Cytaty

INTEGRALNY RZYMSKI KATOLICYZM * NACJONALIZM INTEGRALNY * NARODOWY SOLIDARYZM * UNIWERSALIZM * REWOLUCJA KONSERWATYWNA * EUROPA WOLNYCH NARODÓW

PRZECIWKO KOMUNIZMOWI I KAPITALIZMOWI! ZA NARODOWYM SOLIDARYZMEM PAŃSTWA!

PORTAL PUBLICYSTYCZNY FRONTU REX - RNR

Codziennik internetowy (wydarzenia - relacje - artykuły)

„Pro Fide, Rege et Patria” – „Za Wiarę, Króla i Ojczyznę”

PRZEŁOM NARODOWY - jest to projekt polityczny łączący w sobie ideę hierarchiczną z myślą narodową w duchu rzymskiego katolicyzmu, dążący do zmiany obecnego Systemu politycznego w sposób radykalny i trwały

czwartek, 20 kwietnia 2017

Albo kontrrewolucja, albo dezintegracja — wywiad z Adamem Dankiem. Rozmawiał Piotr Pętlicki


— Czym jest dla Pana monarchizm w czasach, gdy prawie wszystkie kraje świata przyjęły ustrój demokratyczny?

— Jak napisał Charles Maurras, „Demokracja jest złem, demokracja to śmierć”. Demokracja to niewątpliwie najgorszy urzeczywistniony na ziemi ustrój w dziejach (ex aequo z „realnym” komunizmem). W czasach, gdy większa część globu trwa pogrążona w ciemnościach demokracji, monarchizm jest po prostu walką z panoszącym się złem.

— Czy wierzy Pan w możliwość restauracji monarchii w Polsce?

— Monarchia pozostaje obiektywnym stanem wszechświata, którego Królem — czyli Monarchą — jest Bóg. Dla Polski, tak samo, jak i dla innych późnonowożytnych społeczeństw, powrót do ich tradycyjnej postaci — lub przynajmniej wejście na drogę ku niemu prowadzącą — to jedyne, co może je jeszcze ocalić przed stoczeniem się w stan zupełnej anomii i, w rezultacie, samozagładą. Tradycja tych społeczeństw, w tym Polski, ma zaś charakter monarchiczny. Kontrrewolucja lub dezintegracja — tertium non datur. Polska i inne współczesne narody wejdą na drogę ku restauracji albo czeka jej już tylko degrengolada. Tak być musi i moja czy Pańska osobista wiara nie ma na to żadnego wpływu.

— Jak już wejdziemy na drogę restauracji, któryś rodzaj monarchii trzeba będzie wybrać. Jest ich przecież wiele: monarchia parlamentarna, elekcyjna, konstytucyjna, czy monarchia tradycyjna.

— Istotny podział przebiega inaczej. Historii znane są przypadki monarchii tradycyjnych, w których panujący wskazywany był przez jakiegoś rodzaju obiór, czyli elekcję: wczesne monarchie europejskie wyłonione z „wędrówki ludów” na przełomie Antyku i Średniowiecza, później Ułus Mongolski czy istniejąca do dziś monarchia Papieży. Co zaś należy rozumieć pod pojęciem konstytucji? Jeśli rozumiemy przez nią fundamentalne zasady ustroju państwa, to konstytucję posiadała i posiada każda monarchia. Jeżeli zaś rozumiemy przez nią konstytucję w sensie nowoczesnym, czyli pojedynczą, pisaną ustawę, najwyższy z aktów prawa stanowionego normujących ustrój państwa, to monarchia tradycyjna również może posiadać taką konstytucję, o ile jako źródło władzy politycznej w państwie wskazuje ona monarchę, zaś jako źródło władzy monarchy — Boga, a także o ile nie wprowadza stanu supremacji konstytucji (czyli siebie) w stosunku do monarchy, bądź też supremacji jakiegoś innego organu państwa wobec niego. Konstytucja stanowi wówczas akt samoregulacji władzy monarszej, uporządkowania zasad życia wspólnoty politycznej przez tego, który stoi na jej czele. Podsumowując, ani monarchia elekcyjna, ani monarchia konstytucyjna nie wykluczają istnienia monarchii tradycyjnej. Wyklucza je natomiast monarchia parlamentarna, ponieważ w ustroju tym dochodzi do podporządkowania monarchy pochodzącemu z wyborów parlamentowi i jego ubezwłasnowolnienia, w wyniku czego państwo de facto przestaje być monarchią, wyradzając się w „koronowaną republikę”. O tradycyjnym charakterze monarchii decydują przecież nie tyle zasady wskazywania następcy tronu, ile dwa inne elementy. Pierwszy z nich to pochodzenie władzy politycznej — monarchia tradycyjna ufundowana jest na idei odgórnej, a nie oddolnej genezy władzy. Drugi to pozycja ustrojowa monarchy, który w monarchii tradycyjnej musi zachowywać pozycję rzeczywistej Głowy Państwa, w tym zwłaszcza funkcję rzeczywistego zwierzchnika rządu (rządu w sensie szerokim, nie zawężonym do kolegium ministrów) oraz rzeczywistego zwierzchnika armii.

