Nie, to nie jest film o braku obecności
Boga, jak można by się domyślać po tytule i zwiastunach. Wręcz
przeciwnie – jego obecność jest ciągle odczuwalna: przede wszystkim w
męczeństwie japońskich chrześcijan, lecz równie mocno w wierze tych,
którzy ukrywają się ze swoim wyznaniem, są wystawiani na próby, nawet
jeśli nie zawsze wychodzą z nich zwycięsko. Nie, to nie „milczenie Boga”
jest tematem tego filmu, lecz coś zupełnie innego, ludzkiego, a nie
Boskiego. Tym czymś jest… cierpienie. Pytanie o jego sens lub też brak
tegoż.
Cierpienie fizyczne i towarzyszące mu
cierpienie psychiczne, jedyna „realna” – uchwytna empirycznie
rzeczywistość moralna. Cytując Zbigniewa Herberta – piekło materialisty.
Cierpienia japońskich chrześcijan, torturowanych i mordowanych przez
złowrogiego namiestnika Nagasaki – Inoue, z rozkazu sioguna Iemitsu
Tokugawy. Cierpienia, których przecież mogli uniknąć. Wystarczyłoby, by
wyrzekli się wiary w Chrystusa, by podeptali ikonę i splunęli na krzyż, a
zachowają… właściwie to co zachowają? Życie jako faktycznie niewolnicy
panów z mieczami, którzy mogą każdego z nich ściąć tylko dlatego, że ten
się niedostatecznie nisko ukłonił?
Wydaje się tedy, że głównym motywem filmu
jest konfrontacja między dwoma różnymi podejściami do cierpienia. Jedno
to podejście, pozwolę je sobie nazwać, „stoicko-buddyjskie”. Jest to
stanowisko, które wymaga po pierwsze akceptacji faktu, że cierpienie
jest nieuchronne, wykształcenia w sobie pewnej „stoickiej” obojętności
na nie. W drugiej kolejności to „pogodzenie z losem” pozwala na swobodne
działanie „w prawdzie”, na oddanie się czynnościom próbującym nieco
minimalizować obecność cierpienia, takim jak na przykład studiowanie
medycyny czy astrologii, nie pozwala jednak nigdy na jego całkowitą
eliminację. Takie podejście reprezentuje filmowy ojciec Ferreira, postać
historyczna, ksiądz-apostata, zmuszony do poślubienia Japonki,
studiujący nauki buddyjskie i piszący różne traktaty, w tym jeden
„obnażający kłamstwo wiary chrześcijańskiej”. Zdradza swoje motywy, gdy
mówi, w rozmowie ze swoim dawnym uczniem, więzionym przez siogunat i
wzbraniającym się przed porzuceniem wiary, że przyczyną jego rezygnacji
było „japońskie bagno, na którym nic nie rośnie”. Przyznaje tym samym,
że zło jest nieuchronne i trzeba to zaakceptować, a jedynym możliwym
sensem życia może być jego ewentualne minimalizowanie, poprzez poprawę
materialnej kondycji ludności. Czy jednak taki sens może dać szczęście?
Gdy jego rozmówca pyta go, odnosząc się do jego obecnego życia: „Musisz
być więc szczęśliwy?” ten odpowiada, z dojmująco nijakim, nieobecnym,
rozpaczliwym wręcz w swej apatii wyrazem twarzy, patrząc gdzieś wysoko w
przestrzeń: „Istotnie”.
