„…niech ci będzie jako poganin i
celnik” – czytamy w Ewangelii Mateusza (Mt 18, 17). Znamienne to słowa,
szczególnie w czasach, w których coraz częściej słyszymy z ust pewnych
siebie ludzi, że „Jezus nikogo nie odrzucał”, „Jezus nikogo nie
potępiał” i „każdemu podawał rękę”. A jednak to właśnie Chrystus
przedstawia nam sytuację, w której powinniśmy się od kogoś odsunąć,
wręcz zerwać z nim. Syn Boży omawia tu problem braterskiego upomnienia,
co jednak wiąże się pośrednio z tematem, który chciałbym poruszyć – a
mianowicie z kwestią doboru odpowiedniego towarzystwa. W rozmaitych
pismach wielkich ludzi Kościoła znaleźć można rozważania temu
poświęcone. Niekiedy zachęca się w nich do nieprzestawania z ludźmi
pewnego rodzaju, a nawet do otwartego wykluczania ich (przynajmniej w
pewnym zakresie) z grona bliskich i znajomych.
Na pozór wydawać się może, że postawę
taką trudno pogodzić z cnotą miłości bliźniego, a tym bardziej – z
ewangelicznym nakazem „pójścia na cały świat i nawracania”. W jaki
sposób praktykować miłość względem bliźniego, jeśli oddalamy się od
niego, jak go nawracać, skoro mamy z nim nie rozmawiać?
Wszystko to, jak zwykle, jest kwestią
właściwego rozumienia słowa „miłość” – i ustalenia właściwych proporcji
oraz priorytetów. Błędna interpretacja chrystusowego otwarcia na ludzi
jest wynikiem przyjęcia zafałszowanego pojęcia miłości. Współczesny
człowiek notorycznie sprowadza miłość do sfery emocjonalnej, wręcz
utożsamia ją z uczuciem, a jednocześnie wyobraża sobie, że z miłością
wiązać powinno się tylko to, co miłe, sympatyczne, gładkie i przyjemne.
Stąd wynika koncepcja takiego ułożenia stosunków pomiędzy jednostkami i
grupami społecznymi, by w miarę możliwości uniknąć spięć i konfliktów,
by przemilczeć kwestie niewygodne i problematyczne, by wzajemnie się
zaakceptować, rozgrzeszyć i pobłogosławić.
Oczywiście Chrystus rozmawiający z
podatkowymi zdziercami (celnikami), cudzołożnicami i wyrzutkami
społecznymi – jest dla zwolenników opisanej wyżej wizji świata figurą
nader atrakcyjną. Wskazując na Chrystusa pochylającego się nad
grzesznikami, ludzie ci mówią katolikom: „Postępujecie nikczemnie i
obłudnie, zwalczając homoseksualistów – Jezus kochał wszystkich ludzi”,
„To, co mówicie o zwolennikach aborcji, jest przerażające – Ewangelie
uczą innego podejścia do bliźnich”, „Jak możecie domagać się, by pewnych
poglądów nie prezentowano publicznie? Chrystus rozmawiał przecież z
każdym”, „Dlaczego ciągle chcecie kogoś zmieniać? Jezus akceptował
każdego takim, jakim on był”.
Wystarczy chwila refleksji, by obnażyć
całą miałkość i fałszywość owych argumentów. Ludzie stosujący te
sentymentalne chwyty próbują sprawić wrażenie, że Jezus (a za nim
apostołowie i święci) spotykał się z grzesznikami bądź to celem odbycia
towarzyskiej, niezobowiązującej pogawędki o życiu, bądź po to, by
zapoznać się z ich „alternatywnym”, „równoprawnym” stylem życia. Jest to
oczywiście nieprawda. Owszem, Jezus odwiedził celnika i uratował
ladacznicę – ale sens tych czynów zawiera się w słowach: „idź i nie
grzesz więcej”. Dzisiejsi rzecznicy „otwarcia się Kościoła” (na gejów i
lesbijki, na ateistów czy feministki) poprzestają na „idź”. Idź i
postępuj, jak uważasz za słuszne, idź i „realizuj siebie”, bo to jest
najważniejsze. Każdy z nas ma swoją rację i to jest w porządku, jeśli
tylko czuje się wewnętrznie spełniony. Nie ma sensu się kłócić, nie ma
sensu się wzajemnie oceniać. Nie naruszajmy błogiej równowagi.
