Niesłabnąca
aktualność doświadczenia rewolucji 1789 roku polega na tym, że
stanowiła ona pierwszą w dziejach, toteż wzorcową, totalną próbę
realizacji utopii społecznej – gigantyczny eksperyment na żywym i
wielkim organizmie społecznym, najdoskonalej rozwiniętym w całym
ówczesnym świecie.
W jakobińskiej demokracji tkwią korzenie wszystkich ideologii oraz ruchów egalitarnych XX wieku z międzynarodową i narodową odmianą socjalizmu na czele. Od gilotyn i kazamatów Conciergerie prowadzi prosta droga do Auschwitz i Archipelagu Gułag. Jedna i niepodzielna,
centralistyczna republika Robespierre’a nie mogła ścierpieć żadnej
różnorodności ponad sto lat przed tym, zanim gauleiterzy NSDAP
przeprowadzali glajchszaltung Rzeszy, a komisarze bolszewiccy – zrównanie wszystkich i wszystkiego w Raju Krat.
Akademia terroru
Rewolucję
(anty)francuską można postrzegać jako archetypową matrycę uniwersalnych
mechanizmów każdej rewolucji: politycznej, społecznej, religijnej i
obyczajowej. W pierwszym rzędzie dotyczy to wszechobecności terroru,
sadyzmu i kłamstwa, dalej przechodzenia chaotycznych aktów gwałtu i
„spontanicznych” zbrodni pierwszej fazy rewolucji w terror permanentny i
planowy, a w końcu w metodyczne ludobójstwo metodami „przemysłowymi”
(genocyd wandejski to właśnie jego pierwszy historyczny przykład). Jeśli
sobie przypomnimy, że uwięzionych w Rennes cechowano jak bydło
literami: „F” (fusiller – rozstrzelać) lub „G” (guillotiner –
zgilotynować), niechybnie stanie nam przed oczami obraz selekcji Żydów
na rampie oświęcimskiej; jeśli z kolei wspomnimy słowa prokuratora
Carriera: Raczej zamienimy Francję w cmentarz, niż odstąpimy od zamiaru odrodzenia jej na nasz sposób, usłyszymy, że jak echo odpowiadają mu ponad wiek później słowa Lenina: Lepiej, żeby zginęło dziewięć dziesiątych Rosjan, niż gdyby jedna dziesiąta nie miała ujrzeć zwycięstwa komunizmu.
Rewolucjoniści
paryscy okazali się także wynalazcami nowoczesnych, błędnie
przypisywanych zazwyczaj dopiero dwudziestowiecznym totalitaryzmom,
metod kłamstwa i bezczelnej propagandy. Wybitny historyk rojalistyczny
Pierre Gaxotte zwraca w tym kontekście uwagę na zastosowaną przez
spiskujących klubistów już w czerwcu 1789 metodę „urabiania” opinii
publicznej przez hipnotyzowanie niezorientowanej większości tajemniczym
zaimkiem bezosobowym „się”: Ksiądz-apostata (wkrótce „biskup”
konstytucyjny), abbé Grégoire wspominał: „Czy jednak – odezwał się
ktoś – poglądy dwunastu, piętnastu osób mogą wpłynąć na głosy tysiąca
dwustu deputowanych?” Odpowiedziano mu, że zastosowanie formy
bezosobowej w połączeniu z zaimkiem „się” działa magicznie. Będziemy
mówili: król zamierza to i tamto, lecz wśród patriotów uważa się, że
należy podjąć następujące kroki. „Się” może równie dobrze odnosić się do
czterystu, jak do dziesięciu osób. I to działało (Rewolucja francuska).
Działało – ponieważ klubiści wybornie opanowali wiedzę i taktykę,
których autorstwo znów przypisuje się mylnie dopiero Leninowi:
utożsamiania woli powszechnej czy dyktatury mas z wolą ewidentnej, lecz zdecydowanej i świadomej swoich celów mniejszości zawodowych rewolucjonistów.
Nad wyraz
„nowoczesne” były już także inne wynalazki rewolucjonistów francuskich:
zastąpienie w postępowaniu sądowym dowodów rzeczowych „dowodami
moralnymi” winy, wprowadzenie kar za „szeptankę”, periodyczne
„weryfikacje obywatelskie” oraz drobiazgowe kwestionariusze, zawierające
pytania takie jak: Czym zajmowałeś się przed rewolucją? Czym
zajmujesz się obecnie? Co zrobiłeś dla rewolucji? Czy byłeś szlachcicem,
bankierem, maklerem? Nie należy zapominać także o ogromnych
„postępach” na drodze do gospodarki etatystycznej w postaci zniesienia
tajemnicy handlowej, upaństwowienia handlu zagranicznego, ustanowienia
tabeli cen maksymalnych, wprowadzenia obowiązkowych kontyngentów i
dekretów przeciwko spekulantom, przejmowania bezpośrednio przez państwo
wielu obszarów produkcji, a wreszcie udręk życia codziennego,
zwiastujących „realny socjalizm”: racjonowania żywności, kolejek do
piekarń, mleczarń czy składów węgla, ustawiających się o trzeciej nad
ranem, oraz zakazu sprzedawania ryb w dni postne.
