Problem dyktatury to problem konkretnego wyjątku.
Ukazanie się po niemal stu latach od pierwodruku oryginału (1921) polskiego przekładu Dyktatury
Carla Schmitta jest czymś więcej niż tylko zaczernieniem kolejnej
białej plamy w zakresie obecności fundamentalnych dzieł współczesnej
filozofii politycznej w naszym obiegu naukowym i czytelniczym. To bowiem
również szansa na rozjaśnienie pojęcia wszechobecnego wprawdzie w
dzisiejszym języku politycznym, wszelako zasługującego raczej na to, aby
nazwać go paplaniną, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę jego
banalność, mętność i rozliczne symplifikacje. Możemy być przecież pewni,
że kiedy z ekranu telewizora czy portalu – albo z płachty gazety –
krzyczy do nas słowo dyktatura, to chodzi o jakiegoś
prymitywnego żołdaka „gazrurkę” czy na poły obłąkanego ideologa, a w tle
skojarzeniowym zawsze czaić się będą personifikacje zła – Hitler lub
Stalin, w zależności od tego, co dla kogo stanowi pestis perniciosissima:
nazizm czy komunizm. Z tą inflacją „dyktatur” bardzo kontrastuje
niezwykle słaba frekwencja pojęcia, które mogłoby się zdawać bardziej
adekwatne w takich przypadkach, czyli tyranii. Na rynku
księgarskim półki uginają się od książek o tych lub uważanych za
pokrewne im postaciach, tytułowanych jako „dyktatorzy”, ale w poważnej
literaturze historycznej i politologicznej chyba tylko jedno sławne
dzieło o Hitlerze – Alana Bullocka – nosi podtytuł Studium tyranii. W najlepszym zaś wypadku oba pojęcia – tyran i dyktator
– stosowane są zamiennie. Wszystko to na domiar wciśnięte jest w
prokrustowe łoże prostackiej, a przede wszystkim fałszywej antynomii, w
której dyktatura stanowi antonim demokracji.
Wielkość dzieła Schmitta upatruje się najczęściej w tym, że zdołał on
uchwycić i zanalizować fenomen będący w chwili jego napisania jeszcze
niejako in statu nascendi, co unaocznia już sam podtytuł: wszakże między ustanowieniem przez bolszewików dyktatury proletariatu
a ukończeniem dzieła minęły zaledwie trzy lata. Ale jest w tym też
pewien paradoks. Mówi się bowiem niekiedy, że jakieś dzieło jest
wprawdzie wybitne, lecz niestety z różnych powodów, najczęściej od
autora niezależnych, ukazało się za późno. O książce Schmitta można
natomiast powiedzieć, że w pewnym sensie ukazała się za wcześnie.
Dlaczego? Spróbujemy to wykazać w rekapitulacji, teraz zaś przyjrzyjmy
się tezom autora.
Schmitt zaczyna od postawienia mocnej tezy, iż dyktatura stanowi
centralne pojęcie nauki o państwie i konstytucji, a mimo to rozmaite
dyscypliny traktujące o polityce, w szczególności zaś prawoznawstwo
państwowe, rozprawiają o nim niechętnie i mało precyzyjnie, spychając je
na obrzeża, co kontrastuje z jego popularnością w potocznym dyskursie
politycznym, atoli przyczyna tego jest taka sama: niejasność i hasłowość
pojęcia, nadające się w sam raz do posługiwania się nim jako maczugą
dyskredytującą politycznego wroga. Co bardzo znamienne, autor dokonuje
wstępnego posegregowania dostępnej mu literatury przedmiotu na burżuazyjną oraz proletariacką (marksistowską),
analizując jedną i drugą z całą powagą. Zauważa, że w literaturze
burżuazyjnej sens polityczny pojęcia dyktatury zawiera się w rozpoznaniu
osobistego panowania jednostki, opierającego się na uzyskanej w sposób
dowolny lub po prostu na domniemanej zgodzie ludu – a zatem na podstawie
demokratycznej, oraz w posługiwaniu się przez dyktatora silnie
scentralizowanym aparatem rządzenia, charakterystycznym dla państwa
nowożytnego (narzucającym się prototypem dyktatora staje się z tego
punktu widzenia Napoleon I Bonaparte). Chociaż Schmitt nie mówi tego
wprost, to wynika z tej przesłanki pierwsza ważka konkluzja: w świecie
nowożytnym dyktatura i demokracja stanowią w pewnym sensie parę
syjamskich bliźniąt, dwugłowe Lelum-Polelum pozostające w ambiwalentnym,
miłosno-nienawistnym zwarciu. Dyktatura znosi demokrację, ale bez
uprzedniego uznania zasad demokratycznych za źródło autorytetu zdolnego
dać dyktatorowi upoważnienie do działania w charakterze jej komisarza,
inaczej mówiąc – autoryzować go, dyktatura nie mogłaby zaistnieć. By tak rzec, łono, z którego na świat wychodzi nasciturus-dyktator,
nazywa się demokracją i jest zgodą ludu. Schmitt zauważa natomiast, że
powiązanie osobistego panowania, demokracji i centralizmu występuje w
każdej silnej egzekutywie, czego skutkiem jest tak niefrasobliwe
rozdęcie ususu tego pojęcia, iż jakiekolwiek osobiste wystąpienie
prezydenta może skłaniać do mówienia o dyktaturze, do czego asumpt daje
zresztą sama etymologia słowa dyktator: ten, kto coś „dyktuje” (dictator est qui dictat).
Sprawa komplikuje się nieco, jeśli sytuacją wyjściową dla dyktatury
jest nie państwo demokratyczne „bezprzymiotnikowo”, tylko demoliberalne
(nigdy nie powinniśmy zapominać, że jeden z leitmotivów schmittianizmu
stanowi staranne przestrzeganie dystynkcji – tak skwapliwie zacieranej
przez gorliwych akolitów demokracji liberalnej – pomiędzy demokracją a
liberalizmem, które mogą wprawdzie zawiązywać i faktycznie zawiązują
ustrojowo-polityczny konkubinat, niemniej zawsze pozostaje w nim
przynajmniej in potentia, a w sytuacjach kryzysowych
aktualizuje się, sfera tarcia pomiędzy obu elementami). Jeżeli bowiem
konstytucja państwa jest po prostu demokratyczna, czyli ufundowana na
zasadzie suwerenności ludu, i jeżeli ta zasada ma status powszechnie
obowiązującego ideału politycznego, to dowolne zniesienie zasad
demokratycznych występujące w drodze wyjątku może być uznane za
dyktaturę. Jeżeli natomiast tę samą rangę ideału posiada w państwie
demokratycznym również liberalna zasada niezbywalnych praw i
wolności, to dyktaturą może być określony także każdy wyjątek od owej
zasady liberalnej, nawet jeśli ma on sankcję woli wyrażonej
demokratycznie.
