Lwów.
Miasto-legenda. Miejsce kultowe, miejsce święte dla wielu Polaków i nie
tylko Polaków. Kolebka, mała ojczyzna, raj utracony. Żadne inne nie
wiążę się z takim ładunkiem emocjonalnym, nawet Wilno. Żadne inne też
nie jest aż tak uwikłane w tak zwane „trudne tematy historyczne”,
począwszy od jego obrony u progu niepodległości II RP z udziałem
słynnych Orląt, przez antyukraińską polityką sanacji, dwie okupacje,
Ukraińską Armię Powstańczą, rzeź Polaków i, dużo mniejsze zresztą, akcje
odwetowe. Wreszcie niedawna wojna na Krymie, w Doniecku i Ługańsku,
związana z nią masowa imigracja do Polski, nie przez wszystkich mile
widziana. Wszystko to odbiło swoje piętno na Lwowie, pod wieloma
względami pełnym sprzeczności. Na wielki, Austro-Węgierski вокзал
[wakzał – dworzec], jakiego w swoim przepychu w Polsce nie znajdziesz
nigdzie, nawet w postpruskim Wrocławiu, dojeżdża się rozklekotanym,
wypchanym po brzegi, żółtym autobusem, zwanym powszechnie маршрутка [marszrutka],
gdzie pasażerowie wchodząc proszą towarzyszy podróży o podanie
pieniędzy do przodu, na dywanik rozłożony po prawej obok miejsca
kierowcy. Przed dworcem kwitnie zaś handel, zarówno w normalnych,
kolorowych od produktów sklepach jak i na ulicy – w obu wypadkach
zresztą występuje całkowity brak kas fiskalnych i paragonów. Ukraina
zdecydowanie różni się od Białorusi, mimo w miarę podobnego języka i
również w miarę podobnej historii. Białoruś to taki trochę Gomółkowski
raj – skromnie, ale porządnie, bez zbytecznego bałaganu, jakby komunizm
się nigdy nie skończył i cały kraj trwał w okresie „małej stabilizacji”,
a nawet wchodził w gwałtowną urbanizację i industrializację epoki
Gierka. Ukraina to z kolei „dziki kapitalizm” lat 90. – wszędzie
kolorowo, wszędzie wielkie banery i szyldy, wszędzie handel, a przy tym
poczucie wielkiego bałaganu urbanistcznego i nie tylko urbanistycznego.
Toalety to zresztą nadal głównie „dziury w ziemi”, żywa jest również
tradycja wyrzucania zużytego papieru do specjalnie naszykowanych koszy.
Papier ów zresztą też jest inny – nie posiada w środku tekturowej rolki,
wypełnia całą objętość walca. Bardzo dobra (i tania) jest za to
czekolada, oczywiście marki ROSHEN, dzieło obecnego prezydenta Piotra
Poroszenki, lepsza moim zdaniem od wedlowskiej. Generalnie wszystko jest
tanie – obiad można zjeść za niecałe 10 zł, a w naprawdę dobrej
restauracji za nie więcej niż dwadzieścia kilka. Piwo, i to nie w
sklepie, a lokalu, kosztuje od 2 do góra 5 złotych (w tym ostatnim
wypadku mówo o tak zwanym „piwie rzemieślniczym”, w Polsce kosztującym
kilkanaście i więcej złotych). Półtoralitrowe butelki kwasu chlebowego,
bardzo zresztą dobrego i stokroć lepszego niż polski, występującego
zazwyczaj w wersjach biły (biały – pszeniczny), czornyj (czarny –
ciemny) i chlebnyj (czyli taki brązowy, pośredni) kosztują 3 złote.
Trudno mi tedy zrozumieć, co takiego Ukraińcy kupują w granicznych
biedronkach po stronie polskiej, acz nie sprawdzałem sklepowej ceny
mięsa, wędlin, chemikaliów ni innych produktów, które niezbyt interesują
turystów, a są potrzebne do prowadzenia gospodarstwa domowego.
To wszystko jednak pewne ciekawostki,
jedynie okalające temat właściwej refleksji, zdecydowanie jednak go nie
wyczerpujące. Istotnym pytaniem, jakie musiało się nasunąć w trakcie tej
mojej krótkiej, zbyt krótkiej, ale i tak niezmiernie ciekawej wizyty,
jest to, jaki właściwie jest „charakter” Lwowa AD 2017, po aneksji Krymu
i w trakcie „dziwnej wojny” na przeciwległym krańcu naszego wschodniego
sąsiada? Odpowiedź, jaka mi się nasunęła przez te dni, nie jest
niestety zbyt pozytywna dla Polski.