Mistrzostwo w autodestrukcji
Nie mniej
istotna od skutków rewolucji jest także kwestia tego, co właściwie
zdołała ona z taką zaciekłą pracowitością zniszczyć. Rekonstruując
faktyczny obraz katolicko-monarchicznej Francji ancien régime’u,
cytowany już historyk (Gaxotte) przyrównywał ją do olbrzymiej i
prastarej budowli, do której każde pokolenie dodawało swoją kondygnację,
nie niszcząc poprzedniej, a choć ogólny plan tak wielkiego gmachu stał się z biegiem czasu nieco pogmatwany, (…) niektóre skrzydła były zaniedbane i groziły ruiną, inne znów niewygodne lub zbyt wykwintne, to całość jednak tchnęła zamożnością, fasada miała wygląd wspaniały, a życie w gmachu było lepsze i bujniejsze niż gdzie indziej. Chociaż od czasu studiów Alexisa de Tocqueville’a (Dawny ustrój i rewolucja)
skłonni jesteśmy przywiązywać wagę – atoli często przesadną – do
zapoczątkowania procesów centralizacji w ramach XVII- i XVIII-wiecznej
„monarchii administracyjnej” Burbonów, to wciąż jednak niewyobrażalnie
wielka wręcz dla współczesnych, scentralizowanych państw demokratycznych
była autonomia stanów, korporacji, prowincji, trybunałów, parlamentów i
innych „ciał pośredniczących” między państwem a rodziną i jednostką.
Monarchia ancien régime’u była w istocie tysiącem małych,
arystokratycznych, mieszczańskich i wiejskich republik, spajanych
taktownie i cierpliwie przez administrację nieliczną, ale sprawną,
uczciwą i o delikatnych manierach. W rękach instytucji społecznych i
poszczególnych poddanych wciąż znajdowało się wiele instrumentów – na
czele z prawami zwyczajowymi – do ustawicznego szachowania rzeczywistych
i potencjalnych posunięć centralizacyjnych rządu. Ta „absolutystyczna”
władza była w istocie na każdym kroku krępowana tysiącami
najrozmaitszych praw nabytych i przywilejów.
Rewolucja tedy – co przyznać musiał nawet marksizujący apologeta jakobinów Albert Mathiez – nie wybuchła w kraju wyczerpanym, lecz w państwie kwitnącym i w chwili jego pełnego rozwoju.
W przedrewolucyjnej Francji nie było biedy jako zjawiska powszechnego, a
ostatnie pół wieku przed nią trwał nieprzerwany wzrost gospodarczy,
który uczynił społeczeństwo francuskie najzamożniejszym społeczeństwem
ówczesnego świata. W rękach Francuzów znajdowała się połowa gotówki
będącej w obiegu europejskim. Systematycznie bogaciły się prawie
wszystkie warstwy społeczeństwa – mieszczanie, kupcy, przedsiębiorcy,
chłopi – z wyjątkiem jednej: prowincjonalnej, wiejskiej szlachty! Wielu
ubogich ziemian wiodło żywot, który byłby nie do zniesienia dla ich
formalnych poddanych, w zrujnowanych pałacach i dworach, pozbawionych
umeblowania, na ziemiach obciążonych długami hipotecznymi. Z wyjątkiem
kilku miejscowości w górach Jury i Bourbonnais, nie istniała już we
Francji pańszczyzna, a chłopi władali co najmniej połową gruntów
uprawnych w kraju. Rzekoma wielogłowa i nienasycona hydra podatkowa
to nazbyt pochopny wniosek, wysnuty w nieświadomości istnienia różnych
nazw tych samych danin, których w rzeczywistości nie było więcej niż
cztery czy pięć.