Odmienne podejście do zagadnienia dyktatury znamionuje literaturę marksistowską, której differentia specifica
jest ujmowanie kwestii w perspektywie konfliktowych stosunków między
społecznymi klasami, wszelako wewnętrznie rozbiegunowane w – znanym już
Schmittowi – sporze, który po rewolucji 1917 roku w Rosji rozgorzał
pomiędzy bolszewikami a ich „ortodoksyjnie” socjaldemokratycznymi
oponentami. O ile bowiem teza socjaldemokratycznego krytyka
bolszewickiego modelu dyktatury proletariatu, czyli Karla Kautsky’ego,
że istotą dyktatury jest nieuznawanie demokracji parlamentarnej i
rezygnacja z formalnych podstaw demokratycznych, w swojej ogólnej
osnowie nie była kwestionowana przez replikujących mu bolszewików
(Lenin, Trocki, Radek), to jednocześnie próbowali oni dowodzić, że
ustanowienie dyktatury proletariatu nie oznacza definitywnego porzucenia
form demokratycznych, a jedynie wybór odpowiedniej do sytuacji metody,
która najskuteczniej i najszybciej może doprowadzić do osiągnięcia celu
komunizmu. Jeżeli zatem demokracja – z tego punktu widzenia
urzeczywistnialna naprawdę dopiero w komunizmie – pozostaje owym
niezmiennym celem, a dyktatura proletariatu stanowi tylko techniczny
środek do jego przyszłościowej implementacji, to nasuwa się tu
(niewypowiedziany, lecz implicytny) wniosek, że dyktatura proletariatu dyktaturą sensu proprio
wcale nie jest. Ale Schmitt, który do tego momentu referuje wiernie
literę bolszewickiej wykładni pojęcia, bynajmniej takiej konkluzji nie
wyciąga, lecz przeciwnie – zauważa, że skoro dyktaturą (nieważne już, czy i jaką przydawką jest dookreślana) nazywa się nie tylko zwalczany porządek polityczny, ale także własną
władzę polityczną, do której się dąży, to w istocie tego pojęcia
dokonuje się kolejna zmiana, i to konstytutywna: teraz to własne państwo
jako całość oznacza dyktaturę, będącą narzędziem, dzięki któremu
przechodzi się do pożądanego i właściwego stanu rzeczy; dyktaturę,
której uzasadnieniem jest norma nie polityczna lub prawna, lecz
odnosząca się do filozofii historii koncypowanej w marksizmie.
Rozprawa Schmitta ma za cel główny możliwie najbardziej precyzyjną
teoretyzację problemu dyktatury, przy czym autor już we wstępie wyjawia,
że fundamentalne będzie w tym zakresie rozróżnienie pomiędzy dwoma
zidentyfikowanymi przezeń typami dyktatury: komisaryczną i suwerenną.
Zważywszy jednak, że w chronologicznie starszej odmianie komisarycznej
treść upoważnienia, jakie dyktator-komisarz otrzymuje od
autorytorialnego organu upoważniającego go do działania, zawsze odnosi
się do konieczności względem konkretnych stanów rzeczy i tak samo
konkretnych rezultatów, które należy osiągnąć, teoria nie może obyć się
bez analizy historycznej. Stąd też wynika struktura tej książki, w
której występuje przemienność rozważań teoretycznych oraz historycznego
przeglądu instytucji i działań odpowiadających stanowi refleksji nad
dyktaturą w danej epoce (wyobrażenie rzymskiej dyktatury prawnej w myśli
wczesnonowożytnej, spór dotyczący dyktatury i suwerenności w teorii
Bodina i siedemnastowiecznych jusnaturalistów, przejście do dyktatury
suwerennej w myśli osiemnastowiecznej). Można zauważyć, że korelujące z
tymi koncepcjami analizy działań komisarzy królewskich i cesarskich do
XVIII wieku, komisarzy ludowych w czasie rewolucji francuskiej oraz ujęć
stanów wyjątkowych w ustawodawstwie dziewiętnasto- i
dwudziestowiecznego państwa konstytucyjnego są w lekturze poniekąd
nużące swoją drobiazgowością, niemniej dostarczają obfitego materiału
empirycznego wspierającego stawiane tezy.
Cała historia nowożytnej nauki o państwie nie pozostawia żadnej
wątpliwości co do tego, że dyktatura jest fenomenem genetycznie i
esencjalnie związanym z republikańską formą rządu. Monarchia –
oczywiście monarchia tradycyjna, stanowo-korporacyjna, dziedziczna i
związana tak prawem boskim, jak zwyczajowymi prawami fundamentalnymi,
regulującymi zasady sukcesji, więc ograniczona – wyklucza dyktaturę,
ponieważ nie ma w niej miejsca na rozróżnienie pomiędzy normą a
wyjątkiem, zarówno jeśli chodzi o osobę panującego, jak i o sposób
sprawowania władzy zwierzchniej. Dlatego nie jest przypadkiem zupełna
nieobecność tego pojęcia w teologicznej bądź filozoficzno-politycznej
refleksji w średniowieczu, a więc w epoce, w której monarchia tradycyjna
narodziła się i rozwinęła, nie mając nawet żadnej alternatywy. Namysł
nad dyktaturą pojawia się natomiast dopiero tam, gdzie – z jednej strony
– splot pewnych szczególnych okoliczności doprowadził do faktycznego
zaniku formy monarchicznej i powstania pluralistycznej rzeczywistości
walczących ze sobą na śmierć i życie oligarchicznych republik miejskich
(choć teoretycznie nadal były one członami Królestwa Italii, a ono –
jedną z baz terytorialnych ekumenicznego Świętego Cesarstwa Rzymskiego),
w których raz po raz przechwytywali rządy „książęta nowi”, czyli
kondotierzy lub plutokraci, nielegitymizowani tradycją, z drugiej zaś
strony – kiedy ruch umysłowy humanistycznych litterati,
zafascynowanych dziedzictwem antyku, naturalną koleją rzeczy zwracał się
ku percepcji najstarszej (i dotąd jedynie znanej) instytucji dyktatury,
jako formy władzy republikańskiej, nadzwyczajnej, nieograniczonej w
środkach i niezwiązanej ustawami, ale „konstytucyjnej”, gdyż założonej w
ustroju rzeczypospolitej, ustanowionej legalnie i tymczasowo oraz do
zrealizowania określonego celu stanowiącego powód jej ustanowienia,
czyli do dyktatury w klasycznej fazie republiki rzymskiej. Renesansowi
humaniści żywili nadzieję, że wskrzeszenie tej instytucji pomoże młodym
republikom uporać się z tymi samymi problemami, z którymi borykała się
republika rzymska po obaleniu monarchii: uśmierzyć zewnętrzne lub
wewnętrzne zagrożenia, wynikające bądź z najazdu, bądź z niepokojów
wszczynanych przez tych, którzy nie są (in plus lub in minus)
na miarę Miasta. Dyktatura nie jest więc bynajmniej w oczach humanistów
– na czele z Machiavellim – tyranią ani formą rządów absolutnych, tylko
wyjątkowym urzędem powołanym dla ocalenia republikańskiej wolności ludu
(oczywiście tak w Rzymie, jak w republikach nowożytnych chodziło raczej
o stabilizację władzy i obronę patrycjatu przed wygórowanymi
roszczeniami plebsu; jak przypomina Schmitt, jeszcze dla francuskich,
hugenockich monarchomachów, a nawet dla Locke’a, rzecznika oligarchii
wigowskiej, „lud” to tylko „najlepsi z ludu”). Dyktator nie jest
suwerenny, nie może zmienić istniejącej formy rządu ani znosić lub
uchwalać nowych praw. Jest więc w klasycznym sensie dyktatorem
komisarycznym, „komisarzem Republiki”, jej capitano, jak rzymski konsul.
