Ze zbioru Sidelights (1932)
Jakkolwiek dziwne się to może wydawać, niektórzy ludzie zwyczajnie
nie potrafią zrozumieć jak to jest, że nienawidzę amerykanizacji – ale
nie Ameryki. Wydawało mi się, że zasłużyłem sobie jednak na prawo do
stosowania tego oczywistego rozróżnienia do innych krajów – jako iż
konsekwentnie stosuję je przecież od długiego czasu do mojego własnego
kraju. Jestem Anglikiem (słowo uważane przez niektórych za synonim
„egoisty”) i robiłem, co tylko było w mojej mocy, aby rozsławiać po
świecie jak najwięcej angielskich rzeczy: angielskie puby, angielskie
drogi, angielskie żarty i żartownisiów; posunąłem się nawet do tego, że
chwaliłem drogi za to, że są podziurawione, a żarty za to, że są
przaśne; niezmiennie jednak piszę, i to od pierwszej chwili, w której w
ogóle zacząłem pisać, przeciwko kultowi brytyjskiego imperializmu.
I kiedy owa fatalna siła i sposobność, jaką zapewniają bogactwo i
doczesne sukcesy, w znacznym stopniu przeszła z Imperium Brytyjskiego na
Stany Zjednoczone, zastosowałem do Stanów Zjednoczonych po prostu tę
samą zasadę. Uważam, że imperializm to zawsze imperializm, niezależnie
od tego, czy szerzy się go przy użyciu presji ekonomicznej bądź
snobistycznej mody, czy zwykłego podboju; istotnie, mam znacznie więcej
szacunku dla imperium, które poszerza swoje granice przy pomocy siły
militarnej, niż tego, które robi to przy użyciu mamony.
Tak czy inaczej, w obu wypadkach występuje pewna stała: to, że
nieodmiennie eksportuje się na świat same najgorsze rzeczy.
Międzynarodowa imitacja, zupełnie jak imperializm, praktycznie zawsze ma
w sobie element duchowego niewolnictwa; to znaczy, cechuje się gustem
niewolnika nawet w kwestii wyboru rzeczy imitowanych. Nagi Murzyn w
cylindrze stanowi w takim samym stopniu krytykę cylindra, jak i samego
tego Murzyna. I biały człowiek istotnie odnotował znacznie większe
sukcesy w narzucaniu czarnemu człowiekowi czarnych ubrań, niż w
narzucaniu mu tego, co czasami nazywa się białym duchem, czy białymi
standardami godności i honoru. To doprawdy nieprawdopodobna myśl: że
spośród tysięcy przepięknych rzeczy, które stworzyła Europa, od
Partenonu po poezję Keatsa, nie ma ani jednej, którą udałoby się gdzieś z
powodzeniem skopiować; najbrzydsza natomiast spośród wszystkich
stworzonych przez Europę rzeczy w historii, współczesny strój,
rozpleniła się tysiącami kopii po całym świecie. Co zaś jest prawdziwe w
kwestii relacji między rasami, jak choćby białą i czarną, jest również
prawdziwe w kwestii relacji między narodami, jak choćby amerykańskim i
angielskim. Człowiek może jak najbardziej uważnie, dzień po dniu i rok
za rokiem, przyglądać się amerykanizacji Londynu – i nigdy, przenigdy
nie dojdzie do jego uszu, nawet w formie powiewu lekkiego zefirku z
prerii, jeden choćby szept, który mówiłby o prawdziwych cnotach Ameryki.
Wielką cnotą Ameryki jest zaś to, że pomimo przemysłu i energii,
pomimo postępu i praktycznych sukcesów, pomimo Edisona i elektryczności,
pomimo Forda i Fordów, pomimo nauki, organizacji, bezwzględnej
konkurencji i każdego innego zła, Ameryka nadal naprawdę pozostaje
demokratyczna; pewnie nie w dosłownym sensie bycia demokracją, ale w
sensie moralnym: tym, że składa się ona z demokratów. Jej obywatele są
równi – nawet jeżeli są ledwie równie bezsilni. Mogą nie istnieć w niej
rządy ludu, dla ludu i przez lud, nie ma w niej jednak na pewno rządów
nad ludem, sprawowanych przez klasy panujące, i tym mniej – dla klas
panujących. I dla każdego, kto wie cokolwiek na temat historii
ludzkości, z jej heroicznymi ideałami i zbiorem prozaicznych
rozczarowań, takie coś to naprawdę jest i zawsze będzie wielkie
osiągnięcie.
