Cała wojenka związana z
obsadą fotela przewodniczącego Rady Europejskiej utwierdza w
przekonaniu, że jeśli ugrupowaniu Jarosława Kaczyńskiemu na czymś
naprawdę zależy, jest gotowe „pójść na noże”. I to z całym światem, a
przynajmniej z elitami rządzącymi UE. Po raz kolejny więc pojawia się
pytanie: dlaczego w przypadku obrony życia nienarodzonych tej
determinacji i odwagi zabrakło.
Sprawa reelekcji Donalda Tuska
rozgrzała polityczne emocje. Parlamentarni oponenci z PiS i PO kolejnymi
wypowiedziami dolewali oliwy do ognia. A przecież stawka, o którą
toczyła się gorąca batalia była śmiesznie niska. Kim bowiem jest
przewodniczący Rady Europejskiej? Bez względu z jakiego kraju pochodzi
osoba zasiadająca w tym fotelu, pozostaje przecież wyłącznie pacynką w
rękach faktycznych decydentów trzymających ster władzy w UE.
Warto przypomnieć, iż kiedy Donald
Tusk został wybrany na wspomniany eurourząd po raz pierwszy, PiS i
wspierający tą partię publicyści robili co mogli, aby zdeprecjonować
wagę tej elekcji. Powietrze przecinały wówczas – doskonale obnażające
prawdę o nowej fusze byłego premiera – żarty o „królu Europy”, czy
„gościu, który będzie parzył kawę eurokratom”. Czy coś się zmieniło od
tego czasu? Czy Rada Europejska otrzymała jakieś wyjątkowe kompetencję?
Wreszcie, czy w unijnej układance zmienił się układ sił? Oczywiście, że
nie! UE od dawna jest sterowana z Berlina, a prymat niemieckich
interesów stanowi w unijnych strukturach suprema lex. Nic nowego.
W tym kontekście, pojawiające się
dziś, a płynące z sympatyzujących z partią rządzącą mediów utyskiwania,
mówiące o niemieckim dyktacie oraz o związkach Donalda Tuska z Berlinem,
brzmią co najmniej niepoważnie. Unoszący się jęk zawodu i rzucanie
coraz mocniejszych słów adresowanych pod adresem nieoglądającej się na
niczyje zdanie euromachiny można skomentować krótkim: a co w tym
zaskakującego? Czyż wcześniej nie było to oczywistą oczywistością? Dlaczego teraz tak bardzo się oburzacie?
Jeszcze zabawniej brzmią tnące
medialną przestrzeń wyrazy zawodu z powodu postawy premiera Orbana i
Grupy Wyszehradzkiej, którzy to nie poparli polskiego kandydata do
fotela przewodniczącego RE, Jacka Saryusz-Wolskiego. Trudno dociec,
czego spodziewały się zastępy „zawiedzonych”. Wszak nie od dziś wiadomo,
że państwa nie mają przyjaciół tylko interesy… Czy postrzegany jako geniusz strategii prezes Jarosław Kaczyński mógł o tym zapomnieć?
Na całą tą rozgrywająca się na
naszych oczach eurohucpę warto spojrzeć z perspektywy politycznych
priorytetów. Tak, o priorytety własnej partii politycy PiS potrafią
toczyć zaciekłe boje. Nie należą do nich niestety sprawy ważne dla
katolików – a przede wszystkim ochrona życia nienarodzonych.
Przypomnijmy sobie, jakie argumenty wystarczyły aby PiS utrącił
obywatelską inicjatywę „Stop aborcji”? Mówiono, że to spowoduje
konflikty, że trzeba uważać na efekty „czarnych marszów”, że trudno iść
na wojnę na wszystkich frontach, że trzeba do wszystkich decyzji
podchodzić z rozwagą itp.
Obserwując determinację z jaką PiS
podszedł do kwestii obsady mało znaczącego eurofotela i aferę jaką z
tego powodu rozpętał w Europie, coraz bardziej oczywistym staje się, że w
sprawie zakazu aborcji feministyczne manifestacje stanowiły tylko
wygodną wymówkę. Gdy bowiem prezesowi PiS na czymś zależy – czy to na
przejęciu Trybunału Konstytucyjnego czy też na upokorzeniu osobistego
wroga – będzie ku temu dążył nie zwracając uwagi na media, protesty i
lewaków na ulicach.
Już wkrótce bitewny kurz opadnie.
Jednak w krajobrazie, który się ukaże naszym oczom, wciąż będzie miejsce
dla morderczego procederu aborcji. No, ale co tam dzieci nienarodzone,
skoro eurokratom zadaliśmy bobu!
Łukasz Karpiel