Pomimo republikańskiej genezy i esencji dyktatury namysł nad tą
postacią władzy ugrzązłby w „antykwaryzmie” włoskich humanistów, gdyby
zignorował realia wczesnonowożytnej, więc monarchicznej Europy, jak
również dokonujące się od schyłku średniowiecza przeobrażenia monarchii
pod wpływem rozwoju idei suwerenności, prowadzące do wykształcenia się
jej odmiany znanej jako monarchia absolutna (poprzedzone zresztą
przekształceniem organizacji kościelnej w scentralizowaną monarchię
papieską, dysponującą plenitudo potestastis i obecną wszędzie, dokąd sięga ta organizacja, za pomocą „komisarycznych” legatów1),
która pomiędzy XVI a XVIII wiekiem zapanowała powszechnie w Europie
poza „republikańską monarchią” polsko-litewską oraz Hiszpanią Habsburgów2.
Odtąd zatem refleksja nad dyktaturą dokonywana jest w tym kontekście
ustrojowym suwerennej monarchii absolutnej i jej praktyki (działania
komisarzy królewskich) oraz w polu semantycznym trzech pojęć: suweren –
komisarz – dyktator. Pozwala to jednocześnie wyartykułować dystynkcję
pomiędzy (monarchicznym) suwerenem a dyktatorem i doprecyzować definicję
dyktatury, aczkolwiek zasadniczo jedynie w kształcie dyktatury
komisarycznej, choć i tu Schmitt odnajduje pewne antycypacyjne rudymenty
dyktatury suwerennej. Zasługę pierwszego wielkiego teoretyka
nowożytnej, absolutnej la monarchie royale, Jeana Bodina,
upatruje on nie tylko w uzasadnieniu pojęcia suwerenności, ale także w
rozpoznaniu związku problemu suwerenności i dyktatury oraz podaniu
definicji tejże, chociaż tylko w wariancie komisarycznym. Rzecz w tym,
że nawet gdy pojedynczy człowiek lub jakiś urząd otrzymują w państwie
monarchicznym dyktatorskie uprawnienia, nie jest to władza suwerenna,
ponieważ nie jest stała i pochodzi od kogoś innego. Suwerenność jest
koniecznie nieustająca (perpetuelle) i nie zna żadnego – prócz
Boga – zwierzchnika nad sobą; dyktatura jest tymczasowa (ograniczona w
czasie wolą suwerena) i delegowana. Mamy tu więc do czynienia z
nieprzezwyciężalną dysjunkcją: suweren nie jest dyktatorem ani
komisarzem (bo nie może „komisarycznie” reprezentować samego siebie3); dyktator nie jest suwerenem, tylko komisarzem (commissaire), bo posiada wyłącznie uprawnienia pochodne, acz przewyższające zakresem uprawnienia zwykłego urzędnika (officier), działającego w ramach normatywnej pragmatyki służbowej.
Znacznie dalej posuwa się wiek później Thomas Hobbes, co wynika
zarówno z jego partycypacji w zrewolucjonizowaniu siedemnastowiecznego
jusnaturalizmu przez oderwanie go od idei sprawiedliwości (a tejże od
moralnej słuszności), jak z okoliczności zewnętrznych, zaistniałych w
dobie pierwszego kryzysu „monarchii prawa Boskiego” (rewolucja
purytańska w Anglii) i ustanowienia pierwszej de facto – acz jeszcze tak się nie samodefiniującej – nowożytnej dyktatury suwerennej lorda protektora Olivera Cromwella4.
Z uznania, iż państwo z samej natury rzeczy nie może dopuszczać się
bezprawia, ponieważ prawo nie istnieje przed i poza nim, wynika, iż w
samej swojej konstytucji państwo jest decyzjonistyczną dyktaturą, w której decyzja, zapisana w prawie państwowym, z normatywnego punktu widzenia rodzi się „znikąd”5. Ostatecznych konsekwencji dyktatury suwerennej Hobbes unika wyłącznie wskutek rozróżniania pomiędzy suwerennością per se
a jej wykonywaniem, mimo to Schmitt wyraźnie przychyla się do
stanowiska tych komentatorów Hobbesa (Tönnies, Horn) – i naszym zdaniem
słusznie – którzy uważają, że autor Lewiatana odstaje od
teoretyków monarchii dziedzicznej, a jego „najgłębsza linia
argumentacji” prowadzi do demokratycznego (gdyż suwerenność powstaje u
niego z konstytuowania władzy absolutnej przez lud) cezaryzmu lub
oświeconego (racjonalistycznego) absolutyzmu. Teoria Hobbesa jest zatem w
gruncie rzeczy wywrotowa wobec porządku monarchicznego, gdyż podstawą
państwa czyni wolę pojedynczych jednostek. Dostrzegli to już zresztą
angielscy rojaliści, którzy Hobbesowi nie ufali.
Pierwszy etap nowożytnej refleksji nad dyktaturą unaocznia zatem,
zdaniem Schmitta, ewolucję porządku politycznego ku państwu, które
powstaje z „technologii politycznej” (aus einer politischer Sachtechnik).
Jako że w dyktaturze rządzi ostatecznie cel pozbawiony hamulców
prawnych i określany tylko przez konieczność – cel, którym jest
zaprowadzenie konkretnego stanu, to dyktatura jest wyrazem całkowicie
technicznej wizji państwa, czyli czystej egzekutywy. Treść działania
dyktatora polega wyłącznie na tym, by zaprowadzić określony wynik, by
czegoś „dokonać”: wróg ma być pokonany, przeciwnik polityczny
przezwyciężony lub stłumiony. Trzy elementy, które koegzystują w
nastawieniu na dyktaturę: racjonalizm, techniczność i egzekutywa, są
właśnie kwintesencją państwa nowożytnego. Socjologiczno-praktyczną
technologię państwa zarządzanego przez coraz bardziej specjalizującą się
biurokrację dobrze oddaje w nowym języku politycznym, „wyzwalającym
się” od teologii, kariera rozmaitych derywatów pojęcia arcanum odniesionego do rządzenia: arcana imperii, arcana reipublicae, arcana dominationis.
Owocuje to nie tylko ciągle wzrastającą rolą upełnomocnionych komisarzy
królewskich, ale również zróżnicowaniem ich typów. Pośród
zidentyfikowanych przez Schmitta typów komisarzy (służbowy, zadaniowy,
negocjacyjny, nadzorujący etc.) wyróżnić należy tego, którego
upoważnienie wynika z celu, jaki należy osiągnąć, i może być ono mniej
lub bardziej określone przez listę konkretnych pełnomocnictw oraz ogólne
upoważnienie, by w razie potrzeby czynić to, co konieczne wedle stanu
rzeczy. W tym wypadku akcent pada na rezultat, który jest tak ważny, że
komisarz jest upoważniony do usuwania przeszkód prawnych, jeżeli te nie
pozwalają osiągnąć celu. Ujmując kwestię z przeciwnego końca, komisarz
tego typu ma moc czynienia wyjątków od normy prawnej „z racji stanu
rzeczy”, a jest to pojęcie sprzeczne z logiką prawa. Tylko taki
komisarz, nazwany przez Schmitta „komisarzem operacyjnym”6 (Aktionkommisar), może być rozpatrywany jako dyktator.
