić zło, ale tego
nie zrobił…". Powinniśmy wybierać tak samo, stawać po stronie cnoty
nawet wówczas, gdy wszystko dookoła pcha nas w stronę cieszenia się
życiem".
Czystość
brzydkiej niewiasty, która nie ma uroku, a którą odrzuca większość
mężczyzn, z pewnością ma wartość w oczach Boga. Ale nieporównywalnie
większą wartość mieć będzie czystość kobiety pięknej i pełnej wdzięku,
która z łatwością mogła uczynić zło, ale tego nie robi, gdyż praktykuje
cnotę czystości jak najskromniejsza z niewiast.
Pewnego
razu św. Wincenty Ferreriusz OP udał się do Barcelony w celu głoszenia
tam słowa Bożego. Był on jednym z najbardziej uznanych kaznodziejów XV
stulecia, z kolei Barcelona znajdowała się wówczas u szczytu swego
blasku. Miasto zgotowało mu niezwykłe powitanie. Ze wszystkich okien
zwisały ozdobne tkaniny, ludzie wiwatowali i pozdrawiali go w czasie,
gdy przechodził, a jego samego osłaniał baldachim niesiony przez
najważniejsze osoby w mieście. Jednak on sam, gdy szedł, pozostawał
zatopiony w modlitwie.
W
pewnym momencie ktoś podszedł do niego i wyszeptał: "Czy nie czuje brat
nigdy pokusy próżności?" On zaś spojrzał na cały splendor, jakim go
otoczono, po czym odrzekł: "Unosi się obok mnie, ale nie ma dostępu".
Zważmy:
nie przyjął postawy z gruntu aroganckiej: "Nigdy nawet nie odczuwam
pokusy próżności". Nie ma tu również czczego sentymentalizmu ("jestem
biedny, jestem bezdenną studnią próżności"), zamiast tego Wincenty
odpowiada odpowiednio: "Unosi się ona obok mnie, ale dzięki łasce Bożej
nie ma wstępu do mojej duszy". Odpowiedź tę wyjaśnić można następująco:
"Jestem człowiekiem; pokusa jest silna, a ja jestem jej poddany nawet
teraz. Ale dzięki wspomożeniu łaski nie czynię jej żadnych ustępstw,
więc nie dociera ona do mojej duszy". Mógł cieszyć się chwałą, ale tego
nie zrobił. Taka postawa ma szczególne znaczenie.
Jest
więc rzeczą normalną być podanym pokusie. Jest czymś zwyczajnym być
przez nią zaskoczonym lub przytłoczonym. Pokusa ma charakter rutyny. Bóg
pozwala jej hartować nasze dusze. Dusza, która mówi diabłu "nie",
opuszcza pole bitwy silniejsza i bardziej oddana Naszej Pani. Dobry
sługa używa w tej walce wszystkich swoich talentów i składa wszystkie
pochodzące z niej dobra u stóp Maryi. Dlatego też będąc żołnierzami
chcemy, by pokładano w nas zaufanie i dopuszczono do boju.
Jest
też dla nas – kontrrewolucjonistów – czymś zwykłym, że bywamy atakowani
przez naszych przeciwników. Czasem spostrzegam ludzi zadziwionych, że
dostajemy ciosy od komunistów, że spada na nas potok kalumnii ze strony
tzw. "prawicy", lub że zastawiają na nas sidła postępowi katoliccy
hierarchowie. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Jesteśmy ich obiektem bo
jesteśmy kontrrewolucjonistami; potwierdzają, że idziemy właściwą drogą.
Stanowią wypełnienie Bożego proroctwa, wypowiedzianego jeszcze w Raju, gdy Bóg zwrócił się do Węża: "Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie i niewiastę, pomiędzy
potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę". W efekcie
synowie Naszej Pani walczyć będą z synami Węża do końca świata. Gdyby
nas nie atakowano, nie bylibyśmy Jej synami.
W
konsekwencji im lepsi i wierniejsi jesteśmy, tym bardziej nas atakują.
Dobry żołnierz nie powinien zatem być zdziwiony z powodu doznawanych
napaści – to normalne. Zamiast tego, nie będąc przedmiotem ataków,
powinniśmy raczej zadać sobie pytanie: czy to dlatego, że czynimy
ustępstwa na rzecz rewolucji? Czy nie powinniśmy być atakowani bardziej?
Czy aby na pewno robimy wszystko to, co należy?
Powinniśmy
mieć więcej atencji dla walki i żołnierskiego ducha. Potrzebna nam
niewinność gołębia w naszych dążeniach i doborze metod działania. Ale
niezbędna jest też przebiegłość węża – po to, by lepiej wykonać to, co
dobre, a także by mądrze uderzyć wroga przy każdej nadarzającej się
okazji.
Plinio Corrêa de Oliveira
Tłum. Mariusz Matuszewski