— Czy można być monarchistą nie będąc konserwatystą?

— Hipotetycznie — można. Zwolennikami monarchii w różnych specyficznych kontekstach historycznych bywali też liberałowie czy socjaliści. Nawet komunista Fryderyk Engels w swoim czasie popierał wzmocnienie władzy cesarza Niemiec, ponieważ doszedł do wniosku, że na obecnym etapie rewolucyjnych przemian jest to wskazane. Wydaje się jednak, iż podobnie jak konsekwentny konserwatyzm wiedzie ku monarchizmowi, który go dopełnia, tak konsekwentny monarchizm mieści w sobie konserwatyzm.

— Czy jedynym prawdziwym monarchizmem jest monarchizm legitymistyczny?

— Prawdziwym monarchizmem jest każdy monarchizm ukierunkowany na restaurację monarchii tradycyjnej. Monarchizm legitymistyczny zakłada jako swój cel przywrócenie najdoskonalszej postaci monarchii tradycyjnej, ufundowanej na zasadzie dziedziczenia tronu (przez prawowitych następców).

— W ciągu ostatniego stulecia w większości krajów europejskich dokonano syntezy dwóch, na początku wzajemnie wykluczających się ideologii: nacjonalizmu i monarchizmu. Wcześniej wydawało się to niemożliwe.

— Jak wywodzi profesor Adam Wielomski w swej obszernej monografii francuskiego nacjonalizmu, stało się tak, gdyż nacjonalizm jako taki nie posiada własnej, specyficznej dla siebie filozofii politycznej i może koegzystować ze wszelkimi doktrynami, osadzając je w kontekście wspólnoty narodowej, różnorodnie zresztą pojmowanej przez poszczególne, wzajemnie sprzeczne odmiany nacjonalizmu. W różnych okresach nacjonalizm łączył się w ten sposób z liberalizmem, demokratyzmem, socjalizmem, syndykalizmem, konserwatyzmem, monarchizmem, a nawet komunizmem czy anarchizmem. Dla monarchisty akceptowalne i godne kultywowania są te odmiany nacjonalizmu, w których pierwiastek nacjonalistyczny jest wtórny względem pierwiastka tradycjonalistycznego. Nacjonalizm, którego zwolennicy mają świadomość, że naturalną postacią polityczną wspólnoty narodowej jest ustrój monarchiczny, zasługuje na wsparcie. Natomiast nacjonalizm, który w jakkolwiek pojmowanym narodzie widzi podmiot polityki w sensie dosłownym, a tym samym opiera się na idei oddolnej genezy władzy politycznej, zawsze będzie wrogi prawdziwemu monarchizmowi — z wzajemnością.

— Który z myślicieli konserwatywnych wywarł na Pana największy wpływ?

— Niestety, muszę się uchylić od odpowiedzi na to pytanie. Przyczyna jest nader prozaiczna: nie mam żadnego ulubionego myśliciela, którego mógłbym wymienić z nazwiska, mogę co najwyżej wskazać na pewne szkoły myślenia. W takim razie na moje poglądy największy wpływ spośród nurtów cudzoziemskich wywarł, w moim odczuciu, neoplatonizm, zaś spośród kierunków krajowych — konserwatyści krakowscy, lwowscy i wileńscy, a także myśliciele należący do obozu piłsudczykowskiego. Z myślicieli żyjących na pewno wymieniłbym panów profesorów Jacka Bartyzela i Bogdana Szlachtę, których uważam za swoich mentorów.

— Które wśród współczesnych państw ma najbardziej odpowiadający Panu ustrój?

— Myślę, że Watykan, choć i tam trzeba by posprzątać po posoborowych eksperymentach z „kolegialnością” i mnożeniem rozmaitych komitetów, „podkomitetów i pod-podkomitetów” (jak szydził pewien amerykański tradycjonalista), które w założeniach ciemnych sił postępu mają zapewne stwarzać „namiastkę demokracji w ostatniej absolutnej monarchii w Europie”.

— No właśnie, wspomniał Pan II Sobór Watykański, po którym wprowadzono w Kościele Katolickim wiele zmian obcych każdemu monarchiście i konserwatyście. Jak Pan się do nich odnosi?