Drugie podejście, podejście
chrześcijańskie, również z pozoru akceptuje nieuchronność cierpienia,
wnioski jakie z tego wyciąga są jednak krańcowo odmienne. Otóż dla
chrześcijan to nie cierpienie jest jedyną rzeczywistością, lecz istnieje
coś ponadto, pewna wyższa rzeczywistość, dzięki której cierpienie nie
jest już tylko zwykłą nieprzyjemnością – ot taką jak ataki komarów czy
ból głowy, którą trzeba „mężnie znieść”, lecz jest ono drogą bliskości z
Bogiem, Jezusem Chrystusem ukrzyżowanym i biczowanym, na końcu której
jest szczęście – wieczne i pełne. To szczęście i to szczęście pozytywne,
rozumiane nie jako brak cierpienia, jako „szlachetna”, bezosobowa
nirwana, lecz jako wszechogarniająca szczęśliwość, będąca całkowitą
afirmacją danej osoby i jej bezpośrednim, niczym nie zakłóconym
kontaktem z czystą miłością – z Bogiem. Dla tego też szczęścia prości,
brudni, niewykształceni wieśniacy z Japonii byli gotowi cierpieć
najgorsze katusze, ku irytacji ich prześladowców. To drugie stanowisko w
filmie jest prezentowane chronologicznie jako pierwsze, w jednej z
początkowych scen, gdy po przyjeździe do Japonii główny bohater – ojciec
Rodriguez opowiada o tym, na jak bardzo podatny grunt trafiło
chrześcijaństwo w Japonii i jakie były tego przyczyny – między innymi
wiara i nadzieja ochrzczonych chłopów, że odtąd ich cierpienie nie
będzie szło na marne.
Taka perspektywa sprawia, że film ów,
mimo iż wydaje się mówić o konfrontacji dwóch cywilizacji, których już
dawno nie ma, jest nad wyraz aktualny. Istotnie argument z cierpienia
jest jedną z największych broni wrogów wiary w walce o ludzkie dusze.
Tak też japońscy samuraje próbują przekonać misjonarzy z Europy, że ich
działania nie mają żadnego sensu i przynoszą „tylko” fizyczne cierpienie
ochrzczonej ludności, powinny więc być zaprzestane. Również i dziś
nowoczesny ateizm wysuwa podobne roszczenia etyczne, twierdząc, że
skoro, jak było wspomniane wyżej, cierpienie jest jedyną obserwowalną
empirycznie rzeczywistością moralną, powinno stać się centralnym i w
zasadzie jedynym przedmiotem etyki „racjonalnej”. Tak tedy popularny
ostatnimi czasy w pewnych kręgach filozof Sam Harris (który
między innymi za oczywistą uważa wyższość dżinizmu – starożytnej
religii Indii stojącej w opozycji do nurtu z którego wyłonił się
współczesny hinduizm – nad chrześcijaństwem, bowiem… nie dopuszcza ona
przemocy) zasugerował całkowicie „świecką” wizję systemu etycznego –
„Nazywa się to worst possible misery for everyone i jest to możliwy
świat, w którym każda jednostka czująca doznaje maksymalnego cierpienia,
Każdy inny możliwy świat pozostaje czymś lepszym od wpmfe, a etyczne
działanie polega na zmniejszaniu puli cierpienia istot czujących.”
Pomysł z pozoru banalnie prosty i konsekwentny, rodzi jednak pewne dość
istotne problemy praktyczne – przede wszystkim to, jak właściwie
wyznaczyć owo „worst possible misery for everyone” oraz jak porównać
różne drogi wiodące do minimalizacji cierpienia. Co jest jednak
istotniejsze, jest to strasznie fatalistyczna wizja – wizja w której w
zasadzie jesteśmy skazani na cierpienie, poza którym nie ma nic innego,
które można co najwyżej nieco zmniejszyć tak, by było niższe niż
„największe możliwe”. Można by tą wizję nazwać podobnie, jak w
„Ortodoksji” Gilbert Keith Chesterton określił poglądy deterministów –
„idealnie ograniczoną”, nie do wzruszenia w jej wewnętrznie wytyczonym
„kole”, a zarazem straszliwie ograniczającą wymiar ludzkiego żywota.
Nie jest to jednak jedyny aspekt, w
którym film wydaje się nawiązywać do współczesności i jej wyzwań.