W rozpoznaniu niemieckiego jurysty intelektualne przejście od
dyktatury komisarycznej do suwerennej dokonało się w osiemnastowiecznej,
głównie francuskiej, nauce o państwie. Co szczególnie warte
podkreślenia, równoczesnymi sprawcami tego są przedstawiciele dwóch
kierunków politycznie ze sobą zantagonizowanych, których łączy jedynie
ogólne usytuowanie w nurcie oświecenia oraz wrogość do tradycyjnego
ustroju, a mianowicie zwolennicy oświeconego absolutyzmu (od Woltera po
fizjokratów) z jednej strony oraz radykalni egalitaryści ekonomiczni i
polityczni, na czele z Mablym i Rousseau, z drugiej. Zdecydowany opór
tej tendencji stawiał natomiast Monteskiusz, interpretowany przez
Schmitta nie jako liberał, lecz par excellence konserwatysta
przywiązany do tradycji stanowej i arystokratycznych ciał pośrednich, w
których widział zaporę przed centralizmem monarszym, mogącym „jednym
drążkiem” kierować całą maszyną państwową. Zdaniem Schmitta bowiem w
odczytywaniu Monteskiusza przeszacowuje się znaczenie teorii tzw.
podziału władz, będącej jedynie schematem doktrynalnym, podczas gdy
naprawdę kluczowa jest u autora Ducha praw idea balance (równowagi), czyli złożonego systemu wzajemnej harmonii, hamowania i powiązania (enchaîner) zróżnicowanych ciał, tak aby każda władza mogła powściągać inną władzę (le pouvoir arrête le pouvoir), pętać (lier) ją i przeszkadzać (empêcher) jej. Zniszczenie którejkolwiek z władz przez inną, tym samym zaś zniesienie właściwej balance, oznaczałoby despotyzm, czyli w naszym rozumieniu dyktaturę. Dla Monteskiusza nie istnieje déspotisme légal,
którego domagał się osiemnastowieczny racjonalizm, przez Woltera na
przykład – mającego tradycyjne korporacje i parlamenty za barbarzyńską
(„gotycką”) bzdurę, naruszającą racjonalny schemat – uzasadniany na
sposób deistyczny: prawodawca powinien składać maszynę państwową tak,
jak deistyczny Bóg stworzył wszechświat.
Nawet Wolter nie rozwinął jednak w sposób konsekwentny teorii
dyktatury oświeconego rozumu. Dopiero w umysłach fizjokratów zrodziła
się myśl, że oświecony despotyzm władny jest stworzyć obowiązujący
uniwersalnie porządek polityczny i społeczny oraz wychować lud środkami
przymusu. Najbardziej konsekwentną formułę i nazwę temu ujęciu państwa
dał pośród nich Pierre-Paul Le Mercier de la Rivière7, który od despotisme arbitraire, mającego na celu uczynienie z ludzi niewolników, odróżnił system despotisme légal, oparty na zasadach rozumu i pragnący przynieść ludziom „prawdziwą” wolność oraz culture.
Brzmi to niemal podniośle, niemniej otwarta pozostaje kwestia
despotyzmu osobistego – tego, kto rozpoznał ową ewidentną prawdę. Kto
posiada prawdziwy, naturalny i istotny wgląd, ten ma prawo być despotą w
stosunku do każdego, kto go nie posiada lub się na niego zamyka. Dla
okiełznania namiętności stojących na przeszkodzie panowaniu rozumu samo
prawo dyktowania ustaw (de dicter les lois), pozbawione
przemocy fizycznej, nie wystarcza. Niecny i bezsensowny jest również – z
tego punktu widzenia – rozdział legislatywy od egzekutywy, albowiem
„dyktować prawa pozytywne, to rządzić”. W interesie rozumnego działania
usuwa się więc wszystkie stojące na przeszkodzie hamulce i ustanawia
władzę, której nie można się oprzeć – autorité irrésistible.
Uprawniony i inteligentny despotyzm ma prawo i powinien zlikwidować
ciała pośredniczące, szkodliwe byłyby jedynie ingerencje państwowe w
handel i przemysł. Według fizjokratów państwo musi podporządkować się
tylko prawom rozwoju gospodarczego, poza tym może wszystko. Jak widać,
leseferystyczny czy wręcz libertariański despotyzm nie jest jakimś
absurdalnym oksymoronem: wystarczy tylko umiejętnie zestroić tyranię
„praw rynku” z „ultraminimalną” władzą polityczną, „ograniczającą się”
do niszczenia wszystkiego, co stoi pomiędzy nią a jednostką. Być może
Schmitt zgodziłby się ze stwierdzeniem, że „inteligentny despotyzm” jest
komisarycznym dyktatorem ustanowionym przez suwerenny Rynek.
Z kolei egalitaryści (Morelly, Mably, Rousseau) przekonanie o
konieczności silnej władzy centralnej wyprowadzali, na pozór
paradoksalnie, z wiary w naturalną dobroć człowieka. Człowiek atoli,
choć dobry, został zepsuty przez prawo własności oraz stosunki społeczne
i państwowe. Aby przeto choć zbliżyć aktualny état corrompu do état de la nature,
należy ich zdaniem wykorzystać silne państwo, wyposażone w „absolutną
władzę rozkazodawczą” czynienia co dobre (Morelly), do ustanowienia
powszechnej równości, która zniesie własność prywatną. Gabriel Mably
wydaje się prima facie bardziej umiarkowany, ponieważ wątpił w
oczywistość słuszności dyktującego rozumu, a z odwrócenia tezy
zwolenników oświeconego despotyzmu o złej naturze człowieka wyprowadzał
pogląd, iż rząd i państwo stanowią zło konieczne, które należy
ograniczyć do minimum i wprowadzić system wzajemnej kontroli i
zależności, czyli jakby monteskiuszowski. Wygnana drzwiami z obawy przed
despotyzmem potencjalność dyktatury, i to nowego typu, bo
rewolucyjnego, powraca jednak oknem i, by tak rzec, z nadmiaru
ostrożności. Mably bowiem najbardziej obawiał się silnej egzekutywy, a
żeby zapobiec tyranii z jej strony, wysunął postulat poddania władzy
wykonawczej regularnej kontroli przez specjalne komisje legislatywy,
czyli czegoś, co w Polsce po 1918 roku nazywano „sejmokracją”. Mably
jednak, jak podkreśla Schmitt, nie zauważył, że w chwili, kiedy kontrola
legislacyjna zostaje faktyczną kontrolą przeprowadzaną w perspektywie
osiągnięcia celu, instancja kontrolująca zmienia się w egzekutywę i znów
pojawia się despotyczne nagromadzenie władzy, któremu chciał zapobiec.
Na gruncie praktyki dowodu na to dostarczyła rewolucja francuska,
zwłaszcza po ustanowieniu republiki i rozpoczęciu działalności przez
Konwent Narodowy. Działalność jego komisarzy też rozpoczęła się od zadań
kontrolnych, czyli faktycznej ingerencji prawodawstwa w sprawy
egzekutywy, ale kierowana celem, którym było zagwarantowanie określonego
efektu, rozszerzyła się od nadzoru do całkowitego wchłonięcia
nadzorowanej działalności. Mably okazał się więc zwiastunem dyktatury
nowego typu, czyli suwerennej dyktatury rewolucyjnej, będącej absolutnym
pełnomocnictwem, wobec którego znikają wszelkie istniejące kompetencje,
a posiadającej nieograniczone pełnomocnictwa w stosunku do całej
ukonstytuowanej organizacji państwowej.