Nie da się jednak dotknąć ani brzeżku tego rzeczywistego braterstwa
nie zbliżając się do niego – i to do jego najprostszych, a wręcz
najpośledniejszych siedzib. Najlepszych spośród Amerykanów znaleźć można
wśród zapyziałych wiosek i zaśmieconych uliczek; gdzie nie szukają ich
nawet bogaci Amerykanie, o europejskich podróżnych nie wspominając. To w
nich właśnie przetrwała do dziś niemożliwa do opisania przyzwoitość i
duma duszy; nieskażona poddaństwem; nieskażona pesymizmem. Dobro, które w
nich mieszka, w naturalny sposób pozostaje nieznane dla globtroterów –
ponieważ pozostaje ono nieznane dla nich samych. Pewien ksiądz katolicki
powiedział mi kiedyś o pewnej grupie ludzi ze Środkowego Zachodu: „Nie
mają pojęcia o własnej cnocie – i to musi być bardzo miłe Bogu”. Ulicę
Główną obnoszono przed światem jako najgorszą część Ameryki. Sądzę, że
jest to niemal jej najlepsza część.
Kiedy oddaliśmy już sprawiedliwość tej wielkiej amerykańskiej
zalecie, równie otwarcie możemy powiedzieć teraz coś-niecoś o wielkiej
amerykańskiej wadzie. Nie twierdzę, że amerykańskie bogactwo było złem;
bo było ono ledwie nieszczęściem. A także – czymkolwiek ono było, to już
było. Bóg w swym miłosierdziu uwolnił ten kraj od katastrofy
zamożności. Nie; prawdziwa wada amerykańskiej cywilizacji, pech, który
równoważy prostoduszność i prostotę zasadniczego, demokratycznego
projektu, dotyka przede wszystkim relacji między kulturą i credo. Już na
samym początku, Ameryka zdecydowała się podążać złą ścieżką w kwestiach
wiary i moralności; w związku z czym, jej moralność nie była idealna
nawet wtedy, kiedy naprawdę była idealistyczna; moglibyśmy powiedzieć,
że im mniej była idealna, tym bliżej jej było do ideału. Ameryka ma
wielkie idee polityczne, ale mizerne idee religijne. Jej duchowej wizji
nie starczyło przestronności, aby mogła pomieścić w sobie rozmach i
różnorodność międzyludzkiego braterstwa, które chciano tutaj ustanowić.
Ameryka nigdy nie była taka zupełnie normalna. Ktokolwiek, kto
kiedykolwiek widział jakąś normalną społeczność w lot pojmie, o co mi
chodzi, kiedy mówię, że dowodzi tego samo tylko tutejsze nastawienie do
alkoholu – i samo tutejsze nastawienie do religii. Tak, jak nie ma tutaj
żadnego napoju, który przynosiłby ludziom sen – tak nie ma tu żadnej
religii, która przyniosłaby im ukojenie. Należy do tego narodu
niezliczona rzesza męskich i niezależnych farmerów; nie tworzą oni
jednak normalnego chłopstwa. Farmerzy owi bardzo często mają mocne i
dobrze prosperujące farmy; nie jest to jednak normalna własność. Coś
naraz wygłodzonego i wiecznie wyprężonego, coś zbyt czujnego, by mogło
być w pełni ludzkie, nieustannie przewija się w historii republiki
pionierów. Źródło tej rzeczy, podobnie jak wszystkiego innego, znaleźć
zaś można w religii.
Niedawno, ktoś zarzucił mi, że prowadzę podwójne życie; że ukrywam
się za maską „zwyczajnego gościa” i mieszkańca Gopher Prairie, lecz mam
także inne sekretne mieszkanie – i w dwudziestu siedmiu pubach Auburn1,
najsłodszego miasta równin, oddaję się nieokiełznanej rozpuście
angielskiego wieśniaka. Innymi słowy – człowiek ów nie potrafił
zrozumieć jak to jest, że bronię bardziej męskich elementów ulicy
Głównej przed atakami zupełnie sztucznie wytworzonej anarchii Greenwich
Village, otwarcie utrzymując przy tym, że wioska amerykańska jest
znacznie brzydsza, niż wioska angielska.
