Nie potrafię współczuć
Władysławowi Strzemińskiemu. Nie mogę się opędzić od myśli, że musiał
wypić piwo, do którego warzenia sam się przyczynił.
Chodzi malarz koło drogi, nie ma ręki
ani nogi… Tą drogą jest realizm socjalistyczny, bezwzględnie
wprowadzany w Polsce przez sowieckiego okupanta i jego miejscowych
pomagierów, a malarz nazywa się Władysław Strzemiński. Jest przełom lat
czterdziestych i pięćdziesiątych minionego wieku – Zachód pławi się w
powojennej euforii, w Polsce ostatnie okna na świat zasłania czerwona
płachta z gębą Stalina. Artyści wolnego świata w niczym nieskrępowany
sposób trwonią swe talenty na abstrakcyjny ekspresjonizm, informel,
taszyzm, malarstwo gestu i op-art; talenty zaś artystów „wyzwolonej”
Polski coraz silniej krępują parciane pęta doktryny socrealistycznej.
Oglądam „Powidoki” Andrzeja Wajdy z
mieszanymi uczuciami. Z jednej strony współczuję twórcy obdarzonemu
ogromnym, niekwestionowanym talentem artystycznym, geniuszem plastycznej
percepcji świata, duchowi wolnemu, co „nad poziomy wylatuje”, w dodatku
kalece, z drugiej zaś nie mogę się opędzić od myśli, że pije on piwo,
do którego nawarzenia sam się przyczynił.
– Jakże to? – oburzy się w tym
miejscu niejeden czytelnik. – Władysław Strzemiński przyczynił się do
wprowadzenia komunizmu w Polsce? Przecież on właśnie sprzeciwiał się
zaprowadzaniu w Polsce komunistycznych porządków i cierpiał z tego
powodu paskudne szykany z rąk czerwonych. Dokładnie o tym jest film! Ten
recenzent go chyba nie oglądał albo usnął podczas projekcji!
Owszem, film jest dokładnie o tym i
recenzent to wie, bo film oglądał, i to bardzo uważnie, a na filmach
Andrzeja Wajdy nigdy nie zasypia.
Jednakże filmowa opowieść o
Władysławie Strzemińskim obejmuje zaledwie króciutki wycinek jego życia –
swoisty powidok artystycznej drogi twórcy unizmu – zgrabnie wykrojony z
kontekstu całości jego dorobku i myśli.
Jak ryba w czerwonej wodzie
Chcąc poznać ów kontekst powinniśmy
się cofnąć o trzy dekady – do roku 1917. Wtedy to były podporucznik
armii rosyjskiej poważnie okaleczony na froncie rozpoczyna studia w
Państwowych Wolnych Warsztatach Artystycznych w Moskwie, gdzie z miejsca
daje się porwać rewolucyjnemu nurtowi wydarzeń: pracuje w ludowym
komisariacie oświaty RFSRR, zostaje asystentem Kazimierza Malewicza
(przyszłego komisarza ludowego sztuk wizualnych), rozwija agitprop, nie
waha się tworzyć plastycznej oprawy jubileuszu powstania Armii Czerwonej
(która akurat dziesięć dni wcześniej rozpoczęła zaczepną operację pod
kryptonimem „Cel Wisła” przeciwko Rzeczpospolitej Polskiej) i angażuje
się w działalność gremiów kształtujących porewolucyjną politykę
kulturalną zajmując w nich stanowisko radykalnie lewicowe.
Gdyby rewolucyjny chaos pierwszych
lat istnienia Rosji Sowieckiej ustalił się na zawsze, Strzemiński
najprawdopodobniej nigdy by jej nie opuścił, gdyż w klimacie
artystycznym awangardy proletariatu czuł się jak ryba w wodzie, jednak
bolszewicy po uporaniu się z białymi i koncertowym załatwieniu Polski w
traktacie ryskim skierowali uwagę na „front wewnętrzny”. Skończył się
czas twórczego rozpasania niespokojnych duchów. Awangarda zrobiła swoje i
przestała być potrzebna. Zaczynało się utrwalanie nowego ładu – a do
tego potrzeba zupełnie innej sztuki: prostej jak konstrukcja młota i jak
młot wykuwającej homo sovieticusa.
Dlatego w roku 1921 nasz czołowy
awangardzista wraz ze swą nie mniej awangardową żoną Katarzyną Kobro,
dyskretnie, przez „zieloną granicę” ulotnił się do Polski, by w wolnym
kraju swobodnie rozwijać swe awangardowe pasje tworząc sztukę ze wszech
miar rewolucyjną, działając w radykalnie lewicowych grupach
artystycznych, płodząc rewolucyjne manifesty artystyczne. Prawdziwe
oblicze komuny, którego nie umiał bądź nie chciał dostrzec u zarania w
Moskwie, Mińsku i Smoleńsku, w całej swej ohydnej krasie objawiło mu się
ćwierć wieku później w Łodzi.
