Dlaczego katoliccy księża (modernistyczni "księża" - przyp. red. RCR) zachwycają się „Milczeniem” Martina Scorsese, skoro to w istocie pochwała apostazji?
Martin Scorsese kilkakrotnie wyznał,
iż zamierzał nakręcić „Milczenie” już bez mała trzy dekady temu, ale
jakoś się nie układało. Dlaczego? Osobiście podejrzewam, że po prostu
starsi bracia wyrazili sprzeciw:
– Bracie Martinie, jeszcze za
wcześnie na film o apostazji. Jeszcze nie ten etap. Ale przyjdzie czas i
na to. Wtedy będziesz miał głos, a na razie truj Boży ludek historiami o
mafii i jej dobrych chłopcach, o gangach Nowego Jorku i kasynach Las
Vegas, o splecionych losach policjantów i złodziei, o szaleństwie i
wyuzdaniu. Rób to, co ci najlepiej wychodzi, i cierpliwie czekaj.
– Ale biskup Moore dał mi wspaniałą książkę…
– Bracie Martinie, wiemy, że
potrafisz świetnie przenosić na ekran heterodoksyjne książki.
Udowodniłeś to wszak „Ostatnim kuszeniem Chrystusa” brata Kazantzakisa. A
powieść, którą ci podarował brat biskup z anglikańskiej wspólnoty,
owszem znamy i zamierzamy wykorzystać. W stosownym czasie, bracie…
Czas dojrzał
Martin Scorsese nakręcił film o zdradzie – nieukaranej, niepotępionej, nieodpokutowanej. De facto
więc pochwalił duchownych, którzy wyparli się Boga i przyjąwszy obcą
religię wstąpili na służbę skrajnie antychrześcijańskiego reżimu. A
jednocześnie napluł w twarz tysiącom męczenników, którzy z miłości do
Jezusa Chrystusa i wierności Jego nauce woleli śmierć niż uchybienie
złożonemu w ich duszach depozytowi wiary. Tym zaś, których najwyższej
pochwały godną postawę wierności aż po zgon w wyrafinowanych męczarniach
pięknie notabene w swoim filmie ukazał, wystawił certyfikat ciężkiego
frajera. No bo po co było cierpieć wisząc całymi dniami głową w dół (ze
skórą głęboko naciętą za uszami, by odsączyć nadmiar spływającej krwi w
celu wydłużenia agonii), albo dać się polewać wrzątkiem, skoro można
było niezobowiązująco podeptać wizerunek Zbawiciela, po czym żyć długo i
szczęśliwie ciesząc się niezakłóconą wewnętrzną wiarą we wszystko, w co
tylko katolik ma wierzyć?
Zwłaszcza, że sam Chrystus w cierniowej koronie odezwał się z leżącego na ziemi miedzianego konterfektu w pełne zachęty słowa:
– Możesz deptać. Ja znam najlepiej
ból twojej nogi. Możesz deptać. Narodziłem się na tym świecie po to,
abym był przez was podeptany, i wziąłem krzyż na ramiona, aby dzielić
wasz ból.
A zatem to wola Boża – życzenie samego Pana. Któż by się więc wahał?
Bóg cały czas milczy wobec cierpienia
swych wiernych stworzeń; odzywa się tylko raz: aby zachęcić człowieka
do profanacji, bluźnierstwa i apostazji – oto motyw przewodni ostatniego
filmu Martina Scorsese (który rzekomo – jak zapewnia pewien duchowny
pasjonat kina – „przez całe życia szuka Boga”), powtórzony wiernie po
literackim pierwowzorze pióra Shusaku Endo. Ale to na hollywoodzkim
twórcy spoczywa główny ciężar winy, albowiem gdyby nie film, powieść
japońskiego pisarza po wiek wieków pozostałaby tam, skąd ją Scorsese
wygrzebał – na śmietniku historii.
Niepojęte, a jednak…
Ostatnie dzieło Martina Scorsese
„podobne jest do grobu pobielanego, który z zewnątrz wygląda pięknie,
lecz wewnątrz pełny jest kości trupich i wszelkiego plugastwa” (Mt 23,
27). Z pozoru wysublimowany dramat (aczkolwiek rozwlekły, przegadany i w
sumie nudny – gdzież mu do „Misji” Rolanda Joffe, ba, brakuje w nim
nawet rozmachu „Wilka z Wall Street”…) w istocie okazuje się ordynarnym
usprawiedliwieniem zdrady.