Nigdy nie zaświtało mu przy tym, że obydwa te twierdzenia są zupełnie
prawdziwe, zupełnie niesprzeczne – i bardzo istotne dla większej
prawdy, którą starałem się udowodnić. Mówiąc po dziennikarsku, jedno z
nich stanowiło Atak na Amerykę, a drugie – Obronę Ameryki; obydwie te
rzeczy to znakomite numery, ale lepiej, by zajmowali się nimi dwaj
różnego typu sentymentaliści, a nie jeden, prosty racjonalista.
Oczywiście, na tyle, na ile rzeczywiście cokolwiek atakowałem albo
czegokolwiek broniłem, na pewno nie atakowałem ani nie broniłem Ameryki.
W pierwszym wypadku, broniłem normalnego, ludzkiego życia, w drugim zaś
– wyjątkowego, angielskiego krajobrazu. W drugim – zwróciłem uwagę, że
Mecken2
i Lewis, będąc poganami, a więc i pesymistami, tak naprawdę przestali
już wyszydzać ludzi wędrujących po ulicy Głównej i zajęli się
wyszydzaniem innych ludzkich wędrówek – wędrówek ludzkiej duszy3;
samego serca człowieka. Sceptycy tej konkretnej szkoły zaczęli
zapytywać nie o to, czy istnieje jakaś dobra tradycja kultury w
miasteczku pełnym gumy balonowej i pogaduszek o dolarach, ale czy
istnieje jakiekolwiek dobro w życiu, skoncentrowanym wokół dzieci, żony i
pracy. Nie kpią już ledwie z prowincjonalnych przywar, ale pierwotnych
doskonałości amerykańskiej wsi. W tej kwestii pytanie, czy wieś owa jest
brzydka, czy nie, nie ma aż tak wielkiego znaczenia.
W tym wypadku, problemem jej brzydoty w ogóle się nie zajmowałem. W
drugim wszakże – owszem, i miałem w tym bardzo logiczny cel.
Wykazywałem, że w kwestii piękna krajobrazu, Anglia to (zgodnie ze
słowami Szekspira) drogocenny klejnot – nie tylko dlatego, że jest
piękna, ale i bardzo rzadka. Nieznający świata ludzie myślą, że ich
własna trawa i drzewa ciągną się aż po krańce ziemi; nie wiedzą, że żyją
w małym ogrodzie w samym środku wielkiej dziczy. I przywołałem tutaj
jako przykład fakt, że Ameryka, choć odznacza się wspaniałą architekturą
miejską, na całych swych ogromnych przestrzeniach nie wybudowała żadnej
choćby względnie ładnej wsi. Obydwa te spostrzeżenia miały bezpośredni
związek z tym, co starałem się wytłumaczyć – i, istotnie, o
wytłumaczenie czego bardzo wyraźnie mnie poproszono. A jednak – jedno z
nich było PA (proamerykańskie), a drugie AA (antyamerykańskie). Jak
inaczej można by wyjaśnić tę tajemnicę, jeżeli nie hipotezą podwójnego
życia, a może nawet rozdwojenia osobowości? Zapewniam zatem mojego
amerykańskiego przyjaciela, że mówiąc, iż nawet amerykańska wieś wygląda
bardziej ludzko niż kolonia artystyczna, czy zwykła komuna, nie jestem
niekonsekwentny, ale przeciwnie – konsekwentny aż do bólu.
Pośród tych ostatnich spośród ostatnich słów, jakie wypowiem tutaj na
temat Ameryki, równie dobrze mogą znaleźć się i te: że ta republika
jest wszystkim, tylko nie republiką. Powiedziałem już, że to wciąż w
pewnym sensie demokracja – choć zazwyczaj w owym luźnym i nieprecyzyjnym
sensie współczesnym, w którym mówi się „demokratyczny” wtedy, gdy
należałoby powiedzieć „egalitarny”. Przeciętna osoba prywatna naprawdę
ma tutaj ów przedziwny rodzaj szacunku do siebie, który nie ma względu
na osoby; choć można by na to odpowiedzieć, że w świecie polityki, w
którym poszczególne osoby nie są aż tak bardzo znowu godne względów,
jest o to nieco łatwiej. Można to nazwać demokracją w tym sensie, że
demokracja nie podziwia demagogów. W relacji ze swoimi panami, tłuszcza
patrzy raczej z góry – niż do góry.
