„Wyklęty” dostarcza
najprostszej odpowiedzi na pytanie: dlaczego w Polsce jest dziś tak, jak
jest? Otóż, dlatego, że siedemdziesiąt lat temu zdarzyło się to, co się
zdarzyło. Po szczegóły zapraszam do kina.
Czekaliśmy, czekaliśmy i się
doczekaliśmy. Hura! Oto po bez mała trzydziestu latach od rzekomego
odzyskania niepodległości, suwerenności, wolności (i wszelkich innych
ości, co tam kto odzyskał…) na wolne, niepodległe i suwerenne jak
wszyscy diabli ekrany kin w Polsce wszedł wreszcie film z gatunku
„histopat”, który można od początku do końca obejrzeć bez zażenowania,
bez większych wątpliwości zaakceptować jego treść i przesłanie, bez
wstydu polecić go znajomym. Krótko mówiąc: polski film
historyczno-patriotyczny bez obciachu!
Tak jest – w prostych, żołnierskich
słowach – „Wyklęty” to świetny kawałek kina. Konrad Łęcki przywraca
mocno nadwątloną wiarę w możliwości polskiego filmotwórstwa. A przy
okazji potwierdza starą zasadę, iż liczy się nie kasa, lecz głowa – nie
środki przebogate, tylko sensowny pomysł i chęć zrobienia dobrego
dzieła. Kierując się tą właśnie zasadą ekipa Marcina Kwaśnego
(producenta filmu) stworzyła obraz, który śmiało może konkurować z
produkcjami hollywoodzkimi, a niejedną z nich (nawet tych Oskarowych)
wyraźnie przewyższa.
Kiedy więc czytacie, że „Wyklęty” to
dzieło nieudane, nie wierzcie. Piszą to publicyści żywotnie
zainteresowani tym, by Polacy po wieczne czasy myśleli kategoriami
Peerelu. Kiedy słyszycie, jak wyliczają rzekome słabe punkty filmu, nie
wierzcie. Czynią to krytycy patrzący na świat przez czerwone okulary.
Kiedy docierają do was utyskiwania na znikomą wartość artystyczną tego
typu produkcji, nie wierzcie. Mówią to animatorzy kultury, których
horyzonty intelektualne i estetyczną wrażliwość wyznacza anatomia i
fizjologia. Najlepiej więc w ogóle nie opierajcie się na żadnych
opiniach – również na tej, którą właśnie czytacie – tylko idźcie do
kina, by się organoleptycznie przekonać, że na taki właśnie obraz
czekaliście długie lata.
Ciekawa historia o Historii
W „Wyklętym” wielka Historia i
ciekawa historia splatają się w mocny węzeł, tworząc w efekcie
wciągającą, dynamiczną opowieść. W oparciu o dosyć luźno potraktowane
motywy życiorysu sierżanta Józefa Franczaka „Lalka” film w syntetyczny
sposób ukazuje sytuację ostatnich żołnierzy Rzeczypospolitej w obliczu
nieuchronnej eksterminacji. Zupełnie jak w drugiej „Obławie” Jacka
Kaczmarskiego:
Strzelców twarze pijane w drzew koronach znad luf,
Wrzący deszcz wystrzelonych ładunków!
To już nie polowanie, nie obława, nie łów!
To planowe niszczenie gatunku!
Młody akowiec (kierowany zapewne
idiotycznym rozkazem ostatniego komendanta Armii Krajowej) postanawia
się ujawnić (najprawdopodobniej po to, by – zgodnie z intencją swego
najwyższego dowódcy – „dalszą pracę i działalność prowadzić w duchu
odzyskania pełnej niepodległości państwa”). Jednak bliższy kontakt z
ludową władzą natychmiast pozbawia go wszelkich złudzeń – śmierci
uniknął tylko dlatego, że ciężarówka wioząca go (w postaci krwawej
miazgi) przypadkowo wpadła w zasadzkę Wojska Polskiego. Z ran wylizał
się szybko, a jeszcze szybciej podjął decyzję, iż nigdy więcej nie
wpadnie żywy w czerwone szpony. Przystał więc do oddziału, by odtąd
dzielić jego dole i niedole, coraz mniej znaczące zwycięstwa i coraz
boleśniejsze porażki, a przede wszystkim narastającą niepewność jutra,
poczucie opuszczenia, chwile zwątpienia w słuszność obranej drogi.
Obce lasy przemierzam, serce szarpie mi krtań!
Nie ze strachu – z wściekłości, z rozpaczy!
Ślad po wilczych gromadach mchy pokryły i darń,
Niedobitki los cierpią sobaczy!
Film Konrada Łęckiego wszystko to
bardzo plastycznie ukazuje: życie „prawem wilka”, tułaczy los,
beznadziejność słusznej sprawy, mroźne noce w skalnych rozpadlinach,
skręcający wnętrzności głód. Wojciech Niemczyk, odtwórca głównej roli
znakomicie odmalował samotną odyseję ostatniego ocalałego z obławy,
który pomimo coraz ciaśniej zaciskającej się pętli „jeszcze biegnie
klucząc po norach, lecz już nie ma kryjówek, które miał, które znał,
wszędzie wściekła wywęszy go sfora!”