Chrystus nigdy jednak nie prezentował
sobą takiej postawy. Jeśli zwracał się ku grzesznikom – to w celu ich
nawrócenia. Taka była też zawsze nauka chrześcijaństwa. Oczywiście są to
sprawy subtelne – nikt nie twierdzi, że z naszymi błądzącymi znajomymi
mamy rozmawiać wyłącznie o sprawach wiary i moralności, że powinniśmy
zarzucać ich religijnymi broszurami i świętymi obrazkami, straszyć
piekłem i wyliczać przykazania, które w ten lub inny sposób łamią.
Sposób dotarcia do człowieka jest rzeczą indywidualną i bardzo złożoną.
Nie zmienia to jednak zasadniczej kwestii, jaką jest nasza intencja.
Istnieje ogromna różnica, zgoła przepaść, pomiędzy chrystusowym
potępieniem grzechu przy jednoczesnym prowadzeniu grzeszników ku
nawróceniu – a współczesnym relatywizowaniem zła i nawoływaniem do
powszechnej jego akceptacji.
Okazuje się jednak, że w niektórych
okolicznościach kryteria kontaktu z osobami jednoznacznie odległymi od
chrześcijaństwa i pogrążonymi w poważnych grzechach mogą ulec większemu
zaostrzeniu. Czytamy przecież nawet w niektórych rachunkach sumienia:
„Czy przebywałem w złym towarzystwie? Czy narażałem się przez to na
utratę wiary?”. Ba, w dawniejszych czasach pobożni księdza zalecali
(znacznie bardziej stanowczo niż teraz), by ograniczać kontakty z
liberałami, ateistami czy innowiercami – nie z powodu ich osobistej
moralnej degeneracji, ale ze względu na głoszone przez nich poglądy.
Ktoś może powiedzieć: jakież to
małostkowe podejście! Ludzie są przecież bardzo różni, losy naszych
znajomych rozmaicie się toczą, poznajemy nowe osoby w pracy, na uczelni,
w kręgu kolegów. Wszyscy oni mają swoje wady i zalety, ale pozory
bardzo często mogą mylić. Jak w ogóle można oceniać ludzi na podstawie
ich wyznania, poglądów czy podejścia do życia? Liczy się przecież ich
„wnętrze”, „serce” i charakter. „Mój najlepszy przyjaciel jest wojującym
ateistą, ale świetnie się rozumiemy”, „Moja koleżanka żyje z mężczyzną
bez ślubu, ale mają dzieci i są tacy szczęśliwi, jak mogłabym mieć
cokolwiek przeciwko nim?” – i tak dalej. Współcześnie często można
usłyszeć tego rodzaju sformułowania.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że takie
podejście jest racjonalne i nowoczesne, a wspomniane wcześniej
przestrogi przed spoufalaniem się z niekatolikami to pozostałość czasów
integryzmu i prowadząca donikąd próba budowy katolickiego getta.
Zastanówmy się jednak nad kilkoma rzeczami.
Po pierwsze: czy
naprawdę jesteśmy w stu procentach pewni naszej wiary? Otóż jest wielkim
złudzeniem, gdy człowiek zbytnio ufa sam sobie – nawet w kwestii wiary.
Zwłaszcza w tej kwestii! Między innymi z tego powodu inny punkt wielu
rachunków sumienia brzmi: „Czy narażałem się na utratę wiary przez
czytanie, oglądanie…” itd. Wydawać może się, że nasza wiara jest tylko
kwestią naszej woli, że można ją wręcz wystawiać na próbę, podważać na
wszystkie sposoby, o wszystkim dyskutować, z wszystkiego czerpać.