Jednakże, w owej starożytnej i majestatycznej nazwie „republika”,
którą odziedziczyliśmy po samych podwalinach Rzymu, obecna jest jeszcze
pewna inna idea, w Stanach Zjednoczonych zgoła zupełnie nie-obecna.
Istotnie, osobliwym paradoksem jest sugerować, że różnica nazw,
występująca między dwiema współczesnym partiami politycznymi może mieć
jakiekolwiek znaczenie. Niemniej, nazwy Demokratów i Republikanów
naprawdę się od siebie różnią, choć nie można tego raczej powiedzieć o
partiach jako takich. I można być demokratą, w ogólnym sensie
sympatyzowania z tłumem raczej, niż z jego panami, nie będąc
jednocześnie ani trochę republikaninem.
Obywatele Stanów Zjednoczonych zaś, nie są ani trochę republikanami; a
tyczy się to zwłaszcza samych Republikanów. Jako iż ów stary jak świat
termin „Rzecz-Pospolita”, używany zarówno jeszcze w feudalnym
średniowieczu, jak i w czasach Imperium Rzymskiego, zawiera w sobie
ideę, że każdy człowiek pozostaje w bezpośredniej relacji do państwa czy
dobra wspólnego – bardziej bezpośredniej od wszystkich tych, które
łączą go z jakimkolwiek panem czy patronem w jego życiu prywatnym; że
cokolwiek czyni on targując się z równymi sobie, czy występując w
charakterze klienta bądź adwokata, powinien zawsze zachowywać
świadomość, że dokonuje się to wszystko na owym gigantycznym tle, jakim
jest Forum czy Kapitol.
Każdy stan Unii ma zaś Kapitol – dokładnie w owym starym, klasycznym
sensie tego słowa, a niektóre z nich są do tego bardzo udane pod
względem architektonicznym. A jednak, to jedyne miejsce na świecie, w
którym ludzie wciąż mogą jeszcze zobaczyć Kapitol, to także jedyne
miejsce na świecie, w którym ludzie zupełnie już o nim nie myślą.
Kapitol nie potrafi zdominować drapaczy chmur i wielkich reklam
ustawionych na ich dachach; i na pewno nie mąci on spokoju tym, którzy
je tam ustawiają. Amerykanie to dzisiaj dobrzy sąsiedzi raczej, niż
dobrzy obywatele. Czysty i prosty duch służby publicznej wyparował z ich
życia w większym stopniu, niż stało się to u innych narodów świata.
Problemem jest w Ameryce to, że każdego Amerykanina przekonano z
czasem, przy użyciu cichych lub głośnych metod perswazji, że jego praca
znaczy więcej, nie tylko niż jego decyzje wyborcze, ale i sam duch
obywatelski, stanowiący źródło instytucji wyborów. Jednak ze względu na
cnoty prywatne Amerykanów, znacznie mocniejsze niż ich cnoty publiczne,
ten stan rzeczy nie poskutkował ostatecznie eksplozją zwykłego egoizmu.
Tym, czym naprawdę poskutkował, jest natomiast jakiś cudaczny poniekąd
rodzaj lojalności feudalnej. I, zupełnie jak w wiekach ciemnych,
bezpośrednim rezultatem tej feudalnej lojalności okazała się zwykła
feudalna anarchia. Reporter, którego jedynym obowiązkiem jest pisanie
raportów do gazety, dla której pracuje, sprzedawca, którego jedynym
obowiązkiem jest dzwonić do szefa, wspólnymi siłami wytworzyli atmosferę
bardzo podobną do na poły barbarzyńskiego heroizmu „Pieśni o
Rolandzie”, który wymaga, by człowiek „oddał skórę i nałożył głową” dla
swego pana.
Dlatego też Ameryce bynajmniej nie zbywa na organizacjach – ale na
organizacji; organizacji w sensie – porządku. Jej organizacje całkowicie
ją dezorganizują. Wszystkie one dysponują wszelkimi formami feudalnej
wierności i wściekłości; w tym sensie, wszystkie one przypominają
organizacje przestępcze. Nigdzie nie mają one państwa w tak wielkiej
pogardzie, nigdzie go tak zaciekle nie rozbijają, jak w wypadku tego, co
nazywamy państwem Stanów Zjednoczonych. Istnieje niebezpieczeństwo, że
organizm polityczny, którego Grant i Lincoln bronili jako „Unii”,
zasłuży sobie pewnego dnia na specjalną nazwę „Dyzunii”.