Lwów jest po prostu miastem ukraińskim,
aż do przesytu. Króluje tu mowa ukraińska, wszelkie napisy takoż są w
niej, łacinka jak już się pojawia, to jako zapis angielskiego. Jedyną
ostoją Polskości wydaje się być katedra rzymskokatolicka, gdzie pojawia
się nawet logo Senatu RP jako sponsora remontu. Jeszcze na jednej
kamienicy o dziwo zachował się napis „galicyjska kasa oszczędności”.
Również pamiątek przedstawiających jakiekolwiek polonica nie uświadczysz
na licznych skądinąd straganach, za wyjątkiem może czarnobiałych grafik
ze zdjęciami różnych budynków czasów Królestwa Galicji i Lodomerii,
podpisanych Lemberg [tak to miasto zwali Austriacy] – Lwów. Co można za
to nabyć? Pozostałości po ZSRR w formie różnego rodzaju odznak i innego
żelastwa. Symbole narodowe Ukrainy, jak również koszule ludowe zdobione
charakterystyczną wyszywką. Papier toaletowy z Putinem. Wreszcie –
wizerunki Stepana Bandery oraz niesławne czerwono-czarne flagi
Organizacji Ukraińskich Narodowców.
Dla Polaków taka sytuacja wydaje się być
manifestacją jawnego antypolonizmu i szowinizmu. Czy tak jest w
istocie? Wydaje się, że nie. Nastroje istotnie są mocno
nacjonalistyczne, czemu zresztą trudno się dziwić w czasie wojny, ale
raczej zdecydowanie antyrosyjskie, o czym świadczy wspomniany choćby
wyżej „putin toaletowy”. Do Polaków natomiast Ukraińcy odnoszą się
serdecznie, komunikacja zasadniczo wygląda następująco – my mówimy do
nich po naszemu, oni po ukraińsku i jakoś się rozumiemy, w złym tonie
jest natomiast używanie mowy Dostojewskiego i mu podobnych. Kim tedy
jest dla Ukraińców Bandera i jego naśladowcy? Jak obrazoburczo by to nie
brzmiało, kimś w rodzaju naszych żołnierzy wyklętych-niezłomnych. Co za
tym świadczy? Po pierwsze, warto przypomnieć, że samemu Banderze trudno
przypisać odpowiedzialność za zbrodnię wołyńską, bowiem w tym czasie
przebywał w niemieckim więzieniu, a potem i obozie koncentracyjnym.
Pomimo początkowego entuzjazmu wobec Niemiec Nazistowskich (co akurat
istotnie różni podziemie ukraińskie od polskiego), wkrótce jednak
okazało się, że władze hitlerowskie (na własna zresztą szkodę) nie są
zainteresowane niepodległą Ukrainą, kierując się, swoją droga
absurdalnymi, uprzedzeniami rasowymi. Powstała w 1942 r. Ukraińska Armia
Powstańcza walczyła przeciwko tak Niemcom, jak i Sowietom, acz z tymi
pierwszymi również czasem współpracowała, zwłaszcza pod koniec wojny.
Nie sposób jej odmówić zaangażowania antykomunistycznego. W 1946 r.
doszło nawet do wspólnej akcji UPA oraz Zrzeszenia Wolność i
Niezawisłość (głównej organizacji polskiego podziemia
antykomunistycznego) przeciwko siłom MO i UB w Hrubieszowie. Po wojnie
Bandera uchodził za żywy symbol niezależnej od ZSRR Ukrainy,
współpracował z nim nawet wywiad brytyjski. Ostatecznie został zresztą
zamordowany przez KGB, dzięki czemu zyskał pewien nimb męczeństwa. Za
„minionego ustroju” nie wolno było o nim mówić ni publikować. Nic tedy
dziwnego, że po upadku państwa radzieckiego świetnie się wpasował w
zapotrzebowanie na niepodległościowego, antysowieckiego bohatera.