Czerwone i białe
Zdecydowanie mocną stronę filmu
stanowi zupełny brak relatywizowania – sytuacja jest czarno-biała (albo
raczej czerwono-biała). Żadnych ubeków z ludzką twarzą, tylko wróg
bezwzględny, bezlitosny i pozbawiony elementarnego poczucia
przyzwoitości („Dziękuję, że mnie wtedy wyciągnąłeś z getta, ale teraz
cię aresztuję…”). Żadnej wojny domowej, tylko nowa okupacja („zmiana
jednej okupacji na drugą – jak pisał w swym ostatnim rozkazie
nieszczęsny generał Okulicki – prowadzona pod przykrywką Tymczasowego
Rządu Lubelskiego, bezwolnego narzędzia w rękach rosyjskich”); okupacja
stokroć gorsza od poprzedniej, bo nastawiona nie na zabijanie ciał
swoich ofiar, lecz na zatracenie ich dusz w piekle („Auschwitz to była
igraszka…” – czyż nie tak porównał morderczy potencjał obu
totalitaryzmów najlepiej chyba poinformowany w tej kwestii rotmistrz
Pilecki?). Żadnego hamletyzowania, żadnego ważenia pseudoracji, tylko
prosty obowiązek i wierność do końca („Naszego świata już nie ma…”, a
wróg nie daje innego wyjścia, jak tylko przed pójściem do piachu zabrać
ze sobą jak najwięcej bydlaków).
Bo kto biegnie – zginie dziś w biegu!
A kto stanął – padnie gdzie stał!
Krwią w panice piszemy na śniegu:
My nie wilki, my mięso na strzał!
Ale, ale – bo trochę się w tych
analogiach zagalopowałem – nie należy sądzić, że „Wyklęty” to jakieś
smętne martyrologium. Przeciwnie, sporo w nim momentów triumfu – wszak
pomimo ostatecznej klęski żołnierze antykomunistycznego podziemia zdrowo
napsuli krwi sowieckiemu okupantowi i jego polskojęzycznym pomagierom.
Wcale więc nie zawiedzie się ten, kto z niecierpliwością oczekuje scen, w
których nasi kropią bolszewika, aż wióry z niego lecą. Jest ich sporo i
to bardzo przyzwoitych – bezwzględnie więc należy pochwalić stronę
batalistyczną obrazu (w końcu przecież chodzi o film wojenny). W tej
materii bardzo słusznie postawiono na prostotę: żadnego silenia się na
„Szeregowca Ryana”, żadnych fruwających flaków, żadnych komputerowych
polepszaczy. Ot, jak to na wojnie: ten strzela, tamten pada, przez co
sceny bitewne w istotnej mierze zyskują na klarowności.
Wciąż gramy znaczonymi kartami
Sytuacja straceńczej walki wprost
kusi – zwłaszcza Polaków – po sięgnięcie do bogatego arsenału środków
wypracowanych w naszej kulturze przez całe XIX stulecie. Twórcy
„Wyklętego” na szczęście nie poszli za tym światłem, dzięki czemu możemy
podziwiać dzieło wolne od nieznośnego patosu, zadęcia, koturnowej
sztywności i górnolotnej frazeologii (jakże charakterystycznych dla
wielu polskich przedsięwzięć z patriotyzmem w tle). W „Wyklętym”
niepodzielnie króluje prawda, co już samo w sobie gwarantuje sukces
artystyczny i popularyzatorski, albowiem – jak uczy nasz wielki Pisarz
Wyklęty – „tylko prawda jest ciekawa”.
Oto więc mamy film artystycznie bez
zarzutu i treściowo prawdziwy. Czegóż więcej chcieć? Nie byłbym jednak
sobą, gdybym nie wyraził zastrzeżeń. Mam dwa. Po pierwsze, scena
ubeckiego gwałtu – aczkolwiek stonowana – i tak jest niepotrzebnie
nazbyt wyrazista. Po drugie, film aż kipi od wulgaryzmów – niemal jak
typowa polska komedia romantyczna. Rozumiem i przyjmuję argumenty
reżysera, że to uwiarygodnia sytuację i najlepiej pokazuje, kto w
istocie był prymitywnym bandytą, niemniej jednak trudno nie dostrzec
paradoksalnej sytuacji: wartościowy film, który chcielibyśmy jak
najszerzej pokazać zwłaszcza młodzieży, wyleje na jej głowy beczkę
gnojówki. I kto tu w ogólnym rozrachunku jest górą? Czyja estetyka,
czyja wizja człowieka, czyj model życia ostatecznie zwycięża? Wciąż
gramy ich znaczonymi kartami…
Ale poza tym, „Wyklęty” rządzi (że
pozwolę sobie – skoro tok wypowiedzi zszedł na młodzież – użyć
młodzieżowego slangu), a zatem: szacun dla jego twórców! A skoro już się
tak rozochociłem, to pozwolę sobie jeszcze wyrazić zachętę do
obejrzenia „Wyklętego” – w prostych, żołnierskich słowach:
– Poolacyy, poowstań! Doo kinaa – marsz!
Jerzy Wolak
„Wyklęty” – scenariusz i reżyseria
Konrad Łęcki; w rolach głównych: Wojciech Niemczyk, Marcin Kwaśny,
Robert Wrzosek; Polska, 105 minut.