Działania Inouego i innych przedstawicieli siogunatu wydaja się być
jednym z lepszych przedstawień… kuszenia diabelskiego. Stary namiestnik,
wiecznie spokojny, nie szczędzi wygód więzionemu misjonarzowi. Zapewnia
mu biegłego tłumacza po to, by jego proces mógł odbyć się rzetelnie, co
wydaje się być jawnym nawiązaniem do kultury prawnej demokracji
liberalnej, gdzie gwarancje procesowe, takie jak prawo do obrońcy, do
wysłuchania stron stają się jedynymi i absolutnymi gwarancjami
sprawiedliwego wyroku i ładu społeczno-prawno-moralnego w ogóle. Przy
tym wszystkim dygnitarz w mistrzowski sposób zrzuca z siebie wszelką
odpowiedzialność, twierdząc że w zasadzie to nie ma nic przeciwko
chrześcijaństwu, niech ono sobie kwitnie, ale nie w Japonii. Niczym
postmodernista sugeruje, że to co jest prawdą w Europie nie musi nią być
po drugiej stronie Azji. Nade wszystko jednak nie czuje żadnej winy za
swoje czyny i usilnie twierdzi, że to główny bohater i jezuiccy
misjonarze w ogóle jako jedyni są winni cierpień japońskich chrześcijan i
tylko od ich postawy ono zależy. Jednocześnie relatywizuje sens grzechu
apostazji, mówiąc, że chodzi tylko o symbol, za podeptaniem wizerunku
Chrystusa nie musi iść odrzucenie go w sercu – gdy jednak wystawieni na
próbę Japończycy czynią to co im nakazuje, uznaje ich działania za
nieszczere i każe im pluć na krzyż i złorzeczyć Najświętszej Marii
Pannie, czego większość z próbowanych już nie czyni. Cały czas deklaruje
przy tym, że jeśli ojciec Rodriguez jest dobrym człowiekiem, ba, dobrym
chrześcijaninem, to wyprze się Boga „dla ich [torturowanych
chrześcijan] dobra”, narzucając mu swoją własną, materialistyczną etykę.
Skrycie przy tym ukrywa faktyczne motywy wrogości wobec Prawdziwej
Wiary, którymi wydaje się być, wspominane prze ojca Rodrigueza również
na początku filmu, przekonanie nawróconych chłopów, że są czymś więcej
niż zwierzętami ich panów, co ci, mimo iż tamci przestrzegają prawa i
płacą podatki, uważają za aż nadto wywrotowe i groźne dla świeckiego
ładu.
Jeśli Inoue jest diabłem, symbolem pokus
współczesności, to kim są inne postaci? Zanim przejdziemy do misjonarzy,
warto pochylić się nad chyba najciekawszą z postaci drugoplanowych
– Kichijiro, wielokrotnym apostatą. Ów japoński chłop przed laty wyparł
się Boga chcąc ratować swoją rodzinę – jego żona i dzieci pozostały
jednak wierne Chrystusowi do końca i spłonęły żywcem na jego oczach.
Brudny i przerażony, budzący raczej pogardę niż litość, również i w
trakcie akcji filmu kilkukrotnie wypiera się Boga, w tym jako jedyny
spośród poddanych pod sąd mieszkańców wioski w której na początku
ukrywają się misjonarze. W jednym momencie nawet wydaje ojca Rodrigueza
siogunackim siepaczom, za co dostaje nagrodę w srebrze, nie przyjmuje
jej jednak. Nie jest Judaszem, wręcz przeciwnie. Za każdym razem wraca
do księdza którego wydał i prosi o rozgrzeszenie. Wydaje się być
symbolem zwykłego, współczesnego człowieka, któremu brakuje sił i mimo
szczerych chęci nie udaje mu się poprawić swojego zachowania, a jednak
nie traci nadziei ni wiary, bowiem wie, że nie ma innej sensownej drogi
jak droga Boża. Niczym święty Piotr, mógłby rzec „Panie, do kogóż
pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego.” (J6, 68). Ostatecznie zresztą
to od niego wychodzi ostateczne nawrócenie i uratowanie duszy głównego
bohatera.
Kim tedy zaś jest ojciec Rodriguez? Być
może to właśnie taki zaangażowany chrześcijanin w typie nam
współczesnych. Uchodzi za wzór cnót, przyrównuje się do Chrystusa,
wydaje jednak kierować się pychą. Czuję nieukrywaną pogardę do Kichijiro
i kilkukrotnie go odprawia gdy ten chce się wyspowiadać. Być może
bardziej niż straty wiary boi się wzięcia na siebie świadomości
odpowiedzialności za cierpienie chrześcijan, nie modli się za ich dusze,
lecz ciała i fizyczną wolność. Gdy krzyczy do wiszących głową w dół nad
kloacznym dołem japońskich wiernych „Korutubu!” – zaprzyjcie się
Chrystusa, by ocalić swe życie, wydaje się, że wręcz rozmija się z
powołaniem, ceniąc wyżej własną dumę niż zbawienie jego owczarni.
