W Polsce chyba każdy zna go z roli niezbyt bystrego żandarma z Saint-Tropez. Mało kto jednak wie, że był tradycjonalistą i monarchistą.
Niedzielny seans telewizyjny bez niskiego, łysego i
energicznego śmieszka, który wyczyniał niewyobrażalne akrobacje mimiką
swojej twarzy – był niczym jedzenie bezmięsnego schabowego. Można, ale
po co? Niezapomniany ze swojej roli żandarma z Saint-Tropez, ale nie
tylko. Pamiętamy go jako rabina Jakuba, krytyka kulinarnego ze
„Skrzydełko czy nóżka” czy rolnika z „Kapuśniaczka”.
W życiu prywatnym Louis był jednak zdecydowanie bardziej wycofanym i
spokojnym człowiekiem niż na ekranie. Najlepiej czuł się w otoczeniu
rodziny, krępowali go niezmiernie dziennikarze. Nieoszlifowany diament.
Już jako dziecko przejawiał talent do gry aktorskiej, choć jego
matka, Leonor Soto Reguera, sugerowała mu kapłaństwo. Zbyt wielkiego
wyboru mały Louis zresztą nie miał, gdyż nie pozwalała na to trudna
sytuacja finansowa ich rodziny. Pochodzili ze zubożałej szlachty
hiszpańskiej i zdecydowali się wyemigrować do Francji w poszukiwaniu
pracy. Ojciec Louisa, Carlos Luis de Funès de Galarza z wykształcenia
był adwokatem, a w nowej ojczyźnie próbował swoich sił w handlu
diamentami. Choć brzmi to niezwykle dochodowo, to biznes przyniósł
jednak więcej strat niż korzyści. De Funèsom nie powodziło się zbyt
dobrze w tym czasie, szczególnie że gromadka dzieci (Louis miał jeszcze
dwójkę rodzeństwa) nie pozwalała na podjęcie pracy przez Leonor.
Często przytacza się pewną historię z jego dzieciństwa, gdy jako
12-latek zadebiutował na scenie teatru. W 1926 roku wystawiono sztukę
„Le Royal Dindon” z okazji 50. rocznicy powstania kolegium im. Jules’a
Ferry’ego. Louis miał tam zagrać koncertowo, a jeden z dziennikarzy
poświęcił mu nawet wzmiankę w swoim artykule, pisząc: „Smakowita sztuka
Bodese’a została odegrana wspaniale przez większość naszych młodych
cudownych współobywateli, z których głównie powinniśmy pogratulować
Louisowi de Funesowi”*.
W późniejszych latach nie rozwijał swoich zdolności aktorskich,
skupiając się przede wszystkim na zdobyciu pieniędzy na swoje
utrzymanie. Imał się różnych prac, najczęściej grywał w nocnych barach i
klubach – mimo braku znajomości nut potrafił grać ówczesne szlagiery ze
słuchu. W 1936 roku ożenił się z Germaine Elodie Carroyer, a rok
później urodził mu się pierwszy syn, Daniel. W ich małżeństwie nie
układało się jednak zbyt dobrze. Gdy Louis wrócił do cywila, po
powołaniu do rezerwy w czasie II Wojny Światowej, w 1942 roku
zdecydowali się na rozwód.
Nowa kobieta, nowe wyzwania
Jeszcze w tym samym roku w trakcie kursów teatralnych Louis poznał
kobietę, z którą spędził resztę swojego życia: Jeanne Maupassant. W tym
też czasie zdecydował, że zostanie aktorem. I Bogu dzięki! Szybko
dostrzeżono jego talent i choć 28-letni wtedy Louis nie miał grosza przy
duszy, by opłacić studia, pozwolono mu kontynuować naukę za darmo. 9
lat później według niektórych krytyków został okrzyknięty teatralnym
fenomenem –za swoją rolę w „Ah! Les Belles Bacchantes!” (fr. „Ach! Te
piękne kobietki!”) Roberta Dhéry’ego.
Później posypały się już kolejne propozycje, a nasz teatralny fenomen
zaczął pojawiać się coraz częściej na ekranach kin. Dość powiedzieć, że
film „Wielka włóczęga” z jego udziałem był najbardziej kasową francuską
komedią. Obejrzało go 17,3 mln widzów, a rekord ten został pobity
dopiero w 1998 roku przez klasykę kina w reżyserii Jamesa Camerona –
„Titatnica”.
Mały tradycjonalista
Od zawsze był człowiekiem przywiązanym do Kościoła, do którego miłość
zaszczepiła mu matka. Wprawdzie była choleryczką, która potrafiła w
ciągu godziny wielokrotnie zmienić nastrój od przesłodkiego do
awanturniczego, to jednak przekazana przez nią wiara pozostała w Louisie
do końca życia.
Mimo „problemu w papierach” jakim był rozwód, starał się nie tylko
aktywnie uczestniczyć w życiu Kościoła, ale przenosić tę tematykę do
swoich filmów. Choć miały niejednokrotnie charakter prześmiewczy, to
jednak zdecydowanie częściej oburzali się piewcy świeckiego państwa niż
katolicy, zniesmaczeni nadmiernym eksponowaniem motywów kościelnych.
Louis de Funès udzielał wsparcia arcybiskupowi Lefebvre’owi oraz
Bractwu św. Piusa X i nie chodziło tylko o wsparcie duchowe (były to czasy kiedy Bractwo walczyło jeszcze przeciwko modernistom - przyp. Redakcji RCR). Aktor w
swoim testamencie zapisał jedną trzecią swojego majątku tej
tradycjonalistycznej wspólnocie. O jego wierze świadczy także fragment
wywiadu telewizyjnego, udzielonego w 1981 roku.
– Jest Pan wierzący?
– Oczywiście, oczywiście.
– Od dawna?
– Od zawsze… Jezus był wpływowym towarzyszem mojego dzieciństwa, jest wpływowym towarzyszem mojego życia zawodowego i mego życia w ogóle.
– Czy pomaga Panu w życiu zawodowym?
– Nieustannie. Byłem bardzo szczęśliwy i to z pewnością dzięki niemu.
– Jakie ma Pan wyobrażenie o Jezusie?
– Na obrazkach mego katechizmu był zawsze kimś bardzo delikatnym, jasnowłosym i czuło się, że każdy poryw wiatru może go unieść… Choć był on synem cieśli. Wierz mi, że był facetem, który miał metr dziewięćdziesiąt, niezwykłą siłę i że miał takie bicepsy! Kiedy wyrzucał kupców za drzwi świątyni, brał ich po trzech… i hop! Mówił donośnym głosem, czynił cuda… Przewodził ludziom i mnie również. Widzę go śmiejącego się.
(Fragment książki Eric Léguebe’a pt. „Louis de Funès, Roi du Rire”
będący zapisem wywiadu telewizyjnego udzielonego Guyowi Béartowi w
Wigilię B.N. 1981 r.)
* cytat za stroną funes.ovh.org