Dlaczego zatem tylu katolickich kapłanów na łamach tylu mediów publicznie pieje nad nim rozgłośnym Gloria?
W pierwszym odruchu aż się prosi
odpowiedzieć, że księża na ogół do kina nie chodzą, więc pewnie zwiodła
ich rzadka w tej sferze tematyka obrazu, magia nazwiska reżysera,
nastrój kinowej sali, może oprawa przedpremierowego pokazu… Tylko że
świat poznał entuzjastyczną opinię nie szeregowych wikarych z parafii
zapomnianych nawet przez własnych biskupów, lecz księży profesorów,
wykładowców, filmoznawców. Niepojęte…
Niepojęte, jak można będąc
absolwentem seminarium duchownego powiedzieć o „Milczeniu”, iż jest to
„arcydzieło, i to chrześcijańskie z gruntu, medytacja o wierze, obraz
głęboko duchowy i wielki”. Niepojęte, jak można będąc duchownym Kościoła
katolickiego z wyższym wykształceniem dostrzec w tej płaskiej opowieści
o papierowych bohaterach (w której walki duchowej – głównego wszak
zadania chrześcijan na tym łez padole – tyle co trucizny w zapałce)
„film traktat apologetyczno-ascetyczny, film medytację, film homilię,
film spowiedź, film modlitwę, film łkanie, film krzyk, film udrękę i
film ukojoną ciszę”.
Niepojęte, że katolickiemu kapłanowi
może choćby przemknąć przez myśl hipoteza, iż „można wyrzec się
zewnętrznie Boga i zachować wiarę w sercu, utajnić ją i tym samym
ratować życie innych chrześcijan”? Niepojęte, że katolicki kapłan bez
żenady, publicznie nazywa wyparcie się Boga „najtrudniejszym gestem
miłości wobec Boga”, dodając jeszcze, że „czasem nie da się zrobić nic
innego”!
Bzdurna herezja
Miłość bliźniego aż po zaparcie się
Boga – bzdura czy herezja? Gorzej: dwa w jednym – bzdurna herezja. Nasze
zidiociałe czasy nie potrafią wytworzyć już nawet herezji, która jako
tako trzymałaby się kupy.
Czy można tak miłować swego brata, by
się w imię tej miłości wyrzec swego ojca? Czy można do tego stopnia
pragnąć ocalić siostrę, aby w tym celu napluć w twarz matce? Nie można,
ponieważ w ten sposób w istocie zaprzecza się własnej miłości do brata i
siostry. Czyż bowiem ta miłość nie jest pochodną naszej miłości do ojca
i matki? Nie można przeto w imię miłości zaprzeć się Miłości – to jakby
dla dobra rachunku różniczkowego odrzucić arytmetykę.
Ale ksiądz oczarowany „Milczeniem”
idzie dalej pytając: „Co zrobiłby Jezus Chrystus, gdyby znalazł się w
siedemnastowiecznej Japonii? Wyrzekłby się zewnętrznie wiary, żeby
ratować życie współbraci? Czy Chrystus dokonałby apostazji?”.
Trudno w ogóle przyjąć do wiadomości
tak absurdalne pytanie, a co dopiero usiłować na nie odpowiedzieć,
niemniej spróbujmy, bo wydaje się być w nim więcej niż zadający je zadał
sobie trudu przemyśleć.
Cóż to bowiem znaczy: „zewnętrznie”?
Miałby na przykład dokonać jakiegoś bluźnierczego aktu, a w duszy
pozostać nieskalanym? Ale przecież „z obfitości serca usta mówią” (Mt
12, 34). To wnętrze jest motorem wszystkich naszych zewnętrznych
działań. „Z serca pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, czyny
nierządne, kradzieże, fałszywe świadectwa, przekleństwa” (Mt 15, 19),
dlatego nie można pozostać wewnętrznie czystym po dokonaniu zewnętrznego
grzechu, bo grzech z wnętrza pochodzi.