— Ze smutkiem i oburzeniem — jak do dzieła zniszczenia. W tym kontekście rozczarowuje mnie zauważalne w wielu środowiskach związanych z rytem trydenckim i Mszą Wszechczasów dążenie do swoistego konserwatywnego „wybielenia” Vaticanum II i pojednania się z jego szkodliwą spuścizną. Mam na myśli te wszystkie próby tworzenia „konserwatywnej interpretacji” soboru i przeciwstawiania go na siłę jego „modernistycznej interpretacji” jako rzekomo fałszywej. Te wszystkie opowieści, że zmiany soborowe wcale nie godziły w Tradycję, tylko ich późniejsze nadinterpretacje. Wiecznie to samo: „idea była słuszna, wystarczy usunąć błędy i wypaczenia” albo „idea była słuszna, tylko (niektórzy) ludzie ją przekręcili”. Postrzegam tego rodzaju „umiarkowany tradycjonalizm” jako samooszukiwanie. Z Kościoła trzeba wymieść to wszystko, co wpuścił do jego wnętrza sobór. Oczywiście — nie w sposób godzący w święty Kościół jako taki. W praktyce katoliccy tradycjonaliści muszą — jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało — zawojować współczesny Kościół od środka: walczyć w nim permanentnie o jak największą przestrzeń swobody dla Mszy Wszechczasów, tradycyjnych form kultu i pobożności, mnożyć liczbę tradycyjnych instytutów kapłańskich, zasilać ich szeregi, odpomnieć i popularyzować również inne tradycyjne ryty oprócz trydenckiego. I tak co najmniej przez najbliższe kilkadziesiąt lat — aż do pełnego zwrócenia Tradycji Kościołowi. Kiedy wewnątrzkościelne siły przewrotu nie będą już mogły zatrzymać tego ruchu, będzie można przystąpić do wypychania modernizmu poza Kościół.

— Jest Pan znany jako promotor romantyzmu na prawicy. Nie wszyscy podzielają Pańską jego apologię.

— Doprawdy, za takiego uchodzę? To chyba niezasłużony komplement. Ad rem: romantyzm był wielkim duchowym przebudzeniem poszczególnych wspólnot narodowych po ich dotkliwym duchowym wyjałowieniu przez ideologię „oświecenia”, a właściwie nie tyle przez samo tylko „oświecenie”, ile przez całą, z nielicznymi wyjątkami, myśl nowożytną, wielkim zrywem ku tradycji, duchowości, religijności, mistyce. U swych źródeł był to więc ruch w dobrą stronę, jakkolwiek nierzadko błądził w szczegółach. Najbardziej znanym z takich jego błędów jest zapewne apoteoza uczucia samego w sobie. Rozedrgana uczuciowość musi również wzbudzić politowanie u prawdziwego konserwatysty, którego ideałem powinna być platońska apatheia, lub przynajmniej, dla mniej uduchowionej dziś większości, faszystowski „styl imponującego chłodu”. Z dziedzictwa romantycznego należy czerpać to, co jest w nim dobre, jednocześnie oczyszczając je z historycznych błędów. Opowiadam się więc za rewitalizacją romantyzmu poprzedzoną jego krytycznym przepracowaniem, podobnie jak opowiadali się za nimi występujący z różnych pozycji Cyprian Kamil Norwid, Stanisław Wyspiański, Stanisław Brzozowski, Adam Skwarczyński, profesor Marian Zdziechowski czy Jerzy Braun.

— Z romantyzmem związany jest nieodłącznie kult powstań narodowych, tak zaciekle krytykowanych przez wszystkich niemal konserwatystów.

— Zgadzam się, że kult powstań trzeba wytępić przynajmniej w jego obecnej, karykaturalnej postaci. Polacy mają absurdalny w oczach innych narodów zwyczaj pompatycznego świętowania własnych klęsk. Obchodzić powinniśmy rocznice naszych zwycięskich powstań, których, wbrew obiegowej wiedzy, nie brakowało. Mało kto umiałby je jednak wymienić, a tymczasem dzieci w szkole i nas wszystkich wciąż na okrągło katuje się powstaniem listopadowym, styczniowym i przede wszystkim warszawskim — najbardziej z nich nieprzemyślanym, nieodpowiedzialnym, samobójczym, sprzecznym z polską racją stanu, które ściągnęło na Polaków największą klęskę bitewną i przyspieszyło największą katastrofę polityczną w ich dwudziestowiecznej historii. Z drugiej strony, od historycznej i politycznej oceny powstań należy oddzielić ocenę samego czynu zbrojnego powstańców, emanującego heroizmem, dowodzącego wspaniałego przechowania przez minione pokolenia cnót wojowniczych w naszym narodzie. Konkretni bojownicy powstania listopadowego, styczniowego czy warszawskiego mogą więc przez młodych Polaków być postrzegani jako osobowy wzór.

— Więc bliżej Panu do kontynuatora myśli powstańczej Józefa Piłsudskiego, czy raczej realisty Romana Dmowskiego?