Dowodząc, iż to Mably wywarł bezpośredni wpływ na praktykę
rewolucyjną, Schmitt uważał jednocześnie za przesadzoną obiegową opinię
przyznającą taką rolę „biblii jakobinów”, czyli Umowie społecznej
J.-J. Rousseau. Przyznawał niemniej, że zawarta w tym dziele
konstrukcja dyktatury z innego powodu stanowi przejaw nowego, a więc
suwerennego, jej pojęcia. Stało się tak z powodu sprzeczności
russowskiego indywidualizmu. Koncepcja wyłożona w Umowie społecznej
jest wewnętrznie sprzeczna i niejasna oraz bynajmniej nie
„russoistyczna”, bo nie głosi wyższości afektów nad rozumem. Schmitt
wyciąga z tego wniosek, że dopiero stwierdzenie z innych pism8,
że lud, czyli rządzeni, w przeciwieństwie do rządzących, jest dobry z
natury, zmienia system Rousseau w ideologię rewolucyjną. Punktem wyjścia
tej koncepcji jest wprawdzie bez wątpienia bezwarunkowa, naturalna i
niezbywalna wolność jednostki posłusznej jedynie samej sobie, ale celem –
tylko rzekomo. Słuchająca jedynie siebie jednostka staje bowiem
wyłącznie i bezpośrednio wobec volonté générale, ale skutek
polityczny takiej konfrontacji zależy od tego, w jakim stopniu
indywidualistycznemu punktowi wyjścia przyznano treść substancjalną.
Skoro jednak społeczeństwo przyjmuje jednostkę jako „niepodzielną część
całości” (partie indivisible du tout), to jest przecież
oczywiste, że owa całość nie pozostawia jednostce konkretnej substancji.
Rousseau nazywa ją „wspólnym ja”, które przejmuje absolutnie wszystko,
co posiada każda jednostka. To kolektywne, suwerenne „ja” wchłania w
siebie wszystkie „ja” jednostkowe. Podniesiona do godności boskiej volonté générale unicestwia
każdą partykularną wolę. Wobec tego pytanie o niezbywalne prawa
jednostki traci sensowność: jednostce pozostaje albo zgodzić się z tym,
co powszechne – i wówczas zostaje dowartościowana, albo się z volonté générale nie uzgodnić, ale to oznacza jej korupcję moralną i prawną.
Wobec powyższego również podział władz byłby bezsensowny. Rząd jest ramieniem prawa (la force appliquée à la loi) i nie może stanowić niczego prócz realizacji volonté générale.
Jak widać zatem, forma rządu jest w sumie kwestią drugorzędną: może być
demokratyczna, ale również arystokratyczna czy monarchiczna; ważne jest
jedynie to, aby przez ustrój przemawiała wola powszechna jak dyktat
rozumu (dictamen rationis) i mająca na oku interes ogólny (utilité publique).
Schmitt zwraca uwagę na to, że demokratyzm Obywatela Genewskiego jest
przereklamowany. To prawda, że demokrację, i to bezpośrednią, uważał on
za idealną formę rządu, ale jednocześnie wymagającą tak rzadkich do
spełnienia warunków, że odpowiednią raczej dla bogów aniżeli dla ludzi, u
których wola „właściwa” może zostać wyparta nawet u większości
obywateli. Co więcej, w zniewolonym lub zepsutym ludzie nawet
jednomyślność nie dowodzi istnienia volonté générale. Tylko ten, kto posiada cnotę (vertu),
jest prawdziwie wolny, a zatem upoważniony do nazywania się ludem i
współdecydowania o sprawach publicznych. Moralnie zepsutego, a więc
zniewolonego, przeciwnika należy po prostu unieszkodliwić. Cnotliwa
mniejszość stosująca wobec skorumpowanej większości środki przymusu w
istocie rzeczy pomaga egoiście w odkryciu jego prawdziwej, własnej woli,
budzi w nim obywatela (citoyen). W słynnym zdaniu: tego, który nie chce być wolnym, trzeba zmusić do wolności (on le forcera d’être libre), wyraża się formuła despotyzmu wolności,
który problem zniewolenia rozwiązuje, likwidując zniewolonych. Mimo to
Rousseau wzbrania się nazywać despotyzm cnoty dyktaturą, ponieważ
pojęcie to tradycyjnie wiąże z przewidzianym konstytucyjnie
nadzwyczajnym uprawnieniem do usunięcia trudnej sytuacji. Skoro jednak
dyktatura polega jedynie na przejściowym zawieszeniu całego stanu
prawnego, a volonté générale obowiązuje bez wyjątków i
powszechnie, to – zauważa Schmitt – zagadką jest, jak ona sama się
zawiesza w przypadku wyjątkowym, a także skąd organ egzekutywy (chef suprême)
powinien wziąć uprawnienie do tego zawieszenia, jeśli stanowczo
utrzymuje się, że egzekutywa nie ma czynić nic poza zastosowaniem ustaw.
Węzeł ten rozwiązuje koncept intention du peuple („zamiaru
ludu”) co do ochrony państwa i uniknięcia jego upadku. W takim razie
jednak treść działania dyktatora ma charakter czysto faktyczny i
niezwiązany z prawodawstwem. Russowskiej dyktaturze brak podstawy
prawnej, ale ważne jest to, że określono ją jako „komisaryczne
pełnomocnictwo”. Rousseau nie wzbrania się przyjąć wypracowanego przez
absolutyzm pojęcia komisarza, tylko zamienia pozycje: książę
staje się tu komisarzem, a lud – do niczego nie zobowiązany i czyniący
wedle swego uznania to, czego pragnie – suwerenem.
Kontrapunktem dla dyktatora – komisarza ludu jest dość tajemnicza,
dlatego kłopotliwa dla komentatorów Rousseau, figura Prawodawcy (Législateur). Nazwa ta9, jak zauważa Schmitt, właściwie wprowadza w błąd, bo Législateur
nie posiada uprawnień legislacyjnych, lecz tylko pewnego rodzaju
inicjatywę ustawodawczą, a układane przez niego mądre prawo sankcjonuje
jedynie volonté générale. Prawodawca – filozof o wielkiej duszy (grande âme) – jest zlaicyzowaną wersją męża „przez Boga natchnionego” (a Deo excitatus)
protestanckich monarchomachów i Cromwella. Jeśli zestawimy ze sobą obie
figury: dyktatora i Prawodawcy, to ujrzymy, że pierwszy jest poza
prawem, lecz w państwie, drugi zaś w ramach prawa, lecz poza państwem.
Inaczej mówiąc, Prawodawca jest jeszcze nieukonstytuowanym, więc
bezsilnym prawem, dyktator zaś już ukonstytuowaną, lecz bezprawną siłą.
Przejście od dyktatury komisarycznej do suwerennej uzależnione jest
przeto od możliwości powiązania, które umożliwi przyznanie Prawodawcy
siły dyktatora oraz stworzenie dyktatorskiego prawodawcy i nadającego
konstytucję dyktatora. I to właśnie powiązanie umożliwił Rousseau,
wprowadzając w Umowie społecznej pojęcie szczególnej władzy – „konstytuującej” (pouvoir constituant),
aczkolwiek ani on, ani Mably nie do końca, zdaniem Schmitta, zdawali
sobie sprawę z tego, że są zwiastunami nadchodzącej dyktatury
rewolucyjnej, bo żaden z nich nie był jeszcze w stanie wyobrazić sobie
dyktatury funkcjonującej inaczej, jak w ramach uprzednio istniejącej
władzy „ukonstytuowanej” (pouvoir constitué). Ideę pouvoir constituant rozpowszechnił
dopiero jeden z głównych promotorów rewolucji – eksksiądz
Emmanuel-Joseph Sieyès. W jego ujęciu władza ta nie podlega konstytucji,
bo sama ją nadaje, nie może być zatem niczym ograniczona. Władzę tę
piastuje sam lud – stający się tym samym organem państwa – który nie
może się niczym związać i w każdej chwili może sobie nadać, zmienić lub
znieść dowolną konstytucję. Lud, jak to filuternie wręcz ujął Sieyès,
znajduje się względem własnych form konstytucyjnych oraz swoich
funkcjonariuszy zawsze w stanie natury, to znaczy ma jedynie prawa, a
żadnych obowiązków. Może nie tylko w każdej chwili zniszczyć każdy
organ, który uprzednio powołał, ale nawet pragnąć czegokolwiek, a to
jego pragnienie ma zawsze taką samą wartość prawną jak treść regulacji
konstytucyjnych. Pouvoir constituant ludu posiada tylko prawa, a żadnych obowiązków; ustanowiona przez lud pouvoir constitué
odwrotnie – ma jedynie obowiązki, a żadnych praw, dlatego Schmitt
dostrzega w tej relacji systemową i metodyczną analogię do wyobrażenia
stosunku natura naturans do natura naturata.
