Prawdę mówiąc ręce opadają, kiedy
człowiek poddany jest lekturze tekstów jak "Czy Kościół katolicki
odciął się od Żołnierzy Wyklętych?", autorstwa profesora Adama
Wielomskiego. Czytając go nie można oprzeć się wrażeniu że to po prostu
tania prowokacja. Poniżej, prezentujemy (ponownie!) Państwu,
zeszłoroczny tekst profesora Bartyzela odnoszący się do tzw.
Porozumienia, które zostało podpisane w roku 1950 przez Episkopat Polski
i władze komunistyczne, okupujące ziemie Rzeczypospolitej.
Na początku chciałbym, po krótce,
nakreślić z jakiego stanowiska wychodził wielki mąż stanu jakim był
prymas Wyszyński, próbując „dogadać” się z nowymi rządami w Warszawie.
Najważniejszym do zrozumienia jest fakt, iż podziemie
anty-komunistyczne nie było wcale ani powodem, ani punktem centralnym
owego Porozumienia. Przewidując, że komunizm w Polsce nie upadnie szybko
i będąc przekonanym „że Polska, a z nią i Kościół, zbyt wiele
utraciła krwi w czasie okupacji hitlerowskiej, by mogła sobie pozwolić
obecnie na dalszy jej upływ”, jak również że walka zbrojna (ŻN) z
okupantem kraju i tak powoli dobiega końca, dopuszczał scenariusz
tworzenia powojennej Polski we względnej zgodzie z komunistami; chciał rozmawiać z nimi i dać im szansę, by stali się Polakami.
Wiedząc też, że w latach 1918–1939 komuniści praktycznie zniszczyli w
Rosji chrześcijaństwo (prawosławne i katolickie), wymordowali lub
wysłali do łagrów większość kapłanów katolickich, odebrali całą własność
kościelną na użytek państwa, zlikwidowali strukturę Kościoła i zakazali
dzieciom i młodzieży prawa do katechezy oraz przyjmowania sakramentów,
chciał wszelkimi sposobami zapobiec podobnej sytuacji nad Wisłą. Jak
pisał profesor Żaryn, istotą podpisanego dokumentu nie była; „(…)
próba podjęcia współpracy z reżimem komunistycznym, ale metodą na
zamortyzowanie ciosów, które musiały spaść na Kościół i jego wiernych. Podpisanie
Porozumienia było w gruncie rzeczy próbą zahamowania tej rewolucji na
kilka lat – potrzebnych do tego, by „złapać oddech”, a następnie
odwoływać się do jego litery.” A zatem, kwestia „potępienia” Niezłomnych służyła raczej rządom PRL-u i ich propagandzie, niż Prymasowskiej długocelowości.
A.Jakubczyk
Dalej, profesor Bartyzel;
Nie mogę wyjść ze zdumienia, że znajdują
się ludzie – i dobrzy katolicy, jak wszystko poza tym na to wskazuje –
którzy uważają za stosowne używać jako maczugi przeciwko Żołnierzom
Niezłomnym tzw. porozumienia pomiędzy Episkopatem Polski a rządem
komunistycznym z kwietnia 1950 roku. Ponieważ nie mam zwyczaju zakładać z
góry czyjejś złej woli, przyjmuję, że wynika to z zupełnego oderwania
od rzeczywistości i historycznej ignorancji. Przypomnieć więc wypada
„mądrym dla memoryału a idyotom dla nauki”, co następuje.
1) Owo nieszczęsne „porozumienie” było
zawarte w sytuacji przymusowej, poprzedzone całą serią wrogich działań
reżimu, mających na celu zastraszenie Kościoła, Jego rozbicie przez
tworzenie ruchu tzw. księży patriotów, próbę doprowadzenia do schizmy
przez wydanie dekretu o obsadzaniu stanowisk kościelnych oraz odebranie
Mu stanu posiadania w zakresie instytucji charytatywnych (ustanowienie
zarządu komisarycznego w Caritasie etc.) i wychowawczych. Wszystko to,
jak również wydanie 28 lutego komunikatu, oskarżającego hierarchię o
wrogość do „Polski Ludowej”, mogło wskazywać, że komuniści przechodzą do
etapu mającego na celu zupełne rozbicie organizacji kościelnej w
Polsce, tak samo jak stało się to już na Węgrzech i w Czechosłowacji,
łącznie z aresztowaniem prymasa, tak jak w wypadku Mindszenty’ego i
Berana. Niedwuznaczną zapowiedzią tego było demonstracyjnie zatrzymanie w
lutym ordynariusza pelplińskiego, bpa Kazimierza Kowalskiego. Co do
tego, że właśnie taki scenariusz jest alternatywą dla „porozumienia”
ostrzegał biskupów nie kto inny, jak Bolesław Piasecki, pośredniczący w
tych „negocjacjach”. Już z tego wiec powodu znaczenia tego aktu nie
można traktować inaczej, jak jakiejkolwiek deklaracji wydanej przez
zakładnika, któremu terrorysta przystawia do głowy pistolet.