Czy to jednak znaczy, że jego kult jest
czymś godnym pochwały? Zdecydowanie nie. Jest to natomiast fragment
większego problemu, a mianowicie szukania własnej tożsamości w
historiach dwudziestowiecznych. Nie jest przypadkiem, że to ten wiek był
świadkiem zbrodni na nieznaną wcześniej skalę. Doszło bowiem wtedy do
wielkiego umasowienia społeczeństwa, w którym zaszczepiono z jednej
strony ideologię klasową, która nakazywała się identyfikować według
swojego stanu posiadania, z drugiej ideologię nacjonalistyczną, dzielącą
ludzi na swoich i obcych według „etnosu”, czyli wspólnego języka i
kultury, dawniej cechy drugorzędnej wobec przynależności narodowej,
rozumianej jako przynależność do wspólnoty politycznej (stąd słynna
samoidentyfikacja szlachty z województw ruskich: Gente Ruthenus, natione Polonus
– ludu ruskiego, narodu polskiego). Obie zresztą tożsamości czasem się
zlewały, gdy chłopi ukraińscy, białoruscy czy litewscy występowali
przeciwko „polskim panom”. Wiele dziwactw przyniosła ta ideologia,
począwszy od „Jugosławii”, czyli początkowo Królestwa Serbów, Chorwatów i
Słoweńców, powstałego w zasadzie tylko dlatego, że języki tych ludów
były w miarę podobne, mimo iż ludy te nigdy nie stanowiły jednego
organizmu państwowego. By zwiększyć to podobieństwo, nacjonaliści
chorwaccy w XIX wieku dość arbitralnie uznali dialekt z
południowo-wschodniej części kraju, zwany sztokawskim, w zasadzie
tożsamy z językiem serbskim (zapewne ze względu na dość liczne
osadnictwo szukających schronienia przed Turkami Serbów w tym regionie z
czasów rządów habsburskich) za standard literacki swojego języka, a nie
używany do dziś w okolicach Zagrzebia, czyli Chorwacji właściwej
dialekt kajkawski, bardzo zbliżony do języka słoweńskiego. Podobnie
powstała również ahistoryczna Czechosłowacja. Ten sam nacjonalizm 50 lat
wcześniej odbił swoje piętno na Włoszech, z mozaiki wielu
zróżnicowanych organizmów o silnej tradycji i pozycji tworząc jedno
scentralizowane, antykatolickie państwo (uznane przez papieży dopiero za
czasów Mussoliniego), jak również odrywając od Austrii Triest czy
Trydent, które były związane z arcyksięstwem dużo dłużej (odpowiednio od
XIII i XIV wieku) niż chociażby Salzburg (przyłączony dopiero w roku
1805). Co gorsza, w wypadku tak zwanych nowych narodów, do jakich
niewątpliwie należy Ukraina, nacjonalizm ów zyskuje silny koloryt
ludowy, staje się niejako ruchem mas chłopskich, pozbawionych elit i
pewnego pozytywnego, afirmującego ethosu moralnego, który mógłby być
atrakcyjny dla innych grup i dzięki tej inkluzywności pozwalał na
koegzystencję i współpracę różnych grup. Taki ludowo-klasowy nacjonalizm
staje się z konieczności szowinistyczny – jako afirmacja swojskości
przeciwko obcości, na którą należy spoglądać z niechęcią i
podejrzliwością. Być może tragedią Ukrainy w ogóle jest to, że poszła
ona drogą samoidentyfikacji właśnie jako Ukraina – czyli tereny „u
kraja” Rzeczpospolitej, jej południowo-wschodnie kresy kresów, a nie
jako Ruś Kijowsko-Halicka. Traktowanie tego terenu w kategoriach
politycznych jest bowiem dziełem Kozaczyzny, czyli niewątpliwie
romantycznej, ale jednak dość barbarzyńskiej społeczności „lądowych
piratów” (morskich zresztą też) znad Dniepru, którzy trudnili się
głównie rozbojem, acz należy przyznać że głównie na szkodę pohańskich
Turków i Tatarów. Niezależność uzyskali dzięki powstaniu Bohdana
Chmielnickiego (swoją drogą szlachcica herbu Awdaniec), podczas którego
Kozacy wraz z „czernią”, czyli ruskimi chłopami dokonali dość
imponującej rzezi szlachty („Lachów”) i… żydów (ten schemat powtórzył
się oczywiście w latach 1943-44). Ostatecznie w wyniku buntu Ukraina
oderwała się od korony i poddała władzy cara, pod którą istotnie przez
kolejny wiek starszyzna kozacka mogła cieszyć się pewną swobodą, potem
jednak została gwałtownie zduszona przez carycę Katarzynę (acz proces
jej likwidacji zaczął się już za Piotra Wielkiego), ziemia kijowska
została zaś poddana silnej „moskwizacji”. Bohdan Chmielnicki do dzisiaj
uchodzi za jednego z głównych bohaterów Ukrainy, można rzecz, że razem z
Banderą i XIX-wiecznym poetą Tarasem Szewczenką stanowi ichnią swoistą
świętą trójcę.