Paradoksalnie to przyznający mu wyższość pod względem wiary i cnót jego
kompan Ojciec Garupe był w stanie oddać swe życie próbując ratować
topionych z jego powodu chrześcijan, czym wzbudził szacunek nawet
samurajów. W końcu Rodriguez wypiera się Chrystusa, co wcale nie chroni
go jednak od cierpienia, lecz prowadzi do dalszego, haniebnego życia pod
ciągłą kontrolą Inouego, w stanie apatii i pogodzenia z losem widocznym
na jego twarzy tak jak i u jego mistrza. Zostaje zaangażowany w
zwalczanie chrześcijaństwa i sprowadza śmierć na wszystkich, którzy
próbują przemycić na wyspę jakiekolwiek symbole Prawdziwej Wiary, tak
pożądane przez ostatnich członków Ukrytego Kościoła – widzimy że taki
los spotyka holenderskiego kupca który w drobnym zawiniątku ukrył prosty
krzyżyk, odnaleziony tam przez apostatę. Dopiero prośba Kichijiro który
po wielu latach wciąż widzi w dawnym misjonarzu księdza i prosi o
spowiedź i odpuszczenie grzechów za swoje kolejne zdrady, sprowadza na
jego twarz tak dawno nie widziany uśmiech, jak i płacz i przywraca sens
życiu głównego bohatera. Ostatecznie wkrótce potem słaby chłop zostaje
poddany ostatniej próbie, z której, jak możemy sądzić, tym razem
wychodzi zwycięsko, dla chwały nieba.
Podsumowując, „Milczenie” nie jest filmem
łatwym. Chyba najbardziej problematyczna jest scena, w której głos, w
domyśle głos Chrystusa każe głównemu bohaterowi zaprzeć się wiary. Z
samej fabuły nie sposób jednak uznać, żeby apostazja była aktem miłości,
jak sugeruje, być może chcąc oczyścić siebie, starszy apostata swojemu
dawnemu uczniowi. Wydaje się raczej, że to pewna lekcja pokory dla
pysznego w swej poniekąd radosnej wizji wiary, wolnej od cierpienia,
jezuita. Również upadki Kichijiro nie są z całą pewnością gloryfikowane.
Na swoich zdradach wszakże nic on nie zyskuje, jedynie coraz większą
pogardę w oczach tak swoich braci w wierze, jak i ich prześladowców. Nie
jest celem tego filmu również deprecjacja męczeństwa, jak widzą to
niektórzy recenzenci. Chyba tylko najbardziej wrogie wierze serce nie
wzruszy się widząc, jak starszy wioski – Mokichi, po 3 dniach spędzonych
na krzyżu umieszczonym w strefie przypływu, tuż przed swoją śmiercią z
wycieńczenia w falach ponownie wzbierającego morza śpiewa psalm po
łacinie. Ostatecznie całość filmu wydaje się zdecydowaną apoteozą
chrześcijaństwa, o czym, poza wspomnianymi wyżej wątkami, zwłaszcza tymi
przedstawiającymi ilustrację konfrontacji wiary z niewiarą, może
świadczyć zamykająca obraz dedykacja – chrześcijańskiej ludności Japonii
i jej pasterzom – Ad maiorem Dei gloriam (na większą chwałę nieba –
jest to dewiza zakonu Jezuitów). Jest to z całą pewnością wielki hołd
dla katolickich Japończyków, którzy zachowali wiarę mimo straszliwych
prześladowań, bez księży, ryzykując i częstokroć oddając życie swoje i
bliskich. Doprawdy, być może wbrew wrażeniu jakie zostawia film, apostazje wśród tak misjonarzy, jak i wiernych należały w owym czasie zdecydowanie do rzadkości. Możemy
i powinniśmy się uczyć takich postaw od nich. Warto w tym miejscu zadać
kilka istotnych pytań. Czy Kościół na zachodzie jest dziś gotowy na
krwawe prześladowania? Czy można w ogóle sprowadzać aktywność
chrześcijan w przestrzeni publicznej do obrony „wolności religijnej”
(można dodać – konstytucyjnej wolności religijnej), tak jak to czynią
zwłaszcza niektórzy amerykańscy protestanci? Czyż nie jest to w gruncie
rzeczy działanie hedonistyczne – stawianie na pierwszym miejscu prawa do
wyznawania bez przeszkód tego na co ma się ochotę? Czyż naszym celem
nie powinna być raczej walka z bezbożnym państwem liberalnym i dążenie
do oddawania Bogu chwały również w życiu społecznym?