Pędzel w służbie rewolucji
Rewolucja nie zaczyna się od
zamykania w gułagu i strzelania w kark. Wtedy już jest po rewolucji – to
już czas budowania nowego świata. Rewolucja rodzi się w duszy –
najsampierw rozpala się w sercach i umysłach ludzi, którym do polityki
daleko: myślicieli, intelektualistów i artystów. Rewolucja przychodzi na
świat w tendencjach i zawsze zaczyna się od buntu przeciwko
etyczno-estetycznym kanonom starego świata.
Rewolucja zaczyna się od niewinnych
na pozór, salonowo-kawiarnianych zabaw paniczyków-pięknoduchów. Żadnej
zbrodniczej ideologii nie stworzył przecież cham ze sztachetą w dłoni
ani tępy żołdak. Poczynają się one w zaciszu dostatnich mieszczańskich
domów. I to zupełnie bezwiednie – z nieszkodliwej na pierwszy rzut oka
efekciarskiej ekwilibrystyki słowa i obrazu.
Awangarda pióra, pędzla i dłuta ma w
służbie rewolucji zadanie kluczowe: przygotować grunt pod ofensywę
ideologiczną poprzez zakwestionowanie prawomocności tradycyjnego
porządku na gruncie emocji. Wzbudzając niechęć do tradycyjnych form
wyrazu oraz tradycyjnego postrzegania i pojmowania rzeczywistości
otwiera szeroko bramę dla przewrotu w kulturze i obyczajowości. A stąd
już tylko krok do rewolucji politycznej, która zresztą zazwyczaj zaczyna
się łagodnie, ale zawsze kończy się tak samo: we krwi i łzach, nędzy i
głodzie, strachu i znikczemnieniu.
Cóż to jednak obchodzi
intelektualistów i artystów? Zaślepieni pychą żywią wszak niezłomne
przekonanie o permanentnej wadliwości świata i własnym powołaniu do jego
przemieniania. Co ciekawe jednak, nie chcą przyjąć do wiadomości, że
idee mają konsekwencje, przeto ich teoretyczne harce nigdy nie pozostaną
w sferze czystej teorii. Zbyt wielu bowiem na świecie praktyków
zainteresowanych przekuciem wyszukanej żonglerki intelektualnej w nader
proste a funkcjonalne narzędzia: kajdany, kaganiec i bat.
A potem pięknoduchy nie mogą wyjść ze
zdziwienia, że gilotyna i łagier upominają się również o nich. Udają
nieświadomość faktu, iż rewolucja nie jest wydarzeniem, lecz procesem.
Śmiech więc pusty porywa na obserwowaną nagminnie wśród rewolucyjnych
tuzów iście drobnomieszczańską zachowawczość – nade wszystko, zupełnie
serio pragną oni, by proces rewolucyjny zakończył się na nich. By
wytworzony przez nich kształt świata utrwalił się i zachował na wieki
wieków, amen.
Ale ich najgorętsze nawet pragnienia
nie są w stanie zmienić nieubłaganej dynamiki rewolucji – dynamiki
morderczej orgii. Rewolucja pożera własne dzieci, ale będąc lubieżną
lafiryndą nie narzeka na brak przygodnych kochanków, przeto wciąż płodzi
nowe – coraz gorsze.
Wasza wina!
Za powodzenie rewolucji w Rosji nader
istotną winę ponosi rosyjska inteligencja przełomu XIX i XX stulecia –
mentalnie zrewolucjonizowana do bólu. Gdyby nie przenikająca na wskroś
jej szeregi negacja politycznego kształtu, norm obyczajowych i
estetycznym form starego świata, bolszewikom nigdy nie udałoby się
utrzymać władzy. Ale to przecież nie bolszewicy wywołali w Rosji
rewolucję, tylko właśnie rozwydrzona, zlewaczała inteligencja, która w
lutym obaliła carat, żywiąc głupią nadzieję, że zmieniła świat na dobre.
Z takich kręgów, z takiej atmosfery
wyrósł Władysław Strzemiński (czyż zresztą mógł nie być dzieckiem swoich
czasów?). Dlatego śledząc perypetie tego zaszczuwanego przez czerwoną
hołotę artysty jakoś nie mogę w pełni mu współczuć. Zanadto przepełnia
mnie współczucie dla tych, którzy z miejsca porwawszy za broń, by stawić
czoła leninowskiej zarazie, zginęli marnie (choć nierzadko pięknie),
abym mógł wykrzesać go wiele dla akuszerów sierpa, młota i pentagramu.
Taką oto niepowstrzymaną refleksję
budzą „Powidoki” Andrzeja Wajdy. A sam film najpełniej określa
przymiotnik: „skromny”. Bez fajerwerków, buzujących emocji i nachalnej
ekspresywności, nie sypiący kilogramów kawy na szeroki blat ławy,
spokojny, nieco schematyczny.
W czeluściach internetu natknąłem się
na zarzut, iż obraz jest „staroświecki”. Zgadzam się z tym określeniem,
nadając mu wszakże diametralnie odwrotne znaczenie – pochwały.
Zasadniczo więc polecam „Powidoki”. Nie jest to dzieło wybitne, aczkolwiek zdecydowania warte obejrzenia.
Jerzy Wolak