Przy okazji dyskusji na temat „Dlaczego lewica przegrała spór o pamięć i tożsamość”
na tegorocznym Festiwalu Nowego Obywatela padło – fundamentalne,
przyznajmy – pytanie: po co właściwie o tym dyskutować? Tożsamość
to jakoby temat charakterystyczny dla prawicy, lewica zawsze więc będzie
na tym polu przegrywać, dlatego lepiej „wybrać przyszłość” i zająć się
uniwersalną perspektywiczną emancypacją.
Chyba najpierw należałoby pochylić się nad samym pojęciem
„tożsamości” i wyjaśnić sobie, o czym mówimy. Czy rzeczywiście
tożsamościowość nie ma nic wspólnego z lewicowością? Wszak zachodnia
nowa lewica od dekad uprawia „identity politics” adresowaną
do mniejszości rasowych, etnicznych, seksualnych, opartą na gender lub
światopoglądzie. Prawdziwy festiwal partykularyzmów! Cała koncepcja
multikulturalizmu zasadza się na kategorii tożsamości. Dinozaury
reprezentujące starą lewicę od dawna wyrzucają to nowolewicowcom jako
odstępstwo od marksistowskiej ortodoksji. Nie utożsamiam się z tą
klasistowską orientacją, ale rozumiem ją i szanuję.
Można jednak odnieść wrażenie, że w krytyce tej nie chodzi
o tożsamość afroamerykańską, muzułmańską, romską, żydowską, gejowską czy
feministyczną, a o jedną, konkretną formę tożsamości: o tożsamość
narodową. Zwłaszcza o polską tożsamość narodową. W tym wariancie mamy
do czynienia po prostu z ojkofobią w kamuflażu uniwersalizmu:
„Nienawidzę was, moi wąsaci sąsiedzi chlejący wódę w oparach grilla, wy
seby, janusze i grażyny słuchające disco-polo i chamskich wiców, wy
Ferdkowie i Waldkowie Kiepscy w dresach i niemodnych garniturach,
i chciałbym żebyście zniknęli sprzed moich oczu! Chciałbym, żeby było
nowocześnie, swobodnie, egzotycznie, kolorowo, fajnie, tak jak jest
na całym świecie – tylko nie tutaj”.
I do tego pierwotnego odruchu dorabia się wyrafinowaną
racjonalizację, teorie o genetycznym skażeniu polactwa „folwarczną
mentalnością” etc. Skoro zaś z polaczkami nic pozytywnego nie da się
uczynić, to jedynym wyjściem jest rozpuszczenie polskości
w europejskości, a finalnie w uniwersalności („polonoliza”, jak pisał
Kazimierz Malinowski w „NIErządzie”). Teorie te mają dla swych wyznawców
nie tylko tę zaletę, że pozwalają z pogardą traktować ciemną masę,
ale dodatkowo ich fatalizm zwalnia od realnej pracy politycznej,
uzasadniając uwieszanie się u klamki zagranicznych instytucji.
Ojkofobia nie jest jednak niczym lepszym ani szlachetniejszym od ksenofobii, natomiast na pewno jest mniej racjonalna.
Jest nieracjonalna choćby dlatego, że trudno jest pozyskać kogoś,
komu na każdym kroku okazuje się pogardę, niechęć, w najlepszym razie
irytację. Ludzie nie są głupi. Fałszywą sympatię zresztą też wyczują.
W dodatku nadzieje na rychły zanik narodów, tak żywe w okresie
triumfującej globalizacji lat 90., okazały się złudne. Globalizacja,
paradoksalnie, doprowadziła do ożywienia nacjonalizmów, postrzeganych
jako forma oparcia, jakiegoś zakotwiczenia w chaotycznym świecie.
We współczesnej epoce narastających wstrząsów geopolitycznych procesy te
będą prawdopodobnie ulegały – już ulegają! – wzmocnieniu. To Sławomir
Sierakowski napisał: „Nacjonalizm is not dead. To jedyna ideologia,
której udało się przetrwać w czasach postideologicznych. To jedyna idea,
którą ludzie odbierają jak niekwestionowaną prawdę. Odwołujący się
do nacjonalizmu populiści zyskują poparcie w każdym kraju niezależnie
od przyjętego modelu gospodarczego i stanu gospodarki” (choć wnioski
z tej konstatacji wyciągnął oczywiście takie same, jak z wcześniejszego
przeświadczenia o końcu nacjonalizmu).
Naród stanowi REALNĄ (a nie utopijną) formę solidarności społecznej,
która może mieć różne – pozytywne i negatywne – oblicza. W dyskusji
na Festiwalu Nowego Obywatela padł argument, że należy się odwoływać
do uniwersalistyczno-emancypacyjnego dorobku lewicy, którym jest
m.in. dekolonizacja. Zabawne. Sudańscy mahdyści, partyzanci Mau-Mau
z Kenii, projapońscy nacjonaliści Sukarno w Indonezji – jako bojownicy
uniwersalizmu. Właśnie dekolonizacja dokonana została w imię celów
na wskroś partykularnych, narodowych. Jeśli lewica odegrała w niej jakąś
rolę, to tam – jak w Wietnamie – gdzie sięgnęła po hasła
narodowowyzwoleńcze, gdy odwoływała się akurat do tożsamości.
Tożsamość jest niezbędnym spoiwem każdego społeczeństwa, które nie
jest w stanie funkcjonować, jeśli więzi międzyludzkie zostaną
zredukowane do nagiej gry interesów. Od tego się nie ucieknie. Otwarte
jest tylko pytanie o kształt tej tożsamości – inną jest tożsamość
francuska, inną jankeska, inną saudyjska. Natomiast kwestionując samą
potrzebę tożsamości, udziela się zarazem odpowiedzi na pytanie, dlaczego
lewica przegrała ten spór. Oczywiście odwoływanie się do tradycji
i tożsamości nie jest jedynym sposobem na legitymizację własnej pozycji
politycznej. Stan polskiej lewicy unaocznia jednak empirycznie,
że innych pomysłów na legitymizację ona też nie ma.
dr hab. Jarosław Tomasiewicz
dr hab. Jarosław Tomasiewicz
(ur. 1962) – doktor nauk politycznych, pracownik naukowy Instytutu
Historii Uniwersytetu Śląskiego, publicysta, autor książek „Terroryzm
na tle przemocy politycznej (zarys encyklopedyczny)” (2000), „Między
faszyzmem a anarchizmem. Nowe idee dla nowej ery” (2000), „Ugrupowania
neoendeckie w III Rzeczypospolitej” (2003), „Zło w imię dobra. Zjawisko
przemocy w polityce” (2009) i „Rewolucja narodowa. Nacjonalistyczne
koncepcje rewolucji społecznej w Drugiej Rzeczypospolitej” (2012),
a także wielu tekstów publicystycznych i naukowych. Stały współpracownik
„Nowego Obywatela”.