Funkcjonariusze republiki działający w imieniu ludowej pouvoir constituant są
jedynie komisarzami, którzy otrzymali polecenie nieograniczone pod
względem treści, będąc jednocześnie zależnymi od tej władzy bezwarunkowo
pod względem formalnym. Ale ta wydumana konstrukcja była nie do
utrzymania w praktyce, co pokazuje historia rewolucji. Zwołany po
proklamowaniu republiki Konwent Narodowy formalnie stanowił nadzwyczajny
organ pouvoir constituant, którego zadaniem było opracować
konstytucję. Wynika z tego logicznie, że po wypełnieniu owego zadania
oraz po przyjęciu opracowanej konstytucji przez lud w głosowaniu
powszechnym wspomniane uprawnienie Konwentu wygasło. Stało się jednak
inaczej, gdyż Konwent, powołując się na stan wyższej konieczności
wynikający z prowadzenia wojny i zagrożenia kontrrewolucją, uchwalił, że
tymczasowy rząd Francji będzie „rewolucyjny” aż do nastania
wewnętrznego i zewnętrznego pokoju. Tym samym konstytucja została
zawieszona – czego jej tekst nie przewidywał – a jak się wkrótce
okazało, nigdy nie weszła w życie, Konwent zaś zmienił swój status:
przestał być organem pouvoir constitué, jedynie chwilowo i do konkretnego zadania wyposażonym komisarycznie w pouvoir constituant, a stał się podmiotem tejże pouvoir constituant,
czyli dyktaturą suwerenną. Przemyślnie uzasadnił to wnioskodawca
utworzenia i członek Komitetu Ocalenia Publicznego – Bertrand Barère,
oznajmiając, że w rzeczywistości to lud sprawuje przez Konwent dyktaturę
nad sobą samym, a taką dyktaturę mogą ścierpieć również wolni i
oświeceni ludzie.
Analiza procesów zachodzących zarówno w historii zdarzeniowej państwa
nowożytnego i rewolucji, które nim wstrząsnęły, jak w towarzyszącej im
refleksji polityczno-prawnej, pozwala Schmittowi uwypuklić kluczową dla
jego teorii dyktatury dystynkcję pomiędzy jej komisaryczną a suwerenną
odmianą. Trzeba podkreślić, że to rozróżnienie jest nie do końca jasne, a
nawet niemożliwe do konsekwentnego rozgraniczenia przede wszystkim
dlatego, że komisaryczność jako pojęcie ogólne, a przeto
nadrzędne, występuje w obu typach dyktatury, nadto zaś – o czym była już
mowa – stanowi, bądź przynajmniej może stanowić, modus operandi
systemów niebędących dyktaturami, jak absolutna monarchia suwerenna czy
nawet konstytucyjne demokracje i republiki parlamentarne. Schmitt jest
oczywiście świadom tej komplikacji, skoro stwierdza, że każdą
dyktaturę charakteryzuje komisaryczne pełnomocnictwo. Nie ułatwia
zadania także nagminne mieszanie dyktatury z jakąkolwiek postacią
każdego bezpośredniego – czyli niezapośredniczonego przez niezależne
instancje pośrednie – sprawowania władzy państwowej, a zwłaszcza z
systemami zbudowanymi na ścisłej dyscyplinie, do których adekwatne jest
raczej pojęcie cezaryzmu. Jednak do pojęcia dyktatury musi
wchodzić koniecznie coś więcej, a mianowicie wyobrażenie stanu, do
którego ma doprowadzić działanie dyktatora. Ani pozycja absolutnego
księcia, ani republikańskiego prezydenta nie zależą od wypełnienia
określonego zadania, a ich uprawnienia nie stanowią upoważnienia
wydanego z powodu celu, który trzeba osiągnąć. Ażeby mówić o dyktaturze,
musi istnieć jakiś przedmiot działań dyktatorskich, a także wyobrażenie
konkretnego przeciwnika (Gegner), którego usunięcie musi
stanowić następny wyznaczony cel działania. Każda dyktatura to nie tylko
akcja, ale i kontrakcja wobec działań tego przeciwnika, co do którego
zakłada się, że nie stosuje się do norm uznanych przez dyktatora za
miarodajną podstawę prawną. To zaś pokazuje, że każda dyktatura posiada
kontekst prawny, pomimo iż norma prawna nie jest technicznym narzędziem
operacji dyktatora; w tym wypadku należy mówić nie o „bezprawiu”, lecz
raczej o przełamaniu kontekstu prawnego, które tkwi w nowo ustanowionym
panowaniu10.
To rozróżnienie jest jednak mocno zagmatwane, skoro chwilę wcześniej
Schmitt oznajmia, że w ogóle nie da się zrozumieć tego procesu za pomocą
kategorii prawnych. Z punktu widzenia „państwa prawa” dyktatura zawsze
jest bowiem czymś „nienormalnym”, ponieważ w jej przypadku określenie
uprawnień zależy od sytuacji, tj. od uznania tego, kto posiada
upoważnienie, atoli zakres tego określenia jest niemożliwy do
oszacowania.
Pomimo wyrażonych wyżej zastrzeżeń pewne dystynkcje rysują się
klarownie i przekonująco. Dyktatura komisaryczna to taka, która uchyla
konstytucję in concreto po to, aby tę konstytucję chronić przed
dostrzegalnym jej zagrożeniem i w jej konkretnym działaniu. Pomimo
zawieszenia konstytucja nie przestaje obowiązywać, ponieważ zawieszenie
oznacza jedynie konkretny wyjątek, a
nie uchyla przepisu ten, kto w uprawniony sposób czyni wyjątek. Wyjątek
potwierdza siłę reguły i zakłada dalsze obowiązywanie normy, od której
odbiega. „W pojęciu wyjątku mieści się to, że ingeruje, nie znosząc, i
odbiega, nie uchylając”. Chociaż Schmitt o tym nie wspomina, ten
argument nie jest zupełnie nowy, ponieważ wyłożył go już Joseph de
Maistre w księdze drugiej traktatu O papieżu, dowodząc, że
utrzymanie form odnoszących się do praw zasadniczych nie narusza ani
istoty, ani przywilejów władzy, oraz uzasadniając w ten sposób „władzę
zwalniającą” (od posłuszeństwa) papieży względem władzy politycznej,
albowiem papież „uwalniając poddanych od przysięgi na wierność, nie
wykracza przeciwko uznaniu Boskiego pochodzenia władzy; ale pokazuje, że
władza, jako odziana pomocą Boską, jest święta, nie może być sądzona,
ani podlegać kontroli, chyba że ze strony innej władzy także Boskiej,
wyższego rzędu, która na wyłączność otrzymała od Boga ten przywilej, by
użyć go w pewnych nadzwyczajnych sytuacjach”. Obaj myśliciele akcentują
zatem wyjątkowość tych sytuacji, acz różnica między nimi jest taka, że
de Maistre „dyktatorskie” uprawnienie do decydowania o nadzwyczajności
stanu przyznaje władzy niebezpośredniej i pozapaństwowej, czyli
papieskiej, u Schmitta zaś cały ten proces zachodzi wewnątrz organów
państwa11.
