Mam wam do powiedzenia coś inspirującego.
Widzicie jegomościa powyżej? To Marco Sermarini razem ze swoim wielkim
przyjacielem G.K. Chestertonem. Jeśli o mnie chodzi, to jest on o wiele
ważniejszy dla przyszłości amerykańskiego chrześcijaństwa niż
jakikolwiek polityk, na którego będziecie głosować. Ostatnie kilka dni
spędziłem odwiedzając go i jego wspólnotę w San Benedetto del Tronto,
niewielkim miasteczku leżącym na włoskim wybrzeżu Adriatyku. Przez cały
ten wyjazd pragnąłem ich odwiedzić, ponieważ gdy w 2014 roku po raz
pierwszy spotkałem ojca Kasjana Folsoma, przeora benedyktynów z Nursji,
powiedział mi on, że wszyscy chrześcijanie, którzy pragną w
nienaruszonej wierze przetrwać to, co nadchodzi, powinni zacząć
naśladować ludzi z San Benedetto del Tronto.
Dzisiaj rozumiem doskonale, co o. Kasjan miał na myśli. Miał rację. Ci Włosi mają to wszystko bardzo dobrze poukładane.
Większość doświadczeń zamierzam opisać w swojej książce, ale chciałem
wam trochę o tym opowiedzieć już teraz, myślę bowiem, że wielu z nas
może przydać się taka nadzieja.
Marco jest liderem grupy wiernych ortodoksyjnych katolików, około
trzydziestu rodzin, które mieszkają w mieście i jego okolicach. Żyją tak
od początku lat 90-tych, kiedy to rodziny utworzyły wspólnotę nazwaną
Tipi Loschi, idąc za przykładem, który wyznaczył im błogosławiony Piotr
Jerzy Frassati, włoski działacz społeczny i katolik żyjący na początku
XX wieku. Ludzie zbierali się na modlitwie i po to, by spełniać w swym
mieście dobre uczynki. W końcu zaczęli brać śluby, a Tipi Loschi stała
się wspaniałą sprawą rodzinną.
Ludzie ci nie są powiązani z żadną konkretną parafią, choć
dopracowali się bardzo zażyłych stosunków z klasztorem w Nursji, od
którego dzieli ich zaledwie 90 minut jazdy górskimi szlakami. W 2008
roku powołali niezależną szkołę Scuola Libera G.K. Chesterton ( „libera”
oznacza wolna, a w tym przypadku oznacza to, że szkoła nie bierze
pieniędzy od rządu). Mottem szkoły jest cytat z Chestertona: „Coś
martwego może płynąć z prądem, ale tylko coś żywego potrafi płynąć pod
prąd.”
Właśnie tak to u nich działa. To żywiołowi i wesoło kontr-kulturalni
tradycjonaliści katoliccy. Odwiedziłem ich szkołę, zjadłem pizzę z
rodzicami, i rzeczą, którą można zauważyć przede wszystkim jest to, jak
bardzo szczęśliwi są ci ludzie, a także to, jak bardzo są … normalni.
Otwarcie mówią o tym, jak służba Jezusowi Chrystusowi jest naczelną
zasadą wszystkiego co robią. A robią wiele. Jest szkoła, którą otwierają
się na osoby spoza społeczności i utrzymują niskie czesne, tak więc
pracujący ludzie mogą sobie na nią pozwolić. Jako dystrybutyści prowadzą
liczne spółdzielnie, w tym jedną o nazwie Hobbit (to prawdziwi fani
Tolkiena), która zajmuje się ogrodnictwem, hydrauliką i innymi rodzajami
pracy fizycznej; jedną z jej funkcji jest zapewnianie pracy więźniom
próbującym wrócić do życia w społeczeństwie. Prowadzą też klub sportowy i
połączyli środki by kupić opuszczony kawałek nieruchomości na wzgórzu z
widokiem na Adriatyk. Członkowie grupy wraz z rodzinami pracują tam,
aby przywrócić ją do użytku jako miejsce rekolekcyjne. Spotykają się
uprawiając sport, chodząc na mszę, słuchając lekcji katechizmu,
organizując pikniki i prace w ogrodzie. Mają tam też drobne
gospodarstwo, po to by uczyć swoje dzieci (i wszystkie inne dzieci,
które chcą tam przychodzić) jak uprawiać owoce i warzywa.