2) Jeżeli mimo tej oczywistości
ktokolwiek nadal chciałby utrzymywać, że tekst owego „porozumienia”
wyraża autentyczną i stałą naukę Kościoła na temat państwa, władzy,
stosunku do niej obywateli itd., tak jakby była ona formułowana w sposób
niewymuszony, to muszę uznać, że taki ktoś nie tylko popadł w stan
zamroczenia umysłu, ale jest ignorantem co do samego języka
eklezjalnego. Gdyby bowiem nawet założyć, że polscy biskupi sami z
siebie uznali za słuszne i potrzebne zdezawuować działalność zbrojnego
podziemia (które zresztą w tym czasie już wygasało), to z pewnością nie
używaliby sformułowań (faktycznie podyktowanych przez tow. Franciszka
Mazura z Biura Politycznego PZPR) pochodzących wprost z zasobu reżimowej
propagandy, tylko wyraziliby to pojęciami właściwymi nauce Kościoła. I
dotyczy to nie tylko owych „zbrodniczych band podziemia”, ale również – w
innych punktach – „walki o pokój”, będącej ówczesnym głównym szlagierem
propagandowym Moskwy, czy zobowiązania duchowieństwa do
niesprzeciwiania się zapędzaniu chłopów do spółdzielni produkcyjnych (no
chyba, że ktoś taki podejmie się dowiedzenia, że kołchozy są
wykładnikiem katolickiej nauki społecznej). Notabene, właśnie to
ulegnięcie językowi propagandowemu miał za złe naszemu Episkopatowi
papież Pius XII, co wyraził oficjalnie m.in. sekretarz stanu, kard.
Tardini. Skądinąd ciekawe, że ci, którzy uważają, że można tekstem
„porozumienia” walić jak sztachetą po oczach żołnierzy podziemia i
pamięć po nich, zupełnie nie przejmują się tym negatywnym stanowiskiem
Stolicy Apostolskiej, a więc najwyższej władzy w Kościele.
3) Również i w samym Episkopacie nie było
wcale jednomyślności co do celowości tej ugody. Przede wszystkim za
„niegodną i pozbawioną realizmu” uważał ją największy ówczesny moralny
polskiego Kościoła, niezłomny książę-kardynał Adam Sapieha, ale również i
inni biskupi, jak kielecki bp Kaczmarek.
4) Przyszłość pokazała, że „porozumienie”
i tak natychmiast zaczęło być łamane przez reżim w tych punktach, które
miały ocalić Kościół przed natychmiastową zagładą: już pięć dni później
powołano Urząd ds. Wyznań, który zaczął decydować o obsadzie placówek
kościelnych, a 2 maja „Sejm” uchwalił ustawę o konfiskacie dóbr
kościelnych. A co było dalej, wszyscy wiedzą: w 1952 roku proces Kurii
krakowskiej, w 1953 – biskupa Kaczmarka i wreszcie aresztowanie samego
Prymasa.
5) Na koniec chcę powiedzieć, że mimo
wszystko nie oskarżam Episkopatu, a przede wszystkim samego prymasa
Wyszyńskiego, który wziął zresztą pełną odpowiedzialność za ten krok.
Można bowiem z perspektywy czasu bronić tego „porozumienia” tym, że
odsunięcie w czasie rozprawy z Kościołem okazało się zbawienne, gdyż po
śmierci Stalina niszczycielski impet imperium zła uległ osłabieniu, więc
per saldo Kościół polski wyszedł z tej epoki bardziej obronną ręką niż
węgierski czy czeski. Ale co innego usprawiedliwić ten krok, a co innego
czynić z dokumentu, który sam w sobie jest przygnębiający, akt
oskarżycielski przeciwko bohaterom.
Profesor Jacek Bartyzel