Sprawy mogłyby się potoczyć inaczej, gdyby następcy Lincolna i Granta
rozumieli państwo w starszy i prostszy sposób; albo, innymi słowy,
gdyby Republikanie byli republikanami. Niestety, to właśnie oni, w
większym stopniu, niż ich polityczni oponenci, sprzyjali przede
wszystkim tej komercyjnej szamotaninie, jako rzekomemu przejawowi
wigoru, a zatem i walorów, Ameryki. W związku z tym, bardzo trudno jest
dzisiaj przekonać jakiegoś pracownika fizycznego, aby zastanowił się na
serio, czy dobrze jest dla narodu, by gazety śrubowały wciąż swoją
sensacyjność, a sprzedawcy – sprzedaż, by reklamiarze dalej reklamowali,
a dorobkiewicze dalej się dorabiali. W każdym możliwie ludzkim sensie
czuje on, że to wszystko jest dobre dla jego pensji; w każdym możliwie
właściwym sensie czuje on, że to dobre dla jego rodziny; w osobliwe
feudalnym sensie czuje on także, że to dobre dla jego firmy. Nie sądzę
jednak, aby w jakimkolwiek sensie czuł, czy choćby udawał, że czuje, że
to dobre dla jego kraju.
Tak czy inaczej, dla jego kraju to wszystko jest bardzo złe. Stanowi
początek całego tego kryminału, całej korupcji, nadprodukcji i
bezrobocia, przeciwko którym pracownik ów zaczyna obecnie reagować i
organizować rebelię. Przyczyny tego tkwią zaś w zamierzchłej przeszłości
ducha jego narodu, w religijnej raczej niż politycznej historii
Ameryki. Cała ta światowość ma swoje przedziwne źródło w zaświatowości.
Pojawiła się, ponieważ naród amerykański rozwijał się nie w atmosferze
jedności filozoficznej, ale różnorodności fanatyzmów; pośród mnóstwa
różnych sekt, wzniesionych na tym lub innym dogmatycznym drobiazgu albo
na negacji tego lub innego dogmatycznego drobiazgu; na czymś, co było
nie tylko opinią prywatną, ale i opinią bardzo szczegółową.
Bardzo trudno byłoby postawić jakąś wyraźną granicę, czy wyznaczyć
jakąś konkretną datę, która oddzielałaby ostatnie chwile biurokratyzmu
niszczejącego Imperium Rzymskiego od pierwszych chwil feudalizmu wieków
ciemnych. Możemy jednak z zupełną pewnością powiedzieć, że około
szóstego czy siódmego wieku, zorganizowane społeczeństwo minęło swój
zenit i zmierzało wprost ku upadkowi na niższy poziom kultury. Sądzę, że
zenitem idei chrześcijańskich był ten moment, w którym Europa pozbyła
się już niewolnictwa i rozpoczęła pierwsze eksperymenty z systemem
drobnej własności prywatnej – dopóki drobna własność prywatna nie
została wchłonięta przez wielką własność prywatną. Sądzę, że to był ten
moment, w którym ludzie zaczęli mieć już świadomość narodową, ale wciąż
potrafili myśleć w międzynarodowych kategoriach.
Sądzę, że nasza obecna katastrofa, jaką jest kapitalizm, bardzo
przypomina ówczesną katastrofę, jaką był feudalizm; i pod tym względem
nie różni się ona zasadniczo od zwykłego barbarzyństwa. Może kiedyś
dojść i do tego, że ludzie będą zbierani w stada i chronieni przez
wielkie firmy, na podobnej zasadzie, na jakiej wtedy zbierali ich w
stada i bronili wielcy feudałowie. Niemniej – na pewno jest to upadek, w
konkretnym wypadku Ameryki zaś, jest to szczególnie upadek republiki.
Niemniej, mieszkańcy Imperium Rzymskiego ciągle mówili o nim jako o
republice, nawet kiedy wszystko stawało się w nim feudalne; i podobnie –
dzisiaj również często mówi się o republice, nawet w kapitalistycznych
Stanach Zjednoczonych.
