Zadano mi niedawno* takie oto pytanie:
gdzie będą legitymiści, kiedy staną naprzeciwko siebie w decydującym
starciu „falangi liberalne” i „falangi alterglobalistyczne”? Czy
przypadkiem (był w tym, oczywiście ton ironicznej przygany) nie
zachowają się oni tak jak liberałowie w XIX i XX wieku, gdy naprzeciwko
siebie stawały „falangi katolickie” i „falangi socjalistyczne”?
Szerszej publiczności, niekoniecznie
muszącej orientować się w piętrowych aluzjach mojego interlokutora,
należy się w tym miejscu kilka wyjaśnień. Przede wszystkim samo
określenie „legitymiści” należy tu rozumieć szeroko: nie tylko jako
tych, którzy obserwują pilnie reguły sukcesji tronu w dynastiach, ale
również kierują się zasadą przestrzegania tego, co za legitymistami
francuskimi należy nazwać „prawowitością teologiczną”, a za
legitymistami hiszpańskimi – „prawowitością wykonywania” władzy, czyli
po prostu wszystkim tym, co według św. Tomasza z Akwinu odróżnia króla
od tyrana; krótko mówiąc, „legitymiści” są tu synonimem katolickich
tradycjonalistów.
Konfrontacja dwu „falang” z kolei to
nawiązanie do słynnego proroctwa autora „Eseju o katolicyzmie,
liberalizmie i socjalizmie” z 1851 roku, Juana Donosa Cortesa, który
przepowiadał, że kiedy nadejdzie „ten straszny dzień”, w którym staną
naprzeciwko siebie falangi katolickie i falangi socjalistyczne, to nikt
nie będzie wiedział, gdzie są liberałowie – a to dlatego, że
liberałowie, zdaniem tego wielkiego „apokaliptyka nowoczesności”, w
przeciwieństwie do tych, którzy mówią TAK (czyli katolików), oraz tych,
którzy mówią NIE (czyli socjalistów), nigdy nie mogą się zdecydować, czy
są za, czy przeciw, i powiadają: JA ROZWAŻAM. Na polu bitwy zaś
wszelkie rozważania są już daremne, toteż nikt wtedy już nie będzie
wiedział – konkluduje Donoso Cortés – gdzie są liberałowie.
Owo proroctwo Donosa było przywoływane
niejednokrotnie (również przez niżej podpisanego) w związku z wypadkami,
które w sposób ewidentny unaoczniały jego prawdziwość, jak zwłaszcza w
ojczyźnie autora tych słów, czyli w Hiszpanii, kiedy „falangi
katolickie” wznieciły przeciwko „falangom socjalistycznym” Alzamiento Nacional w
1936 roku, podczas gdy liberałowie – jakże wymowni w wychwalaniu
„pięknej dziewczyny” Republiki z lat 1931-1936 – pochowali się do mysich
dziur lub wyemigrowali, stropieni wprawdzie tym, że „dziewczyna” tak
szybko zbrzydła, ale też nieskorzy do przyznania się, że to oni
odmalowali jej fałszywie wyidealizowany portret; postanowili zatem
przeczekać burzę i zobaczyć, co z niej wyniknie.
Rozumieją teraz Państwo wybornie, jak sądzę, że pytanie, które zostało mi postawione, miało głęboko zawstydzić legitymistów, bo widać przecież jak na dłoni, że w porównywanym przypadku liberałów – pomijając nawet ideowe meritum sprawy
– nie ma nic chwalebnego w ich postępowaniu. Wniosek, jaki z tego
miałby wypływać, jest zatem jasny i prosty jak konstrukcja cepa:
gdziekolwiek bije się dwóch mocarzy, nie ma miejsca na neutralność;
trzeba stanąć albo po jednej, albo po drugiej stronie. Czy rzeczywiście
reguła ta jest tak bezwzględnie imperatywna?
Otóż, nie ujmując niczego geniuszowi
Donosa, trzeba stwierdzić, że wnioski wysuwane z jego przepowiedni –
takie właśnie jak ten, o którym tu mowa – bywają częstokroć nazbyt
daleko idące albo uproszczone. Nasamprzód zauważmy, że we wspomnianym
przykładzie hiszpańskim postępowanie liberałów było (z punktu widzenia
ich przekonań i interesów) zupełnie racjonalne. Jeśli nie utożsamiali
się z żadną ze stron, to w imię czego właściwie mieliby nastawiać głowy?
Nie chcieli wprawdzie Hiszpanii Katolickiej, ale Hiszpania Sowiecka też
ich brzydziła. Co więcej, późniejszy bieg wypadków pokazał, że w końcu,
jak to się kolokwialnie mówi, „wyszli na swoje”. „Falangi katolickie”
wprawdzie doraźnie zwyciężyły, jednak liberałowie powoli, wychodząc ze
swoich kryjówek i wracając (jak Ortega y Gasset) z emigracji, zaczęli
drążyć najpierw życie intelektualne, potem polityczne państwa
autorytarnego, i w końcu dopięli swego. Przygotowana już przez mniej lub
bardziej jawnych liberałów w obozie władzy (głównie opusdeistas) transición po
śmierci generała Franco dała rezultat czysto liberalny w postaci
„ukoronowanej demokracji”. Co więcej, liberałowie „zmiękczyli także”
drugą stronę, czyli socjalistów, a nawet komunistów: czymże, jeśli nie liberalizacją, był eurokomunizm towarzysza
Carrillo, który z krwawego oprawcy w Paracuellos de Jarama przeistoczył
się w „demokratycznego monarchistę” i nieledwie przyjaciela Juana
Carlosa? Nawet radykalne „wychylenie” z ostatnich lat rządów nominalnego
socjalisty Zapatero w swojej ideologicznej treści było bardziej
liberalne (w sensie libertyńskim) aniżeli socjalistyczne.