A może nie o to idzie księdzu
zauroczonemu przez sprytnego magika z Hollywood? Może zakłada, iż dla
dobra bliźniego dopuszczalnym jest lekko się zabrudzić? Tylko jak w
takim razie „byśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem” (Ef 1,
4)? Jak w takiej sytuacji składający się z nas Kościół mógłby pozostać
„chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz
święty i nieskalany” (Ef 5, 27)? Po to wszak nas Pan „pojednał w
doczesnym Jego ciele przez śmierć, by stawić nas wobec siebie jako
świętych i nieskalanych, i nienagannych, bylebyśmy tylko trwali w wierze
– ugruntowani i stateczni – a nie chwiejący się” (1 Kol 1, 22-23).
Nie wolno nam ani się zachwiać,
choćby lekko, ani zbrukać, choćby odrobinę. Należy za to usilnie modlić
się o łaskę nawrócenia dla kapłanów, którzy zasiewają w katolickich
duszach podobne wątpliwości. Obraz Boga, który zdradza Boga,
sprzeniewierzając się woli Bożej w imię miłości do Bożego stworzenia –
to już nawet nie herezja, to czyste diabelstwo. Za mniejsze rzeczy
palono kiedyś na stosie…
Dłubanie w wątpliwościach
Tymczasem niejeden dzisiejszy
duchowny zupełnie tego w ten sposób nie widzi. Znacząca ich grupa –
wręcz przeciwnie – najchętniej właśnie zajmuje się dłubaniem w
wątpliwościach. „Bez wątpliwości nie ma wiary” – pisze jeden z nich w
recenzji „Milczenia”. Kolejny przykład bzdury wierutnej i herezji
bzdurnej. Mercedesa z szoferem temu, kto wskaże na kartach Nowego
Testamentu najmniejszą wątpliwość. Zresztą w czyich ustach? Jezusa
Chrystusa? Owszem, apostołowie nie są od nich wolni; zdarza im się
słabość, tchórzostwo, ba, zdrada, ale tylko do zesłania Ducha Świętego –
Pocieszyciela, który będzie z nami na zawsze (J 14, 16), aby bramy
piekielne nigdy nie przemogły Kościoła Świętego (Mt 16, 18). Później, w
ich dziejach i listach znajdujemy już wyłącznie ton autorytatywny,
imperatywny: zdecydowane nakazy i zakazy – tak, tak; nie, nie – zero
wątpliwości!
Nie chcąc uchybić precyzji wywodu
nadmieńmy, że święty Paweł w drugim liście do Koryntian pozwala sobie na
drobną wątpliwość, ale wyłącznie w kwestii, „czy uda się nam wyjść cało
z życiem” (2 Kor 1, 8), po czym dalej pisze: „Zewsząd znosimy
cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu (…) nie poddajemy się
zwątpieniu, chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak
ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień” (2 Kor 4, 8-16).
Łódź Piotrowa ma precyzyjnie
wyznaczony kurs, z którego nie wolno jej zboczyć bodaj o drobny ułamek
rumba, każdemu zaś członkowi jej załogi ściśle wyznaczono zadanie do
wykonania – tego się trzymajmy, a szczęśliwie, pomyślnie i bezpiecznie
dopłyniemy do Niebieskiej Przystani, a „kto wytrwa do końca, ten będzie
zbawiony” (Mk 13, 13).
A że po drodze przyjdzie swoje
odcierpieć, tego pełną świadomość powinien mieć każdy katolik mniej
więcej od bierzmowania. Jeżeli nie stało się ono dlań sakramentem
pożegnania z Kościołem, to znaczy, że powinien żyć nieustannie gotowy do
„ochotnej i wspaniałomyślnej śmierci za godne czci i święte Prawa” (2
Mch 6, 28). Czy nasz Pan sam nie cierpiał okrutnej męki? Czy nie zgromił
Piotra, który z najgłębszych pokładów miłosierdzia pragnął, by Mu to
zostało oszczędzone, jakże surowymi słowami: „Zejdź Mi z oczu, szatanie!
Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki” (Mt
16, 23)? Ten sam święty Piotr napisze później z pełnym przekonaniem:
„Gdy trochę pocierpicie, Bóg wszelkiej łaski – Ten, który was powołał do
wiecznej swojej chwały w Chrystusie – sam was udoskonali, utwierdzi,
umocni i ugruntuje” (1 P 5, 10).