W Ameryce wszakże, owe mniejszego kalibru lojalności, obowiązek walki
o utrzymanie posady, obowiązek sprzedawania co miesiąc takiej to a
takiej ilości określonych towarów, mają bardziej pozytywny, a mniej
negatywny charakter, niż w Anglii. I ten nienaturalny indywidualizm,
opierający się na całej masie bardzo męskich i mocnych cnót,
historycznie wypływa wprost z indywidualizmu religijnego. W Anglii
chodzi tu raczej o wyrodnienie romantyki gentlemańskiej niż obecność
nowej romantyki transakcyjnej. W Ameryce ciągle chodzi zasadniczo o
jednostkę, która „dobrze radzi sobie” w handlu – ponieważ pierwotnie
chodziło o jednostkę, która „dobrze radzi sobie” z dobrem; to znaczy: ze
zbawieniem duszy. Religia Amerykanów nigdy nie była wystarczająco
republikańska; nie dość pospolita na rzeczpospolitą. I tak, w
ostatecznym rozrachunku, religia ta poddała się wpływom handlowych
haczyków; nauczyła się od hochsztaplerów i handlarzy jak „wciskać”
ludziom swoją ofertę; zaczęła liczyć konwertytów tak, jak liczy się
klientów; i myśleć raczej o sprzedaży dóbr, niż szukaniu dobra.
To jest właśnie prawdziwa tragedia Ameryki, i mam do starego
purytanina wystarczająco dużo szacunku, aby nad nią płakać. Bardziej
tragicznie niż komicznie jest słyszeć, jak współcześni purytanie tak
samo jak ich przodkowie oskarżają papistów o przepych ceremoniału i
zwyczajną maskaradę, by potem reklamować własne kaplice z wykorzystaniem
rekwizytów teatralnych i kolorowych świateł. To, czego purytanie nie
zrobiliby nawet dla uczczenia Boga czy kobiecego piękna, czego nigdy nie
mogli ścierpieć u księży i wybaczyć poetom, przyjęli ostatecznie
kapitulując przed blichtrem wystaw sklepowych i piewcami taniego
reklamiarstwa. I tak też komercyjna szamotanina musiała w jakiś sposób
ustosunkować się do całkiem nowego problemu. Problem wielkiej
amerykańskiej demokracji stanowi zaś nie co innego, tylko konflikt
między dobrymi i złymi zasadami, które starałem się tutaj zarysować;
między wspaniałym, ludowym poczuciem wartości i wysiłku, nieświadomego
heroizmu Zwykłego Człowieka z poezji Whitmana, starą, republikańską
prostotą; a, z drugiej strony, pretensjonalnym i nieadekwatnym ideałem
niskiej ambicji i niepokoju.
Amerykanie byliby prawdziwie czarującymi ludźmi – gdyby tylko
Amerykanie zostawili ich w spokoju. Gna ich jednak bez końca, ku
staraniom raczej, niż skutkom, ziejący gorącym powietrzem, elektryczny
wentylator. Niemniej, mają oni nad nami tę jedną, zasadnicza przewagę:
że ich zamierzchła równowaga umysłowa zestaliła się w doktrynę; sądzę
jednak, że doktryna owa musi stać się w przyszłości nie mniej, a
bardziej chrześcijańska. Tu nie ma miejsca dla faryzeuszy; Bóg wie, jak
często Anglicy zapominali, że na ich sztandarze widnieje krzyż. Myślę
jednakże, że ów słynny sztandar bez krzyża może jeszcze stać się realnym
symbolem; symbolem Tego, którego gwiazdy nas oświecają, i na którego
spadła chłosta, zdzierając zeń pasy; a była to chłosta zbawienna dla
nas.
Tłm. Maciej Wąs
1 Miasto w Alabamie.
2 Henryk
Ludwik Mecken (1880-1956) – angielski dziennikarz, lingwista,
nietzscheanista, zajadły antydemokrata. Ukuł określenie „małpi proces”.
3 Piękna i zawoalowana aluzja do alegorycznego dzieła Wędrówki ludzkiej duszy, autorstwa chrześcijańskiego pisarza angielskiego z XVII wieku, Jana Bunyana. Oczywiście, po angielsku wygląda to nieco inaczej (zapewne i piękniej, i bardziej zawoalowanie).