Naprawdę
rozpacz ogarnia, kiedy nie zwykłe lemingi, otumanione tefauenami itp.,
ale utytułowani naukowcy piszą, że "trójpodział władz jest fundamentem
demokracji", podczas gdy w rzeczywistości teoria tzw. trójpodziału –
powtarzam: teoria, bo w praktyce ścisłego podziału między organami
odzwierciedlającymi owe rzekomo ontologicznie różne "władze"
przeprowadzić nigdy i nigdzie się nie udało, ani udać nie może – jest
zawsze co najmniej ograniczeniem demokracji, czyli jednolitej i
niepodzielnej władzy ludu bezpośrednio lub (gdy to niemożliwe) jego
reprezentacji, albo wręcz jej przeciwieństwem. Teorię tę tworzyli
przecież ludzie, którzy nie byli demokratami, lecz albo (Locke)
liberałami, albo (Monteskiusz) liberalnymi konserwatystami.
Ale dobrze, spróbuję raz jeszcze to
wytłumaczyć. Przyjmijmy, że władzę wykonawczą sprawuje dziedziczny, więc
niewybieralny, król przy pomocy swobodnie, bez konieczności uzyskiwania
czyjejkolwiek zgody, powoływanych i odwoływanych ministrów; władzę
ustawodawczą – bikameralny parlament, gdzie izba wyższa składa się z
dziedzicznych parów, a niższa wybierana jest na podstawie bardzo
wysokiego cenzusu majątkowego lub wykształcenia; władzę sądowniczą zaś
sprawują reprezentanci arystokracji prowincjonalnej, którzy mogą kupować
i sprzedawać swoje urzędy. Tak mniej więcej wyobrażał to sobie właśnie
Monteskiusz (a władza sądownicza, czyli we Francji parlamenty, nawet tak
wyglądała faktycznie za jego życia). Czy jest to trójpodział władz?
Oczywiście, że tak. Czy ustrój ten jest demokracją? Oczywiście, że nie,
bo demos w nim może sobie co najwyżej bąki zbijać.
Profesor Jacek Bartyzel