Nad tym
bogatym społeczeństwem władzę sprawowało jednak ubogie państwo. To rząd
królewski, a nie społeczeństwo, był niewypłacalnym bankrutem. Bez
wątpienia, Francja około 1789 roku potrzebowała poważnej, gruntownej i
nade wszystko upraszczającej przestarzały, skomplikowany system
podatkowy, reformy skarbowej. Zamiast tego, zorganizowana i świadoma
swoich zupełnie odmiennych celów, lecz długo ich nieujawniająca
mniejszość zafundowała krajowi krwawą rewolucję, która w ostateczności,
po błyskotliwych fajerwerkach wojen imperialnych, cofnęła Francję
głęboko w rozwoju społecznym i gospodarczym, sprowadziła na powrót dawno
zapomniany głód i analfabetyzm oraz nieodwołalną utratę pozycji
pierwszego mocarstwa świata, którą zbudowało jej czterdziestu królów.
„Osiągnięcia” rewolucji najlepiej podsumował – widzący zaledwie początek
tego szału autodestrukcji – Edmund Burke: Francuzi okazali się
największymi na świecie mistrzami w dziele zniszczenia. Obalili
całkowicie swoją monarchię, zburzyli Kościół, handel i manufaktury. (…) Gdybyśmy
całkowicie pokonali Francję, gdyby leżała powalona u naszych stóp, to i
wówczas wstydzilibyśmy się (posyłając komisję w celu uregulowania ich
spraw) narzucić Francuzom tak bezwzględne i zgubne warunki, jakie sami
sobie narzucili.
Intelektualna gnoza
Do
wybuchu rewolucji doprowadziły zatem nie przyczyny ekonomiczne czy
społeczne, lecz kryzys umysłowy i moralny, który spustoszył laicyzujące
się błyskawicznie elity francuskie w wieku XVIII, proklamującym się
„wiekiem świateł”. Jeśli skonfrontujemy ów wiek „oświecenia” z
poprzedzającym go bezpośrednio klasycystycznym Grand Siècle, stanowiącym harmonię ładu oraz triumf rozumu i woli nad tym, co Charles Maurras nazywał ciemnym królestwem fizyczności (obscur royaume physique),
to zobaczymy, że Francuz XVII wieku był katolikiem i konserwatystą,
cenił hierarchię i dyscyplinę, znał słabość swojej skażonej grzechem
natury, więc nie opierał ani wiedzy, ani moralności na uczuciach i
pragnieniach.
Wiek
XVIII natomiast był umysłowym przewrotem, stanowiącym prostą negację
zasad ładu wcielonego w chrześcijańską monarchię potomków Hugona Kapeta.
Zanim rewolucja polityczna i społeczna spustoszyła majestatyczną,
tysiącpięćsetletnią budowlę państwa, przez kilka dziesięcioleci trwała
nieustanna, kontrkulturowa rewolucja deprawująca umysły,
moralność i obyczaje. Ta oświeceniowa kontrkultura objawiła się między
innymi w rozplenieniu się (jak pisał Louis de Bonald) nazbyt paryskich Irokezów,
paplających o szlachetnych i bezgrzesznych dzikusach, przede wszystkim
jednak w prymitywnej, lecz niesłychanie skutecznej, antyreligijnej
propagandzie Encyklopedystów i innych les philosophes. Ci
pierwsi w historii „zawodowi intelektualiści” wynaleźli dwie metody
utwierdzania ideologicznego terroru lewicy: przedstawianie ideologii
jawnie zaprzeczających choćby tylko zdrowemu rozsądkowi jako twierdzeń
„naukowych” i jako „filozofii” przy traktowaniu obrazoburczości
wypowiadanych twierdzeń jako wystarczającego probierza „głębi” i
„oryginalności” myśli, oraz mistrzowską autoreklamę, posuniętą aż do
prestidigitatorskiej umiejętności przedstawiania siebie jako „ofiar
tyranii”, podczas gdy w rzeczywistości „prześladowani” mają dostęp do
wszelkich instrumentów represjonowania, zamykania ust i negatywnej
stygmatyzacji swoich przeciwników. To właśnie podkopujący każdym swoim
artykułem Kościół i monarchię Encyklopedyści cieszyli się protekcją
naczelnego cenzora Malesherbesa, który łamał prawo po to, aby zapewnić
dystrybucję Encyklopedii i innych wywrotowych druków.
Rewolucja
jest więc produktem intelektualnej gnozy; poczyna się w umyśle, ale
kończy wyzwoleniem sił, nad którymi spekulujące dotąd swobodnie w
złudzeniu „lekkości bytu” czyste „ja” (kantowski rozum spekulatywny) nie jest już w stanie zapanować.