Dyktatura suwerenna natomiast pragnie usunąć cały istniejący stan
rzeczy. Nie da się jej pogodzić z konstytucją charakterystyczną dla
państwa prawa. „Albo dyktatura suwerenna, albo konstytucja – jedno
wyklucza drugie”. Dyktatura suwerenna nie zawiesza istniejącej
konstytucji w zgodzie z jej przepisami dotyczącymi stanów nadzwyczajnych
(„oblężenia”, „wyjątkowych”, „wojennych”), lecz dąży do zaprowadzenia
stanu umożliwiającego taką konstytucję, którą uznaje ona za „prawdziwą”.
Jeżeli więc dyktatura komisaryczna posiada upoważnienie od
ukonstytuowanego organu, a jej tytuł do działania znajduje się w
istniejącej konstytucji, to dyktatura suwerenna wywodzi się jedynie quoad exercitum (w odniesieniu do praktyki) i bezpośrednio z pouvoir constituant.
Jest ona suwerenna, lecz w zupełnie innym sensie niż suwerenność
absolutnego monarchy czy suwerenność arystokracji, ponieważ zależy od
zadania, które ma do wypełnienia. Reasumując: dyktator komisaryczny jest
absolutnym pełnomocnikiem komisarycznym pouvoir constitué, dyktator suwerenny jest zaś komisarycznym pełnomocnictwem pouvoir constituant.
Zobowiązaliśmy się na początku wyjaśnić, dlaczego książka Carla
Schmitta była pomimo swojej doniosłości w pewnym sensie przedwczesna.
Brzmi to przecież nieomal jak nonsens, skoro teoretyczne nowatorstwo
jest – i słusznie – szczególnie cenione, a bez wątpienia autor,
wprowadzając rozróżnienie pomiędzy dyktaturą komisaryczną a suwerenną,
odkrył nową jej postać, wskazał jej źródła i zdefiniował cechy
dystynktywne. To prawda, atoli właśnie ze względu na czas publikacji i
odpowiadającą mu rzeczywistość polityczną z przedstawionej analizy
mogłoby wynikać, że dyktatura suwerenna nie tylko ma (co oczywiste)
źródła rewolucyjne, ale jest ze swojej istoty i w każdej postaci dyktaturą rewolucyjną, której najbardziej wyrazistym przejawem jest bolszewicka dyktatura proletariatu. Tymczasem, od publikacji Dyktatury
nie minęło wiele lat, a okazało się, że w Europie i poza nią nie tylko
gwałtownie wzrosła „podaż” dyktatur – i to właśnie suwerennych, ale że
przynajmniej znaczna część z nich ma charakter ideologicznie i
politycznie nie rewolucyjny, lecz kontrrewolucyjny; że zostały one ustanowione właśnie po to, aby zatrzymać pochód rewolucyjnej dyktatury komunistycznej.
Szczególnie wyrazistym przykładem takiej dyktatury – suwerennej i
kontrrewolucyjnej, a co więcej, ustanowionej w wyniku krwawej i
przewlekłej wojny domowej, będącej pod każdym względem „wojną dwóch
światów”, apokaliptycznym momentem starcia „falang katolickich i falang
socjalistycznych”, jak wieścił to prawie sto lat wcześniej Donoso Cortés
– była autorytarna i „narodowo-katolicka” (nacionalcatolicismo), acz zdaniem wielu raczej faszystowska, przynajmniej w pierwszej swojej fazie, dyktatura el Caudillo
Francisco Franco w Hiszpanii. Nic dziwnego zatem, że we frankistowskiej
Hiszpanii koncepcje Schmitta cieszyły się wielkim zainteresowaniem,
aczkolwiek nigdy nie była to recepcja odtwórcza i bezkrytyczna. Za jej
wspólne minimum można uznać tezę najbardziej konsekwentnego
hiszpańskiego schmittiano (i zarazem „koronnego jurysty” frankizmu w jego wczesnej fazie) – Francisca Javiera Conde, iż system caudillaje („wodzostwa”) nie jest dyktaturą komisaryczną, ponieważ ani Franco, ani nikt inny w zwycięskim el bando nacional
zarówno nie bronił demoliberalnej konstytucji republikańskiej z 1931
roku, jak i nie zamierzał do niej powrócić, toteż jest to dyktatura
suwerenna, „wyposażona we władzę konstytuującą pochodzącą od narodu,
który ujawnił swoją wolę, sięgając po broń”12. Tematy i motywy schmittiańskie analizowane były przez wielu teoretyków dyktatury frankistowskiej13 (Juan Beneyto Pérez, Luis Legaz y Lacambra, José Caamaño Martínez, Luis Sánchez Agesta, Jesús Fueyo, a nawet – choć ad modum recipientis
– karlista Álvaro d’Ors, który studiował u Schmitta, a potem prowadził z
nim wieloletnią korespondencję, kilkanaście lat temu opublikowaną),
lecz w tym miejscu skonfrontujemy teorię Schmitta wyłącznie z
najbardziej oryginalnym, naszym zdaniem, ujęciem tej samej problematyki w
myśli autora, który zaczynał jako schmittiano (słuchał jego wykładów w Berlinie w roku akademickim 1938/39) oraz entuzjasta caudillaje i państwa narodowo-syndykalistycznego, lecz bardzo szybko odszedł od fascynacji zarówno schmittianizmem14,
jak frankizmem, przechodząc na pozycje tradycjonalistyczne oraz
monarchistycznego legitymizmu. Autorem tym był Francisco Elías de Tejada
(1917-1978).
Pierwsze polityczne juvenilium Eliasa de Tejady, czyli broszura La figura del Caudillo. Contribución al derecho público nacional-sindicalista (Sevilla 1939), jest entuzjastyczną pochwałą autorytarnego, charyzmatycznego caudillaje.
Na czterdziestu ośmiu stronach dwudziestojednoletni autor cytuje
dziesiątki autorów z różnych epok i miejsc w taki sposób, że zdawać się
może, iż myśl każdego filozofa, od Arystotelesa po Schmitta, kulminuje w
teorii wodzostwa, a pragnienia wszystkich narodów każdego czasu
zestrajają się w wołaniu o Wodza. Osobliwie Donoso Cortés
zinterpretowany został „po schmittiańsku” – jako wizjoner el Caudillo,
będącego „mesjanicznym rozkazodawcą narodu” w chwilach strasznych
kataklizmów rewolucyjnych, „przeznaczonym przez Boga, aby rządzić
społeczeństwem politycznym wtedy, kiedy jego normalna organizacja nie
może wykonywać swojej misji”. Esencjalnie Caudillo to najwyższy
zwierzchnik sił zbrojnych, co w języku hiszpańskim jest definicją
słownikową („ten, który jako głowa przewodzi i rozkazuje wojownikom”,
oraz „ten, który kieruje jakimś związkiem, wspólnotą lub ciałem”), ale
Elías de Tejada idzie znacznie dalej od uznania Caudillo li tylko za szefa wojska albo nawet wspólnoty politycznej, stawia bowiem znak równości pomiędzy Caudillo a królem (el Rey), są oni bowiem „tym samym” co do swego usytuowania w społeczeństwie politycznym. Dla Caudillo
„zasadniczym powołaniem jest wydawać najważniejsze polecenia o każdej
porze, ponieważ jest on jedynym prawowitym interpretatorem misyjnego
przedsięwzięcia, którym jest narodowość hiszpańska”. Caudillo to „najwyższy autorytet nowego państwa, źródło suwerenności (fuente de la soberanía),
ostateczny rdzeń władzy na ziemi; niezawisły w swoich decyzjach,
najwyższy w swoich osądach, bezdyskusyjny w swoich zarządzeniach,
zajmuje (…) miejsce najwyższe w hierarchii służby i poświęcenia”. Należy
mu się nie tylko szacunek i posłuszeństwo, ale i miłość, ponieważ to
ona jest najgłębszym fundamentem społeczeństwa. Caudillo musi posiadać cechy wręcz nadludzkie, ponieważ jak „Nowy Aleksander” jest zobowiązany rozcinać węzeł gordyjski każdego dnia; jako przewodnik i król wprowadza ład w zawiłość chaosu społecznego.