Napisze to do duszpasterzy – aby
pamiętali, że nic nie może ani ich samych, ani powierzonych im dusz
odłączyć od miłości i wierności Chrystusowi: ani „utrapienie, ucisk czy
prześladowanie” ani „głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz” (Rz
8, 35).
Ani tym bardziej miraż miłosierdzia,
które w dzisiejszym Kościele staje się przedmiotem coraz dzikszej
ekwilibrystyki. Katolicki kapłan dokonuje na ekranie apostazji, sądząc,
że w ten sposób uratuje od tortur swoich wiernych, a jego bracia w realu
widzą w tym akt najwyższego miłosierdzia. A dlaczego nie objaw pychy, i
to tej najgorszego sortu – imperialnej? Oto biały misjonarz wie lepiej,
co dobre dla wiodących prymitywne, półzwierzęce życie azjatyckich
wieśniaków… Myśli nie na sposób Boży, lecz na ludzki, przeto nie
przychodzi mu do głowy, że może Pan Bóg ma w stosunku do nich odmienne
plany. Może męczeństwo to ostatnia szansa na uratowanie ich
nieszczęsnych dusz.
– Oni już się kilka razy wyrzekli – rzuca lekko, jakby mimochodem, uśmiechnięty samuraj.
Nie interesuj się niezdrowo innymi.
Sam „bądź wierny – idź”. Kiedy święty Piotr w taki właśnie niezdrowy
sposób zainteresował się przyszłym losem innego ucznia Pańskiego,
zmartwychwstały Jezus ponownie go skarcił: „Co tobie do tego? Ty pójdź
za Mną!” (J 21, 22).
Duchowa pornografia
Dziś niestety daje się słyszeć – i to
nierzadko z ust konsekrowanych – że takie stawianie sprawy to przykład
fanatyzmu. Dzisiejszy człowiek Zachodu wzdryga się na podobną retorykę.
Woli półcienie i półtony, szarość i nijakość, zgniły kompromis,
nieświętą świętość, włos dzielony na czworo i unię świeczki z ogarkiem.
„Milczenie” to film skrojony
precyzyjnie na miarę takiego właśnie indywiduum – pełnego rozterek i
wątpliwości, roztrząsającego swe wydumane egzystencjalne bóle,
pielęgnującego chandry, spliny i weltszmerce, skażonego Freudem i
Marksem, lubującego się w zaglądaniu w mroczne zakątki duszy (niepomny,
iż dusza jest oknem bytu ludzkiego na światłość Bożą i tylko tyle w niej
mroku, ile człowiek pozwoli zamroczyć Księciu Ciemności).
Fizyczne ucieleśnienie owego typu
znajdujemy w postaci głównego bohatera – przecinkowatego hipsterka z
modną zaczeską i brodą na drwala. To nie szesnasto- czy
siedemnastowieczny jezuita. To nie Izaak Jogues, Ignacy de Azevedo, Jan
de Britto, Edmund Campion czy Andrzej Bobola. To bidny chłopczyna
emocjonalnie wykiwany przez fachowego samurajskiego ubeka…
Trudno się oprzeć wrażeniu, iż w
podobny sposób fachowy hollywoodzki macher wykiwał naszych duchownych
filmoznawców. Hollywood rzadko podejmuje tematy stricte
odwołujące się do Kościoła katolickiego, więc chciałoby się – ach,
jakżeby się chciało! – zobaczyć „coś więcej niż film, przykład kina
mistycznego, znakomity i wielowątkowy obraz, pełen metafor i przenośni,
przykład sztuki najwyższych lotów”.
A faktycznie są w „Milczeniu” sceny
piękne, które każdemu katolikowi powinny zapaść głęboko w duszę. To
proste sceny nieopisanej radości japońskich owieczek na widok
wytęsknionych pasterzy, ich ekstatycznej reakcji na krucyfiks czy
różaniec, ich wiary, że oto stanęli na progu raju. To sceny prostej,
niewymuszonej, oczywistej wierności. To sceny niechcianego, ale mimo
szczerych pragnień nie dającego się bez grzechu uniknąć męczeństwa.