Rewersem
„spisku elit” był postępujący już od połowy wieku paraliż władzy i zanik
woli rządzenia. Zaraza była nawet w samym centrum „Grenady” – przecież
Wielkim Mistrzem Grand Orient, a więc faktycznym przywódcą
buntu, był królewski kuzyn, książę Filip Orleański. Siły (teoretycznie)
Starego Porządku: parlamenty (na czele z paryskim), szlachta i
duchowieństwo, które hodowały w swoich salonach żmiję rebelii, pierwsze
wypowiedziały w latach 1787-88 posłuszeństwo Koronie, dając najgorszy
przykład motłochowi, a w 1789 dokonały samobójstwa, godząc się na
zastąpienie reprezentacji stanowej indywidualistyczno-egalitarną,
okazały się więc „uczniami czarnoksiężnika” rozpętującymi demoniczne
moce, nad którymi wkrótce utracą kontrolę. Ponad wszelką wątpliwość miał
zatem rację Joseph de Maistre głoszący z naciskiem, iż przy całej
swojej nicości rewolucja jako fakt była karą Bożą, ognistym mieczem
karzącym Francuzów za największy z grzechów – niedowiarstwo.
Królobójstwo jako Bogobójstwo
Kulminacyjnym
momentem rewolucji jest oczywiście zgilotynowanie królewskiego suwerena
Francji – Ludwika XVI. Powszechność rozpoznawania przełomowości tegoż
aktu królobójstwa nader rzadko idzie w parze z rozumieniem jego zarówno
symbolicznego, jak realnego znaczenia. Zazwyczaj fakt detronizacji, a
następnie dekapitacji króla postrzegany jest pod dyktando ideologicznego
schematu wykoncypowanego przez inspiratorów i wykonawców zbrodni, czyli
jako – być może nawet smutny i budzący grozę, niemniej konieczny – „ryt
przejścia” (rite de passage) od monarchicznego „despotyzmu” do
republikańskiego „ustroju wolności”. Tymczasem, sprawy przedstawiają
się zgoła zupełnie inaczej. To nie sama monarchiczna forma
ustroju budziła nienawiść rewolucjonistów – przynajmniej początkowo (w
roku 1789 żaden z aktorów rewolucji, także Robespierre, nie był
republikaninem). Tym, co naprawdę budziło nienawiść i co sprawiało, że
jednak monarchia – po widocznym fiasku ustrojowej farsy „monarchii
konstytucyjnej” z królem jako nominalnym „szefem władzy wykonawczej” do
roku 1792 – musiała zostać zniszczona, było jej nieusuwalne znamię
religijne, chrześcijańskie. Śmiertelnym wrogiem dla nowego „królestwa” Praw Człowieka i Obywatela nie było królestwo jako typ reżimu, lecz teologia polityczna (i płynące z niej zobowiązania) arcychrześcijańskiego (très-chrétienne) Królestwa Francji jako najstarszej córy Kościoła (la fille ainée de l’Église) i jej arcychrześcijańskiego (très-chrétien)
króla. W świetle tej teologii – a przede wszystkim dogmatu Wcielenia
oraz dogmatu osobowej Trójjedyności Boga, wyrażonej także symbolicznie w
znaku heraldycznym Kapetyngów: trzech złotych liliach na błękitnym polu
– „Królestwo Lilii” Ludwika Świętego stawało się mistycznym ciałem
trójstanowego narodu chrześcijańskiego, którego ziemskim Ojcem jest
król, a wszyscy poddani z każdego stanu i z każdej prowincji stanowią
Rodzinę Św. Ludwika.
Jak pisał
sławny konwertyta (wnuk bluźniercy Renana!) Ernest Psichari, odwiecznym
powołaniem Francji było szerzyć wiarę katolicką, ponieważ tego
wymaga porządek francuski, i zmieniać go nie wolno. U stóp francuskiego
drzewa stoi święty, który wstawia się za całą dynastią francuską. A
jakżeż moglibyśmy oddzielić dynastię francuską od samej Francji, samą
Francję od tych, którzy ją stworzyli? (Głosy wołające na puszczy).
Powołaniem Królestwa Francji – bez czego nie ma ono usprawiedliwiającej
racji bytu, jest obrona Kościoła i szerzenie wiary katolickiej, co
składa się na gesta Dei per Francos, zgodnie z przypomnianą przez Henri’ego Massisa, a pochodzącą od Karola Wielkiego, definicją Francji: Naród
Franków wydaje owoce dla Boga; owoce te są liczne i bardzo płodne, gdyż
jest on nie tylko wierny, ale i nawraca innych, przynosząc im zbawienie (Na okopach Zachodu).