Jak jednak mogłaby wyglądać alternatywna
polityka historyczna Ukrainy? Najbardziej oczywistym wydaje się
odwołanie do Rusi Kijowskiej, wraz z jej pierwszym chrześcijańskim
władcą, Włodzimierzem Wielkim, świętym kościoła, czy jego wybitnym synem
Jarosławem Mądrym. Taka samoidentyfikacja byłaby szczególnie użyteczna
przeciwko Rosji – państwo ze stolicą w Kijowie jako prawdziwa kolebka
Wielkiej Rusi, a nie spadkobierca pogranicznego państewka zbójców,
którzy sami poddali się władzy cara. Za czasów carskich popularne było
nazywanie Ukraińców „małorusami”, którzy wraz z „wielkorusami”
(moskalami) i „białorusami” tworzyli „Trójjedyny Naród Ruski”. Istotnie,
w XIV wieku ruskie ziemie podległe koronie polskiej źródła bizantyjskie
nazywają „Małą Rusią”, w przeciwieństwie do „Wielkiej Rusi”, czyli
Moskwy i Nowogrodu, acz niektórzy badacze widzą tu ciekawą analogię
między starożytną „Małą Grecją”, czyli Grecją kontynentalną, kolebką, a
„Wielką Grecją”, czyli bogatymi, niemniej jednak koloniami na Sycylii i w
północnej Italii. W każdym razie, być może w Kijowie odwołanie to jest
bardziej widoczne, we Lwowie jest jednak całkowicie niedostrzegalne.
Włodzimierz i Jarosław są wprawdzie umieszczeni na banknotach,
odpowiednio jedno i dwuhrywnowym, nie są to jednak zbyt prestiżowe
nominały (warte odpowiednio 15 i 30 groszy), na wyższych zobaczyć możemy
wizerunki wodzów kozackich (5 oraz 10 hrywien) oraz XIX-wiecznych
pisarzy.
Postacią niewątpliwie jednak związaną ze
Lwowem, a przy tym idealnie pasującą do dzisiejszej sytuacji Ukrainy
jest Daniel Romanowicz, książę najbardziej wysuniętego na południowy
zachód ruskiego Księstwa Halicko-Włodzimierskiego (Wołyńskiego). Za jego
czasów Kijów, który dostał się pod jego panowanie, przeżył ostatnie
chwile swojej potęgi. Przede wszystkim jednak Daniel był jedynym
księciem z dynastii Rurykowiczów, który przyjął koronę królewską i to z
rąk legata papieskiego. Próbował w ten sposób uzyskać wsparcie przeciwko
Mongołom, którym zresztą musiał kilkukrotnie ulec, ocalił jednak
faktyczną niezależność swojej ziemi. Ponadto, co może w tym kontekście
najważniejsze, to on założył miasto Lwów, według tradycji w 1250 r..
Potężny władca, który szuka na zachodzie wsparcia dla ochrony przed,
wydawałoby się nieodpartym najeźdźcą ze wschodu, a przy tym wciąga swój
kraj w przestrzeń kultury łacińskiej? To bohater idealnie spełniający
obecne potrzeby Ukrainy, zdecydowanie niedoceniany należycie. We Lwowie
jest wprawdzie jego pomnik, pod który mimo szczerych chęci nie udało mi
się zresztą dotrzeć, lecz zdecydowanie przegrywa on konkurs na
popularność z Banderą, Szewczenką czy nawet Chmielnickim. Nie
uświadczysz jego podobizn, przedstawień jego wojów czy reprodukcji jego
sztandarów czy herbu. Królują barwy banderowskie i koszule XIX-wiecznych
chłopów. Wielka szkoda.
Wydaje się, że sama Ukraina najwięcej
traci na takiej, a nie innej polityce historycznej i samoidentyfikacji,
niejako spychając się do roli nowego, chłopskiego i „wiecznie
ciemiężonego” narodu, miast dawnej potęgi, a przy tym konkurenta, lecz i
częstego sojusznika Polski (wkrótce umieszczę wpis na temat historii
tych relacji), bynajmniej niemuszącego budować swojej tożsamości na
wrogości wobec Lachów. Być może idealnym byłoby, gdyby kraje
takie jak Ukraina, ale też Litwa czy Białoruś potrafiły pójść drogą
choćby Belgii, która uważa swoich burgundzkich, a potem habsburskich,
„austriackich” i „hiszpańskich” władców za faktycznie swoich, którzy
bronili ją przed bezbożną Francją i heretycką Holandią i upamiętnia ich,
począwszy od nazw ulic, a na markach piwa skończywszy. Byłoby lepiej i
dla nas, i dla Ukraińców, gdyby włączyli oni w poczet swych bohaterów
monarchów Rzeczpospolitej, jak również przedstawicieli jej szlachty, jak
choćby Stanisława Żółkiewskiego, którego rodowe włości można oglądać
ledwie 40 kilometrów od granicy z polską, zarazem bez konieczności
negowania ich polskości. Z całą pewnością, tak dla wspólnych relacji,
jak i dla samej świadomości Ukraińców byłoby lepiej, gdyby zechcieli
dzielić z nami swoją tożsamość historyczną, bez konieczności jej
wymazywania i pomijania milczeniem wszystkiego między upadkiem Kijowa, a
Chmielnickim. Przecież Ruś, tak kijowska (w wyniku unii krewskiej,
horodelskiej i wreszcie lubelskiej), jak i halicka (której bojarowie po
wygaśnięciu lokalnej linii Rurykowiczów w XIV wieku wybrali Bolesława
Jerzego, syna księcia piastowskiego Mazowsza na swojego władcę, po jego
zaś bezpotomnej śmierci ziemie te przejął Kazimierz Wielki) dobrowolnie
dołączyła do korony, zachowując swoje prawa, czy wręcz zyskując szereg
nowych.