Tradycyjna nauka Kościoła przeczy jednak takiemu podejściu – i
jakkolwiek „wstecznie” by to dziś brzmiało, nakazuje wiarę chronić przed
tym, co może jej zaszkodzić, co może ją osłabić.
Jaką korzyść odnosi nasza wiara z
pogawędek z człowiekiem nastawionym do niej wrogo lub po prostu
rozumującym w sposób zupełnie jej obcy? Można to zrozumieć, jeśli
faktycznie naszym celem jest ewangelizacja – i jeśli ją realizujemy.
Jakże często jednak katolicy biernie znoszą różnego rodzaju opinie i
uwagi nieprzychylne ich religii, jakże często przebywają dla błahych
przyczyn w rozkrzyczanym, radosnym towarzystwie, które o „religijnych
ograniczeniach” całkowicie zapomniało.
Nam się często wydaje, że walka z
grzechem oznaczać musi spotkanie z nim, „stawienie mu czoła”,
sprawdzenie siebie. Nie do końca tak jest: w istocie „kto z ogniem igra,
sparzy się”. O ile nie można swego upadku usprawiedliwiać
intensywnością pokusy, o tyle szukanie okazji (czy też wystawianie się
na nią) niczym dobrym nie jest. Z tego powodu bywają sytuacje, w których
od grzechu należy po prostu uciec, odsunąć się.
Po drugie: warto zadać
sobie pytanie: ile mamy czasu? Życie jest sztuką wyboru i określania
priorytetów. „Należy czytać tylko książki najlepsze, bo na bardzo dobre
nie starczy czasu”. Dlaczego starcza nam czasu na rozmowy, z których nic
nie wynika, na puste i próżne żarty, plotki, jałowe dywagacje?
Znajdujemy sobie towarzystwo, które niekoniecznie (abstrahując już nawet
od tego, czy jest nominalnie katolickie, czy nie) wnosi cokolwiek
istotnego do naszego życia. Czas, który moglibyśmy wypełnić czymś
ważnym, wypełniamy stekiem bezużytecznych nonsensów. Trudno jest nam
przerwać ten ciąg, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do znajomych i
kolegów, do niezobowiązujących tematów, niekiedy do wulgarnych żartów
czy ustawicznego obmawiania jednych przez drugich. Mimowolnie ulegamy
pewnym nastrojom, zwyczajom, trendom, przejmujemy błędne podejście do
życia. Nie bez powodu przecież mówi się: „wpadł w złe towarzystwo”, a do
takiego stwierdzenia nie trzeba nawet formacji katolickiej. Cóż
dopiero, gdy spojrzy się przez jej pryzmat!
Po trzecie: czy nie jest
tak, że spoufalając się zbyt mocno z ludźmi, których postawa jest
drastycznie odległa od chrześcijańskiej, a jednocześnie rezygnując z
wszelkiej oceny i krytyki ich postępowania (w imię wyrozumiałości) – nie
uwiarygadniamy ich zachowania? Czy nie sprawiamy wrażenia (na nich i na
osobach trzecich), że widocznie postępują prawidłowo – albo że wszelkie
„problematyczne” kwestie są w istocie drugo-, trzeciorzędne…?
Nie istnieje oczywiście jedna recepta,
która określałaby, z kim i na jakich zasadach wchodzić w zażyłość. Warto
mieć jednak na uwadze, że kwestia ta – podobnie jak wiele innych
życiowych problemów – nie powinna być sprowadzana jedynie do prostych
odczuć „sympatii”, „wspólnego języka” i „dobrego samopoczucia”. Ponad
tym wszystkim powinien górować rozum, który niekiedy musi przeciwstawić
się zarówno naszym porywom serca, jak i gnuśności, a także chęci
nieustannego „dialogowania” z każdym, nawet jeśli nic z tego nie wynika.
Adam Tomasz Witczak
Za: legitymizm.org
Za: http://myslkonserwatywna.pl/witczak-bo-z-kim-przestajesz/