Król
Francji musiał zatem zostać zdetronizowany, poniżony i zamordowany nie
dlatego, że stał na czele państwa (oświeceniowi mistrzowie
rewolucjonistów, jak Voltaire czy Diderot, wynosili wszak pod niebiosa pierwszego sługę państwa – Fryderyka Pruskiego czy Semiramidę Północy – carycę Katarzynę), lecz dlatego, że (zapoczątkowana koronacją Pepina Krótkiego w 754 roku) tradycja namaszczania – jako imitatio Davidi regis
– monarszego ciała olejem ze Świętej Ampułki przyniesionej przez
gołębicę z Nieba podczas chrztu króla Franków Chlodwiga (w 496 roku)
czyniła osobę monarszą prawdziwie „królem-kapłanem”, „biskupem
zewnętrznym” (l’évêque du dehors), mającym od Boga łaskę uzdrawiania przez dotyk, wedle formuły rytualnej: Król cię dotyka, Bóg cię uzdrawia (le Roi te touche, Dieu te guérit). Dlatego też akt publicznego roztrzaskania Świętej Ampułki miał dla królobójców nie mniejszą wagę niż zniszczenie fizycznego ciała króla.
Gdyby król Francji mógł stać się oświeconym
sługą państwa i „postępu”, zapewne rewolucjoniści pozostawiliby tę
atrapę monarchii, jaka w tylu innych krajach istnieje (na pośmiewisko)
do dzisiaj: ale był on ze swojej istoty i nieodwołalnie „porucznikiem
Boga na ziemi” (lieutenant de Dieu), co było nie do
zaakceptowania. Tę kardynalną różnicę wspaniale uwypuklił obrońca Tronu i
Ołtarza, wicehrabia de Chateaubriand: Kiedy gołębica przyniosła
Klodwigowi oleje święte, kiedy długowłosych królów wznoszono na tarczy,
kiedy Ludwik Święty z drżeniem przysięgał na koronacji, że władzy swej
użyje tylko dla chwały Boga i dobra ludu, kiedy Henryk IV, wkroczywszy
do Paryża, padł na kolana w Notre-Dame i po prawicy króla ujrzano
naprawdę albo w wyobraźni piękne dziecię uznane za jego anioła stróża,
korona była święta; królewski proporzec spoczywał w Niebie. Ale odkąd na
placu publicznym władca z uciętymi włosami i związanymi na plecach
rękami dał głowę pod miecz przy dźwiękach bębna; odkąd przy dźwiękach
tego samego bębna inny władca na innym placu wśród plebsu żebrał o głosy
do swojej elekcji [mowa o Ludwiku Filipie Orleańskim– J. B.] – kto może zachować najmniejsze złudzenia co do korony? (Pamiętniki zza grobu).
Zbrodnia królobójstwa ma tedy charakter na wskroś sakralny.
Nie chodzi w niej tylko o ugodzenie w instytucję reprezentującą
najwyższy autorytet polityczny. Jej istotny, najgłębszy sens jest wprost
Bogobójczy: zabijając włodarza władzy ziemskiej, otrzymanej z łaski
Boga, ugodzić chciano w Autora i Dawcę wszelkiej władzy. Bogofobia i chrystianofobia
rewolucjonistów stanowi ich najbardziej wyrazistą autoidentyfikację.
Już pierwsze, zbuntowane Zgromadzenie Narodowe uważało się za
kompetentne nawet w kwestiach religijnych, uznając się za coś w rodzaju
„Soboru Powszechnego”. Przemawiający 3 maja 1790 roku deputowany Camus
oświadczył: Jesteśmy zgromadzeniem narodowym: mamy więc oczywiste prawo zmienić religię [tego kraju] – acz „wspaniałomyślnie” dorzucił, że (na razie) tego nie zrobimy.
Powiedzmy zatem na koniec: kiedy dziś wzmaga się w Europie walka z Krzyżem, a nawet w Polsce pojawiają się dziwaczne koncepty konserwatyzmu laickiego, okraszonego zachwytami nad oświeconymi despotami
typu Józefa II czy „monarchistami” pokroju Voltaire’a, nigdy dość
przypominać, że potomek Ludwika Świętego – Ludwik XVI musiał stać się
Ludwikiem Męczennikiem dlatego, że był Wikariuszem Boga w swoim ziemskim
królestwie. Krew spływająca z jego odciętej głowy miała zmyć z czoła
krzyżmo oleju świętego, którym był namaszczony. Lecz, dzięki Bogu,
daremne to: złość ludzka może zniszczyć ciało, ale nawet wzburzone wody wszystkich mórz nie zmyją piętna pomazania (William Shakespeare, Ryszard II).
Jacek Bartyzel