Czasami równie prostego: ciach i głowa toczy się brukając brzydkim
brunatnym śladem ładnie zagrabiony piaseczek schludnego podwórka …
Cóż z tego jednak, że znalazło się tu
trochę miejsca na piękno. Czy nie w taki właśnie sposób działa
pornografia, na kanwie niezaprzeczalnego piękna ludzkiego ciała
(stworzonego wszak przez Boga, i to na Jego wzór i podobieństwo) malując
najplugawsze obrazy? Taką swoistą pornografią duchową poczęstował nas
Martin Scorsese (wespół ze Shusaku Endo). Ujrzeliśmy grzech skąpo okryty
cieniutką koronką cnoty.
Sprytne szachrajstwo
Szkoda więc, że gros
kapłańskich wypowiedzi na temat „Milczenia” stanowi nie chłodna analiza,
wybiórczo chwaląca konkretne sceny ukazujące piękno prawdziwie
katolickich postaw przy jednoczesnym demaskowaniu sączącej się z ekranu
trucizny duchowej, lecz bezrefleksyjny całościowy zachwyt. Przykre, że w
recenzjach brzmi pytyjski ton (mimo zapewnień, że „nie chodzi o
relatywizm”). Straszne, że ksiądz po obejrzeniu tego filmu stwierdza:
„Już nie potrzebowałem innych rekolekcji”.
Scorsese koncertowo wszystkich
oszukał, poczynając od samej dedykacji, z której dowiadujemy się, iż
pragnął oddać hołd misjonarzom trudzącym się dla Kościoła na wrogim
gruncie. Równie dobrze mógłby twierdzić, że nakręcił „Chłopców z
ferajny” w geście uznania dla dokonań skautingu.
Dlaczego bowiem chcąc pokazać
chrześcijaństwo w Kraju Kwitnącej Wiśni wybrał czas dorzynania
zdziesiątkowanej i rozproszonej trzódki, a nie okres jej najbujniejszego
rozkwitu, gdy wyznawców Chrystusa liczono tam w setkach tysięcy?
Dlaczego przedstawił odszczepieńców stanowiących nikły wyjątek, nie zaś
liczne grono wiernych do końca (jak choćby Pawła Miki, Jana Soan, Jakuba
Kisai, Joachima Sakakibarę, Ludwika Ibaraki, Leona Karasumę czy Pawła
Suzuki), którzy dziś odbierają należną sobie cześć na ołtarzach
Kościoła? Dlaczego sięgnął po marksistowską manipulację portretując
japońskich chrześcijan wyłącznie z najniższych społecznych dołów (tym
przeto łatwiejszych do „omamienia” religią obiecującą raj, w którym nie
będzie pańszczyzny, podatków i kija spadającego na plecy za byle co), a
nie samurajów, których również w gronie katolików nie brakowało? Jeden z
nich – wybitny przedstawiciel japońskiej arystokracji, Ukon Justyn
Takayama – został właśnie beatyfikowany…
Tylko że zrealizowawszy filmową
opowieść z wykorzystaniem powyższych wątków Scorsese nie zyskałby
podziwu polskich filmoznawców w koloratkach, których zdaniem „kino nie
może być katechetyczne”.
Precz z defetyzmem!
„Niektórzy mogą wyjść z tego filmu
zgorszeni, ale każdy powinien go obejrzeć” – orzekł wysoki rangą
duchowny. Tylko po co? Jakie dobro wypłynie z tego dla jego duszy?
Prócz, rzecz jasna, uświadomienia sobie, jak łatwo usprawiedliwić
zaprzaństwo. Ale gdzie w tym dobro? No, chyba szykuje się jakiś nowy
program duszpasterski. Apostazja nową drogą Kościoła? Szczególnie
przydatna okaże się na polu Har-Magedon…
Mówię to bynajmniej nie złośliwie,
nie szyderczo, nie ironicznie. Nikogo nie osądzam, bo wiem, co znaczy
„zasiąść na katedrze Mojżesza i sądzić powierzchownie z poczuciem
wyższości”. Jak najdalszy od takiego poczucia wyrażam tylko bezbrzeżne
zdumienie płynące zresztą nie z czego innego jak z głębokiej obawy.
Przede wszystkim o własną duszę. Czy sam wytrwam w wierności, czy mnie
nie złamią, czy nie pęknę, czy nie zawiodę…?