Co wynika jednak z powyższych rozważań
dla nas, mieszkańców Polski? Nie możemy przecież narzucić Ukraińcom ich
tożsamości historycznej. Możemy jednak zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze
zachęcać ich do przyjmowania tego co wspólne w naszej historii. Ciekawym
pomysłem z jakim niedawno się zetknąłem jest tu chociażby postulat
zbadania, co tak naprawdę kryło się pod wspomnianym wyżej
samookreśleniem Gente Ruthenus, natione Polonus.
Wydaje się, że takie zaakcentowanie wspólnej historii jest nawet
ważniejsze niż w zasadzie wymuszanie rozliczenia zbrodni wołyńskiej.
Przy kozacko-chłopskiej samoidentyfikacji stawianie UPA na piedestale
będzie w zasadzie nieuniknione. Ponadto, generalnie działania pozytywne,
afirmacyjne są bardziej skuteczne niż negacyjne.
Druga natomiast konsekwencja, jaką
możemy i powinniśmy przyjąć dotyczy naszej polityki historycznej. Otóż
my, Polacy, mając własną jakże bogatą historię tym bardziej nie
powinniśmy się dawać łapać w pułapkę „młodego narodu” i nie opierać
naszej tożsamości na dwudziestym wieku. Owszem, był to czas wielkiego
męczeństwa naszego narodu, wobec których należy zachować ogromny
szacunek, ale tym bardziej nie mogą one stanowić mitu państwotwórczego,
który, jak wskazano wyżej, musi być afirmatywny i inkluzywny. Również
historia odrodzenia Państwa Polskiego po 123 latach niewoli nie bardzo
się do tego nadaje. Był to bowiem również czas walk z właściwie
wszystkimi naokoło i autoidentyfikacji przez negację tychże innych. Do
dziś zresztą polityka przyjęta i prowadzona przez bohaterów tamtych
czasów wywołuje kontrowersje, tak wewnątrz kraju, jak i na zewnątrz. Nie
znaczy to oczywiście, że Dmowskiemu czy Piłsudskiemu nie należy się
szacunek, niepozbawiony oczywiście zdrowego krytycyzmu tam, gdzie nań
zasłużyli, lecz że nie powinni być centralnymi punktami naszej
tożsamości. Jak sztampowo by to nie brzmiało, miejsce to powinna jednak
zajmować inkluzywna Rzeczpospolita (oczywiście również wraz z krytyką
wszelkich jej wad), czy nawet pluralistyczne średniowiecze, wraz z
bogactwem polski dzielnicowej, niesłusznie deprecjonowanej przez
centralistyczną i wrogą wszelkiej różnorodności ideologię PRLu. Apel o
taką polityką historyczną wydaje się być szczególnie zasadny pod adresem
polskich narodowców, środowiska mimo wszystko dość licznego i
wpływowego na polskiej prawicy, zwłaszcza wśród młodzieży. Czy chcą oni
rozumieć naród w sposób nowożytny, ekskluzywny, kulturowo-lingwistyczny i
wykluczający, krystalizujący się w opozycji do innych, czy w sposób
tradycyjny, inkluzywny, opaty na wspólnocie politycznej i rządzącym nią
ethosie moralnym, który nie jest dobry, bo swój, lecz swój, bo dobry i
nie „dobry dla nas”, w znaczeniu etyki utylitarnej, lecz dobry w ogóle,
zgodnie z obiektywną i racjonalną etyką chrześcijańską? Mam nadzieję, że
to drugie rozumienie, jeśli jeszcze nie przeważyło, to kiedyś przeważy,
z korzyścią dla dobra wspólnego.
Jędrzej Zdzisław Stefan Jabłoński