Oto ogród. Kiedyś był to wielki teren pełen dzikiej róży. Oczyścili go i zaczęli uprawiać. Teraz to coś żywego:
Prace na posesji trwają. Poznałam członka spółdzielni Hobbit, który wyjawił mi plany dotyczące szlaku sadowniczego:
Zauważcie ten szczegół niewielkiej chatki, którą budują:
Tipi Loschi uczą we własnej szkole, dzieląc się własną wiedzą na
różne tematy. Żona Marco Federica jest jej dyrektorem. Jest
nauczycielką, niegdyś uczyła w szkole publicznej ale wierzyła, że musi
istnieć lepszy sposób nauczania dzieci. Rodziny Tipi Loschi pomagają też
sobie z edukacją domową. Zajęcia w Szkole Chestertona trwają pół-dnia,
po czym przychodzi czas na homeschooling w godzinach popołudniowych.
Wczoraj widziałem jak Pier Giorgio, nastoletni syn Federici i Marca,
przy kuchennym stole uczył się łaciny z dwójką szkolnych przyjaciół.
Potem spakowali się i udali do pobliskiego domu dla poważnie
niepełnosprawnych dzieci, by uczestniczyć z nimi w zajęciach z
gimnastyki.
Rodziny Tipi Loschi darzą uznaniem mnichów z Nursji i starają się
kierować duchowością benedyktynów we własnym życiu. Marco, prawnik i
szef Włoskiego Towarzystwa Chestertonowkiego, to żywioł natury. W
dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest zaciekłym lokalistą i rozumie, że
piękne i satysfakcjonujące życie chrześcijańskie, które zbudowali w San
Benedetto jest możliwe tylko we wspólnocie, i dlatego, że każdy
zrezygnował z przeprowadzki do dużego miasta i pogoni za światowym
sukcesem. Postanowili, że pewne rzeczy są ważniejsze. Wielkie dobra
będące ich udziałem są możliwe tylko dzięki stabilności, do której się
zobowiązali.
„Odejście stąd w pogoni za ‚sukcesem’ jest dla ludzi, którzy chcą być niewolnikami”, mówi Marco. „Tutaj jesteśmy wolni.”
Oto stabilność: Marco w swoim niewielkim gaju oliwnym, spływającym po zboczu wzgórza na zachód od miasta:
Uprawia te drzewa razem ze swymi dziećmi, i wyrabia z nich domowy
olej oliwny. Pracował przy nich jako chłopiec wraz ze swym ojcem, Gino,
który w pracy pomagał swojemu ojcu. Gino, który ma dziś 90 lat, jako
pięcioletni chłopiec chował się u podstawy tego drzewa oliwnego. Dziś to
kryjówka dzieci Marco:
Nadmieńmy, że wszelkie wysiłki Tipi Loschi są otwarte na każdego, kto
zechce w nich uczestniczyć. W budynku na szczycie wzgórza (po pobliskim
kościele nazwanym Santa Lucia), widziałem jak Marco ściska nastolatka o
twardym wyglądzie i z czułością go drażni. Ich relacja przypomina
relację ojca z synem. Spytałem o niego Marco, a on powiedział, że
chłopiec miał poważne kłopoty z narkotykami (lub inne kłopoty z prawem),
ale Tipi Loschi wprowadzili go do swego kręgu, modlili się z nim,
nauczyli go jak pracować, jak kultywować i odzyskali go (właściwie,
Marco powie, że to Bóg go odzyskał dzięki miłości, którą okazywali
chłopcu). W swoim gronie mają więcej takich dzieciaków.
