Mija
kolejna rocznica buntu styczniowego i wynikającej z niego wojny
polsko-rosyjskiej, która okazała się dla nas i naszego królestwa
druzgocącą w skutkach. Chociaż obłęd pierwotnego zrywu jest przypominany
z roku na rok, Polacy nadal nie potrafią rozróżnić pomiędzy powstańczym
szaleństwem en gros a osobistym bohaterstwem jego szeregowych
uczestników. Osobiście, obiecuję, że temat ten poruszam po raz ostatni,
po prostu nie lubię rzucać grochem o ścianę.
Pozwolę sobie zacząć od faktów corocznie
przypominanych, również na portalu MK (Myśl Konserwatywna - przyp. Redakcji RCR), które są nie do przyjęcia dla
większości Polaków. Po pierwsze, powstanie styczniowe doszczętnie
zniszczyło polskość na ziemiach zabużańskich, a jego końcowym rezultatem
była fala intensywnej rusyfikacji. Owa rusyfikacja dotknęła stany
najbardziej wartościowe społecznie, stanowiące depozyt najwyższej próby
polskości, tj. ludzi wykształconych i światłych. Oczywiście, do
tragicznego rachunku dodać trzeba także straty materialne. Jeżeli
miałbym przypisać owej zawierusze jakiś przydomek, to „powstanie
narodowobójcze” uważam za adekwatniejsze. Jego celem ostatecznym nie był
Bóg i miłość bliźniego, przywódcy powstańców nie kierowali się
roztropnością, nie walczyli też o przetrwanie tkanki i „ducha narodu”,
jak na przykład podziemie antykomunistyczne działające po II wojnie
światowej.
Co mówią nam świadectwa, refleksje
opublikowane w 50. rocznicę tamtych dni: „W nocy z 22 na 23 stycznia
1863 roku pierwsze oddziały powstańcze napadły na załogi rosyjskie.
Walczono zaciekle, prowadząc walkę partyzancką, cofając się, gdy
nieprzyjaciel następował w przeważającej sile, a nacierając, gdy
istniała bodaj najmniejsza nadzieja zwycięstwa. Powstańcy dokazywali
cudów waleczności, przemarznięci i wygłodniali, rzucali się na wroga i
bili się do upadłego z rożnem szczęściem, najczęściej wszakże ulegali
Moskalom i ginęli na polu walki, albo szli w rozsypkę”. I dalej: „W
Galicyi i w Poznańskiem formowały się również oddziały powstańcze,
złożone przeważnie z młodzieży. Były bitwy, w których ginęło po parę set
studentów i uczniów z Galicyi i Poznańskiego. Zginął też doszczętnie
oddział „Dzieci warszawskich”, zginęły konne zastępy młodej szlachty z
Królestwa, Poznańskiego i Galicyi, a i kosynierzy słali gęsto trupem
pola niezliczonych bitew. Tak ginął kwiat narodu mordowany przez 300
tysięcy żołnierzy rosyjskich. Na jednego bezbronnego prawie powstańca
przypadało 6 dobrze uzbrojonych Moskali”.
Czy powyższe opisy sugerują przemyślane, roztropne zachowanie? Skrupulatne plany? Czy raczej chaos i smarkaczą impulsywność?
Przeciwnikiem walk zbrojnych był także ówczesny arcybiskup warszawski bł. Zygmunt Szczęsny Feliński, który wspominał: „Chciałbym jasno zarysować stanowisko moje w wielkim narodowym dramacie, którego stałem się uczestnikiem, zawczasu ostrzegając, że do ostatecznego celu, którym jest niepodległość kraju, nie różniłem się wcale od innych patriotów, żądając tegoż, co i oni żądali, tylko że do celu tego innymi drogami zmierzać pragnąłem i z tego powodu w zupełnym znalazłem się odosobnieniu […]. Nie rozpaczliwe, nieprzygotowane zrywy zbrojne, powodujące potem jeszcze większy ucisk i demoralizację słabych jednostek, ale praca nad dźwiganiem sił i zasobów narodowych opartych na nauce Chrystusa, mogą być rękojmią tego, że nie utracimy naszej indywidualności i nie zostaniemy wchłonięci przez ościenne państwa”. Właśnie, „praca nad dźwiganiem sił i zasobów narodowych opartych na nauce Chrystusa”.