Na koniec warto pokrótce streścić jakie
były dalsze losy chrześcijan w Japonii. Nie jest przypadkiem, że
ostatnia, być może zresztą najsłabsza, sekwencja filmu jest opowiadana z
perspektywy Holendra, bowiem to właśnie protestanci z Niderlandów w
1609 r. podsunęli siogunowi pomysł pozbycia się wszystkich katolików z
wysp, twierdząc że misjonarze przygotowują teren pod kolonizację
hiszpańsko-portugalską (oba te kraje bowiem były w tym czasie złączone
unią personalną). W nagrodę za to udzielono im, jako jedynym pozwolenia
na handel z krajem kwitnącej wiśni. Jako że był to naród kupiecki,
ceniący interesy wyżej nad sprawy wiary, nie boleli zbytnio z powodu
zakazu szerzenia chrześcijaństwa, działalność misyjna zresztą raczej
kłóciłaby się z kalwińskimi założeniami nauki o predestynacji, wedle
której Bóg z góry wybiera kto jest przeznaczony do potępienia, a kto do
zbawienia. Mimo wszystko chrześcijaństwo w Japonii przetrwało, w latach 1637-1638 miało miejsce nawet powstanie katolickiej ludności przeciwko tyranii sioguna. Pierwszą
mszę katolicką po okresie tych krwawych prześladowań odprawiono dopiero
w 1865 r., po tym jak amerykańska flota wojenna wymusiła ponowne
otwarcie Japonii na świat. Celebrujący najświętsza ofiarę kapłan ze
zdziwieniem jednak odkrył, że wśród wiernych jej słuchających są nie
tylko przybyli z nim obcokrajowcy, lecz i miejscowe Japonki, które
potrafiły odmówić „Zdrowaś Mario” czy „Ojcze Nasz” (oczywiście po
łacinie – warto dodać że w filmie widać w całej rozciągłości piękno
katolickiego uniwersalizmu, który łączy wszystkich wiernych od Ameryki
po daleką Japonię jednym językiem modlitwy, rezygnacja z czego była i
jest moim zdaniem wielkim błędem). Kościół przetrwał. Czy sprawiło to
„ukryte życie” księży apostatów, jak według niektórych sugeruje film?
Można mieć wątpliwości i dyskutować. Natomiast niewątpliwie przyczyniła
się do tego pamięć o męczennikach, których nawet śmierć nie skłoniła do
wyrzeczenia się wiary. Śmierć dla większej chwały Boga, śmierć, w której
widzieli coś więcej, niż tylko fizyczne cierpienie.
Pisząc tę recenzję słuchałem bardzo
ciekawej płyty hiszpańskiego, a właściwie katalońskiego zespołu
Hesperion XXI – La Capella Reial de Catalunya pod dyrekcją Jordiego
Savalla – „Francisco Javier: La Ruta de Oriente” będącej muzyczną
ilustracja życia Franciszka Ksawerego, jezuity, który w 1549 r. jako
pierwszy misjonarz dotarł do Japonii i dzięki jego staraniom powstała
tam wkrótce bardzo silna społeczność chrześcijańska, liczącą ponoć
kilkaset tysięcy wiernych. Fragmenty albumu można posłuchać tu.
Jędrzej Zdzisław Stefan Jabłoński