Koniec końców, wojnę domową – tylko z czterdziestoletnim poślizgiem –
wygrali ci, których podczas jej trwania nie sposób było się dopatrzyć.
Można też zauważyć, że konfiguracje
aktorów agonu mogą wyglądać inaczej niż w proroctwie Donosa; przecież na
przykład w Meksyku przez cały wiek XIX aż po kulminację w powstaniu cristeros w
latach 1926-1929, ścierały się cały czas „falangi katolickie” z
„falangami liberalnymi” właśnie, bo socjaliści byli tam zaledwie, i to
tylko w ostatniej fazie, segmentem tych drugich. I tu dochodzimy do
sedna sprawy. Legitymiści – a więc, przypomnijmy raz jeszcze:
tradycjonaliści – katolicy, nie są niestety w obecnym czasie głównym
aktorem globalnych konfliktów. Nie ma dziś (poza wymiarem duchowym)
„falang katolickich” – ostatnie, i to tylko też peryferyjnie, choć na
ważnym odcinku, stoczyły swoją walkę pod koniec XX wieku w Libanie
(maronici). Dziś walka o panowanie nad światem toczy się pomiędzy
demoliberalizmem, którego hegemonem są oczywiście „atlantyści” z USA, a
pospolitym ruszeniem falang, nazwanych przez mojego interlokutora
eufemistycznie „alterglobalistycznymi”. To, że demoliberalizm jest
śmiertelnym wrogiem katolicyzmu i wszelkiej Tradycji, to rzecz
niewymagająca wyjaśnień. Ale czy inaczej rzeczy się mają z owymi
„alterglobalistami”? Kimże oni są? Czy mają oni cokolwiek wspólnego z
jakkolwiek rozumianą tradycją – jeśli pominąć interpretacje dowcipne w
swojej wymyślności? Niewczesne żarty: „alterglobaliści” to nic innego
jak nowa postać „falang socjalistycznych” o różnym rodowodzie. To albo
bezpośredni kontynuatorzy najbardziej odrażających tyranii
komunistycznych o specyficznym odcieniu lokalnym (jak północnokoreańska
„kimokracja”), albo islamiści – często także wyznający taką lub inną
wersję „arabskiego socjalizmu”, albo niezliczone potomstwo różnych
marksistowskich, trockistowskich czy po prostu demagogicznych i
populistycznych sekt, specjalnie dziś wpływowych w Ameryce Łacińskiej.
Z legitymistycznego punktu
widzenia różnica pomiędzy obu tymi śmiertelnymi wrogami jest tylko
jedna: demoliberalizm niszczy Tradycję powoli, „pokojowo”, podstępnie i
rozkładowo, wpuszczając w krwiobieg społeczny kropla po kropli
rozkładowe toksyny; „alterglobalizm” natomiast – w razie jego zwycięstwa
– grozi śmiercią natychmiastową przez powszechną rzeź i zniszczenie.
„Alterglobaliści” nie będą przy tym wybierać i rozróżniać pomiędzy
„atlantyckimi” demoliberałami a „europejskimi” tradycjonalistami; pod
nóż pójdą wszyscy. 60 lat temu, w innej oczywiście konfiguracji, kiedy
„alterglobalizm” był po prostu sowieckim komunizmem u szczytu jego
potęgi, wielki odnowiciel tradycji klasycznej (w jej platońskiej wersji)
– Eric Voegelin, zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że anglosaska
demokracja jest takim samym gnostycyzmem – a więc chorobą duszy – jak
komunizm, jednakowoż jako wykwit wczesnej fazy gnostycyzmu („gnostycka
prawica”), postacią łagodniejszą, która z tego powodu, że zaszczepiona
na podłożu instytucji tradycyjnych, egzystencjalnie stanowi jakąś linię
oporu przed furią spustoszenia, niesionego przez „gnostycką lewicę”.
Jeśli zatem siły cywilizacyjne mogą
zostać kiedyś odbudowane, to jednak tam, gdzie „alterglobalizm” nie
zwycięży, bo wtedy już „nic nie będzie” – jak powiedział „klasyk”.
Najpierw trzeba żyć – czyli także przeżyć – a potem filozofować,
mówi znane przysłowie. Martwi nie odbudujemy Tradycji. Legitymista nie
ma więc żadnego sensownego powodu stawać u boku któregokolwiek ze swoich
„naturalnych wrogów”; ma natomiast wszelkie powody, aby życzyć im obu,
by wzajemnie się wykrwawili. Może dziś nie będzie przez to widoczny –
jak ci liberałowie z przepowiedni Donosa, ale za to, gdy Gog z Magogiem
wyniszczą się nawzajem, nadejdzie czas wzrastania tego żniwa nowej
cywilizacji chrześcijańskiej, której ziarna legitymista sieje nieustannie, bez wzniecania próżnego hałasu.
Profesor Jacek Bartyzel
* 2012 r.(pierwodruk)
za: legitymizm.org
Za: http://myslkonserwatywna.pl/prof-bartyzel-gdzie-stoja-legitymisci/