Często pomijanym, przez jakże szczupłe
grono historyków i publicystów promujących odrodzenie się zdrowej
świadomości historycznej nad Wisłą, nie wspominając o głównych
"edukatorach" naszej szkolnej młodzieży, jest postać jednego z
najwybitniejszych polskich polityków w okresie rozbiorów, Aleksandra
margrabi Wielopolskiego, którego nazwisko przeciętnemu Kowalskiemu
kojarzy się raczej ze zdradą i tyranią. Polityk ten był wybitnym mężem
stanu, którego zdrowy patriotyzm nie prowadził na barykadowe manowce z
szabelką w ręku, tylko do ciężkiej i mozolnej pracy u podstaw. Margrabia
był odpowiedzialny za rozbudowanie solidnej polskiej administracji i
niezależnego szkolnictwa. Ukrócił samowolę urzędników carskich,
zastępując ich Polakami, opracował plan pomnożenia liczby szkół
elementarnych i średnich, w 1862 utworzył w Warszawie, na bazie Akademii
Medyko-Chirurgicznej, Szkołę Główną oraz Instytut Politechniczny w
Puławach. Utworzył pierwsze szkoły pedagogiczne. Przywrócił Radę Stanu
Królestwa Polskiego, wprowadził reformujące i porządkujące system
administracji ustawy o samorządzie gmin miejskich i wiejskich, powiatów i
guberni. Jego zasługą jest także wprowadzenie oczynszowania chłopów i
równouprawnienia Żydów. Niestety, z biegiem czasu, żądania uznania przez
Polaków status quo i odłożenia na później, do odpowiedniego momentu,
dążeń pełno niepodległościowych spowodowały jego poróżnienie się z
wieloma działaczami polskimi, natomiast śmiałe reformy zniechęciły do
niego carską administrację. Drugą, chociaż powszechniej znaną,
aczkolwiek nie w pełni rozumianą osobą, był dyktator Romuald Traugutt,
który próbował okiełznać ówczesny bałagan narobiony przez
„czerwieńców”.
Polskim insurekcjonistom, którzy uważają
Aleksandra Wielopolskiego za zdrajcę, chciałbym przybliżyć to, co Józef
Piłsudski (który z kolei uważany jest przez dominującą część prawicy, w
szczególności narodowej, za niebezpiecznego radykała i awanturnika)
sądził o Margrabi i jego polityce. Jak uświadamia nas Cat-Mackiewicz w
swojej książce "Klucz do Piłsudskiego", marszałek Piłsudski „stale i
konsekwentnie uważa Wielopolskiego za „największe imię tego (1863)
roku”. A przecież nie wielki książę namiestnik, ale Wielopolski właśnie
zarządził brankę do wojska rosyjskiego, aby usunąć z kraju rewolucyjne
elementy. Przecież Wielopolski właśnie, „margraf”, jak go nazywała,
rusyfikując jego tytuł pieśń powstańcza, był najbardziej przez powstanie
znienawidzony. Piłsudski nie podzielał tej nienawiści. On, który tyle
mówił o „agenturach obcych”, na tylu sobie współczesnych wskazywał jako
na świadomych lub podświadomych agentów cudzoziemskich, nie podzielał
poglądu powstańców 1863 roku na Wielopolskiego i nie uważał magrabi za
zdrajcę. Przeciwnie, pisze o nim „największe imię” i szanuje w nim
„patriotę o wielkiej linii politycznej.”
Najbardziej trapiącym mnie aspektem
tamtych dni jest jednak łatwość, z jaką Polacy „dali się podpalić”. Nie
ulega wątpliwości, że tajne służby Prus, Anglii i Francji macały palce w
tej zimowej awanturze, jednak znaleźli się wśród nas ci, którzy w tę
grę weszli świadomie, pobierali wypłaty w imię „postępu”, „wolności” i
„sprawy narodowej”. Przybyły wówczas nad Wisłę oświeceniowy miot
zadomowił się w Polsce na dobre, widać to ze wszech miar i dzisiaj.
Weźmy pod uwagę wypłukane moralnie mamy demonstrujące w czarnych
koszulkach, zeszłoroczną burzliwą jesień i tegoroczny podsejmowy cyrk.
Fakty te przerażają, ale jak widać, nie idą za tym wnioski. „Partiotyzm
powstaniowy” pozostaje nienaruszony, a bałagan nad Wisłą pozostaje
bałaganem.
Arkadiusz Jakubczyk
[*] źródło: Ilustrowany Kuryer Codzienny (22.01.1913 Kraków rok 4, Nr 17)