Amerykanom słuchającym o opcji benedyktyńskiej przychodzi na myśl, że
w tym wszystkim chodzi o ucieczkę od świata, przykucnięcie gdzieś i
bycie kimś nieszczęśliwym. Jeśli tak właśnie myślisz pojedź do San
Benedetto del Tronto. Ci ludzie kochają swoje życie, kochają życie we
wspólnocie, kochają Jezusa Chrystusa, kochają być prawdziwie, głęboko
katoliccy i po prostu są za wszystko niesłychanie wdzięczni.
O tych ludziach mógłbym powiedzieć wam znacznie, znacznie więcej, i
zrobię to w książce Opcja Benedyktyńska. Ich duchowość jest głęboka.
Umieją czytać znaki czasu. Martwią się współczesnym rozpadem rodziny i
powszechną utratą wiary. Ale nie uciekają na wzgórza. Kultywują wzgórza
(docelowo pragną przenieść Szkołę Chestertona do posiadłości Santa
Lucia) i kultywują więzi własnej wspólnoty. Idą do klasztoru po
kierownictwo duchowe i aby służyć pomocą, a mnisi czasem przychodzą do
nich. Spotykają się cały czas na posiłkach, modlitwie i nauce wiary i
życia świętych ( „Musimy mieć bohaterów”, mówi Marco. „Musimy uczyć
nasze dzieci i siebie samych, że życie w Chrystusie jest czymś
rzeczywistym, czymś wcielonym”). Razem udają się na wakacje.
„Przejmujemy całe hotele”, mówi Federica, śmiejąc się. „Jest nas
około 130 osób. Najstarsza ma 89 lat, najmłodsza kilka miesięcy. ”
Wczoraj jadąc przez wzgórza zapytałem Marco, czy kiedykolwiek rozpaczał nad tym światem.
„O tak”, powiedział. „Są takie noce, że leżę wybudzony martwiąc się o
to, gdzie zmierza nasz świat. Modlę się do Boga i proszę Go o pomoc. ”
Mówię wam to, abyście wiedzieli, że Marco nie jest nieświadomy
bolączek post-chrześcijańskiego świata. Ale, jak mi powiedział, musimy
pójść za przykładem świętego Benedykta i odnaleźć sposoby, by w ruinach
naszej cywilizacji służyć Chrystusowi, i z nadzieją iść naprzód.
Dzisiejsze czasy wymagają od chrześcijan radykalności, powiedział Marco,
i jest to coś, co musimy zaakceptować. Jest to jeden z tych momentów w
historii, powiedział, w których mamy za zadanie „ocalić nasiona” na
przyszłość, musimy być świadomi znaków czasu. Gdy określamy sposoby
odpowiedzi na wyzwania bycia chrześcijaninem w post-chrześcijańskiej
cywilizacji, powiedział, potrzebujemy przy tym nie tyle odwagi, co
wyobraźni.
„Nie martw się jeśli nie masz teraz na wszystko gotowej odpowiedzi”,
powiedział. „Nie martw się, jeśli nie jesteś rasowym koniem. Jeśli nie
ma żadnych koni czystej krwi, cóż, należy użyć osła. Ja jestem starym
osłem, który robi to, co umie najlepiej z tym, czym dysponuje. Pamiętaj
jednak, że Jezus Chrystus wjechał do Jerozolimy na grzbiecie osła.”
Tak więc nie mogę się doczekać, aby opowiedzieć wam więcej o mnichach
z Nursji, oraz o Tipi Loschi i pięknej wspólnocie, którą zbudowali. Istnieje nadzieja. Widziałem ją w ciągu minionego tygodnia i po części nią żyłem. Jest to Opcja Benedyktyńska i jest to coś naprawdę realnego.
Rod Dreher
Za: The American Conservative, 01.03.2016, (fragment).