— Szczerze mówiąc, im dłużej pochylam się nad życiem i myślą tych dwóch polityków, tym bardziej dochodzę do wniosku, że obaj są po dziś dzień w równym stopniu przereklamowani. Odnoszę wrażenie — być może mylne — iż w swojej działalności obaj byli skupieni na typowo pragmatycznej polityce bieżącej, do której dopiero ich kontynuatorzy dopisali szersze tło historiozoficzne, wnikliwsze teorie polityczne i pogłębione idee. Niemniej trudno nie zauważyć, że postać Marszałka Piłsudskiego znacznie lepiej nadaje się na symbol i mit polityczny — także dla polskiej Prawicy — niż postać Romana Dmowskiego. Ja jednak z pamiętnego pokolenia lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku wyżej od nich obu cenię Władysława Studnickiego czy profesora Władysława Leopolda Jaworskiego.

— Środowisko monarchistyczne w Polsce jest mocno podzielone.

— Sądzę, że jednak nie. A to dlatego, że współcześnie w Polsce nie ma realnie istniejącego środowiska monarchistycznego. Przez dwie dekady po upadku komunizmu (na cztery łapy) nie uformowało się w naszym kraju środowisko monarchistyczne z prawdziwego zdarzenia. Musi ono dopiero powstać. Jego narodziny utrudniają jednak powtarzające się wystąpienia postaci takich, jak panowie Leszek Wierzchowski, Janusz Korwin-Mikke czy ostatnio Adam Wielomski — osób, które głośno podają się za monarchistów, a jednocześnie obnoszą się z poglądami i postawami nie mającymi z monarchizmem nic wspólnego, a nawet z nim sprzecznymi, kompromitując tym sposobem monarchizm jako taki.

— Czy wśród istniejących współcześnie w Polsce partii politycznych jest jakaś, która wyznaje integralnie ideę konserwatywną? Według nowoczesnych standardów PO to prawica, a PiS to skrajna prawica. Inne – np. UPR czy WiP, uważają siebie za „jedyną prawdziwą prawicę”.

— Dlatego ja osobiście staram się propagować następujące rozróżnienie. Przez prawicę luźno pojętą, pisaną minuskułą, można rozumieć wszelkie fenomeny polityczne i quasi-polityczne, które bywają prawicą nazywane, niezależnie od merytorycznej słuszności określania ich tym mianem. Przez Prawicę w sensie właściwym, dla odróżnienia pisaną majuskułą, należy tymczasem rozumieć parti de l'ordre, „partię ładu”, czyli, mówiąc w uproszczeniu, to, co nazwał Pan integralnym konserwatyzmem. Ta ostatnia nie dysponuje we współczesnej Polsce żadnym zorganizowanym ruchem politycznym. Partie pokroju UPR, WiP, LPR czy Prawicy Rzeczypospolitej przedstawiane są przez liberalne media jako złowroga „skrajna prawica”, cokolwiek to znaczy, jednak w rzeczywistości nie występują programowo przeciw demoliberalizmowi. W gruncie rzeczy stanowią co najwyżej skrajnie prawe skrzydło obozu Rewolucji, pragnące „konserwować” jeden z jej wcześniejszych etapów — rodzaj współczesnych żyrondystów.

— Czy tacy ludzie jak np. p. Artur Górski, założyciel Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, a obecnie poseł na sejm RP, mogą zdziałać w parlamencie coś pożytecznego, czy są tylko potrzebni szefom swoich partii jako atrapa do przyciągania wyborców?

— Konserwatysta może wejść do demokratycznego parlamentu, lecz jego tożsamość ideowa ogranicza go przy tym co do metod i celu. Gdy idzie o metody, nie wolno zniżyć mu się do, standardowej w demokratycznym systemie, populistycznej i demagogicznej agitacji połączonej z podlizywaniem się motłochowi zwanemu „elektoratem”, aby mu się przypodobać, a także z kolportowaniem starannie opracowanych, upiększających kłamstw na własny temat w postaci reklamy i tzw. PR. Innymi słowy, nie wolno mu prowadzić kampanii wyborczej, jak ona dziś z reguły wygląda. Gdy zaś idzie o cel, konserwatysta może dziś zasiąść w parlamencie wyłącznie w jednym celu: aby od środka atakować i wyszydzać demoliberalizm oraz piętnować z parlamentarnej mównicy powodowaną przez ten ustrój degenerację wspólnoty politycznej i kulturowej. Nie wolno mu zatem firmować swoją osobą żadnej z bezideowych kartelowych partii politycznych, będących beneficjentami tego ustroju. Taką zaś, niestety, rolę spełnia pan doktor Górski, używany od czasu do czasu przez jedną z tych bezideowych partii do pozorowania prawicowego charakteru.

Za:  http://www.legitymizm.org/danek-petlicki-wywiad