Dlatego właśnie oczekuję od pasterzy
umocnienia, utwierdzenia i motywacji, a nie wprowadzania w moją duszę
zamętu. Nie proszę ich o zapewnienie, że męczeństwo „nie jest dla
chrześcijanina obowiązkiem” (bo co, mam to powiedzieć prześladowcy?),
tylko o przygotowanie mnie na taką ewentualność. Chcę być owcą wypasioną
pełnowartościowym (użyjmy pięknego określenia autorstwa jezuickiego
klasyka, księdza Piotra Skargi) „obrokiem duchowym” – abym mógł
przynieść „plon trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny”
(Mk 4, 8).
Powinnością laikatu jest wierność w
posłuszeństwie, powinnością duchowieństwa – wierność w przewodnictwie.
Niestety, czytając księże wypowiedzi na temat ostatniego filmu Martina
Scorsese, w których niestety dominuje duch asekurantyzmu, czuję zimny
dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ale czy nie tak właśnie reaguje szeregowy
żołnierz na wieść, że oficerowie jego armii zaczynają tchórzyć,
przejawiać chęć układania się z wrogiem, kapitulacji, może nawet
przejścia na jego stronę…? Kto go zatem powiedzie w bój? Kto go zagrzeje
do walki? Kto mu doda otuchy? Kto wzmocni jego słabnącego ducha? Jeżeli
oni pierzchną, czy zdołamy sami utrzymać nasze rubieże (nie wspominając
nawet o poderwaniu się do kontrataku)?
– Jesteście żołnierzami Gondoru!
Cokolwiek wyjdzie zza tej bramy, nie cofniecie się – mobilizował Gandalf
obrońców Minas Tirith w ogniu przełomowej bitwy.
Takie same komunikaty chciałbym
słyszeć z ust konsekrowanych – zwłaszcza obecnie, gdy coraz wyraźniej
widać, słychać i czuć, jak Nieprzyjaciel nabiera głębokiego oddechu
przed skokiem „jak lew ryczący” (1 P 5, 8) prosto na nasze głowy.
– My damy radę i wy dacie radę! (...)
Tylko takie słowa chcę słyszeć z ust
katolickich kapłanów, dlatego sam pozwolę sobie na ton kategoryczny: nie
życzę sobie defetyzmu w szeregach „dobrych żołnierzy Chrystusa Jezusa”
(2 Tm 2, 3)! Żadnej apostazji w Państwie Bożym! Non possumus!
Mam przy tym pełną świadomość słów
Pawłowych: „Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi, walcząc
przeciw grzechowi” (Hbr 12, 4). Fakt, jeszcze się w takiej sytuacji nie
znaleźliśmy i nie wiemy na sto procent, jak się zachowamy w godzinie
próby. Ale czy nie po to szkolimy swe dusze na poligonie katechezy, czy
nie po to poddajemy swe ciała ascetycznemu ćwiczeniu, czy nie po to
wreszcie oddajemy się w opiekę Zwycięzcy śmierci, piekła i szatana oraz
Jego Niepokalanej Matce, by oddalić od siebie wątpliwości, wahania,
rozterki – szatańskie podszepty, które mają sprawić, iż przegramy, zanim
jeszcze staniemy w szranki?
Wspomnijmy swoich przodków. Nasze
pokolenie jeszcze nie opierało się aż do przelania krwi – oni tak.
Trochę byłoby wstyd, gdyby się okazało, że im do pięt nie dorastamy…
Precz z defetyzmem! Precz z
relatywizmem! Nieubłaganie kończy się czas beztroskiej żonglerki
intelektualnej depozytem wiary. „Oto ich wypróbuję przetapiając w tyglu –
mówi Pan Zastępów” (Jr 9, 6), a narody Goga i Magoga z czterech
narożników ziemi, jak piasek morski (Ap 20, 8) stoją ante portas…
Dziś – jak bodaj nigdy w historii –
czas zwierać szyki i „wzajemnie się umacniać” (1 Kor 16, 13). Czas być
„mocnymi w Panu – siłą Jego potęgi” (Ef 6, 10). Czas „oblec pełną zbroję
Bożą (…) pancerz, którym jest sprawiedliwość” (Ef 6, 14). Czas ująć
„wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone
pociski Złego” (Ef 6, 16). Czas wziąć „hełm zbawienia i miecz Ducha, to
jest słowo Boże – wśród wszelakiej modlitwy i błagania” (Ef 6, 17-18).
Nie pora na wątpliwości.
Winter is coming.
Jerzy Wolak