W napisanym dwa lata później tekście Monarquía y Caudillaje Elías de Tejada próbuje już dać tradycjonalistyczno-monarchistyczną wykładnię caudillaje. Przede wszystkim brak tu już „aktów strzelistych” do realnego współczesnego Caudillo, a problem caudillaje rozważany jest wyłącznie w jego teoretycznej denotacji i w historycznych konotacjach. „Rdzenna istota caudillaje – jak czytamy – tkwi w pełnej ekspresji podwójności pozycji w relacji zwierzchnictwo-posłuszeństwo (mando-obediencia). (…) Idea caudillaje
(…) konkretyzuje się w uwielbieniu dla czynu politycznego człowieka
postrzeganego jako naturalny przywódca, do którego wszystkie narody i
wszystkie grupy ludzkie tęsknią w epokach kryzysu (…). Instytucja caudillaje jest właśnie żarliwością wiary politycznej powodowanej pragnieniem jedności; z tego powodu caudillaje
– przyjmując jakąś definicję konkretną – jest czystą i prostą
jednomyślnością przypisaną do posłuszeństwa należnego człowiekowi,
którego działanie jest wzorem i paradygmatem”. Celem, ku któremu zmierza
autor, jest zupełne oderwanie idei i instytucji caudillaje od konkretno-zawężających, a więc przede wszystkim hic et nunc, w Hiszpanii A.D. 1941, konotacji systemowo-personalnych. Ujawnia on to, podsumowując następująco powyższą argumentację: „El caudillaje
jest organiczną relacją wewnętrzną, nieodłączną od jakiejkolwiek
wspólnoty politycznej; nie może być odnoszone do konkretnego tonu
jakiejś epoki historycznej, tylko do rozważania metafizyki bytu
wspólnoty politycznej. Jego wartość jest uniwersalna i w każdym czasie”.
O ile zatem w elaboracie z 1939 roku pojęcie caudillaje służy
autorowi do skonstruowania teorii konkretnego państwa
narodowo-syndykalistycznego i w ścisłym odniesieniu do konkretnego
osobowego ucieleśnienia Caudillo, o tyle dwa lata później cel jest zupełnie inny: zbudować na tej kategorii ogólną ontologię wspólnoty politycznej (Ontología de la Comunidad Política).
Nie mniej wymowne jest dążenie autora do rozerwania (akcydentalnej) spójni pomiędzy caudillaje a dyktaturą. „Tym, co nas tu interesuje – oznajmia – jest odróżnienie idei dyktatury od idei caudillaje”.
Przywołując w tym miejscu determinacje dyktatury i jej niezbędności u
Jaimego Balmesa (nieobecność reprezentanta prawowitości, rozkład
społeczny i polityczny) i Schmitta (zaistnienie stanu anormalności), co
wszakże nie przesądza w niczym o charakterze dyktatury, jaka się z tego
chaosu wyłoni – tego czy będzie ona zbawienna, czy przeciwnie: zabójcza
dla społeczeństwa – Elías de Tejada dochodzi do następującej konkluzji:
„dyktatura rodzi się jako reakcja za lub przeciw akcji rewolucyjnej.
Ocena tego, czemu ona służy, wymyka się czysto technicznej klasyfikacji
teoretycznej, lecz zawsze będzie niewątpliwe, że dyktatura jest
sadzonką, która owocuje tylko w anormalnych warunkach politycznych”.
„Rodzicami” dyktatury są więc okoliczności i siła, występujące w
przypadkowych i tymczasowych sytuacjach burz społecznych. Skoro zatem caudillaje
jest ontologicznie substancjalne w każdej wspólnocie politycznej, a
dyktatura jest jedynie akcydensem, to wynika z tego również kardynalna
różnica pomiędzy dyktatorem a Caudillo oraz rodzajem więzi,
które zadzierzgają się między nimi a wspólnotą. „Dyktator nie jest
człowiekiem wielkim sam przez się, tylko przez czyny, które go wznoszą
do tak wysokiej pozycji. (…) Nie jest on człowiekiem zasługującym na
wierność, ponieważ nie jest podporą żarliwości ani wiary. Powodem
podporządkowania się mu jest niebezpieczeństwo. (…) Z tego powodu jego
decyzja nie ma większego ciężaru, jak osobista decyzja człowieka
stojącego na szczycie przypadkowo i tymczasowo”. Na odwrót, „el caudillaje
jest skończonym systemem żarliwej wierności człowiekowi, którego
działanie jest wzorem i którego głos jest ładem, nie tylko w smutnych
chwilach walki, ale we wszystkich momentach i na zawsze. Caudillo
jest szefem, który kieruje trwale, ponieważ porządkując, włącza do
swojej decyzji życzenie i wolę całej wspólnoty”. Różnicę pomiędzy
dyktatorem a Caudillo można ostatecznie ująć w następujący
sposób: a) dyktator czerpie swoją władzę z potrzeby odparcia jakiejś
nieprzyjaznej okoliczności, podczas gdy caudillaje jest
samoistnym systemem stałej organizacji politycznej; b) dyktator nie
włącza do swojego decydowania niczego innego, jak własną swobodną wolę,
podczas gdy Caudillo wyraża w swoim rozkazie duszę całej wspólnoty.
Należy zauważyć, że Elías de Tejada zręcznie stosuje w całym tym
wywodzie kamuflaż polegający na tym, że faktyczne i inkarnowane w osobę
Franco caudillaje opisuje jako dyktaturę, którą systematycznie
obrzydza czytelnikowi albo przynajmniej sprowadza do drugorzędnej i
przemijającej przypadłości, natomiast caudillaje idealne i
wieczyste, związane z samą naturą zorganizowanej wspólnoty politycznej,
pozbawia jakiegokolwiek odniesienia do aktualnej rzeczywistości
empirycznej. Ten zabieg dyferencjacji stanowi zarazem przygotowanie i
wstęp do odsłonięcia właściwego celu autora, jakim jest wykazanie, iż
charyzma łączona (i słusznie) z caudillaje nie może wiązać się z dyktaturą, ponieważ jest ona nieodłączna od prawowitości,
a prawowitość pochodzi z tradycji, jest „wieczysta”, podczas gdy
dyktator pochodzi „znikąd”, jest wykwitem splotu szczególnych
okoliczności. Jaka zaś instytucja cieszy się „wieczystością” i
nieodłączną od niej charyzmą? Oczywiście monarchia, zanurzona w
stuleciach historii, które zdają się karmić ją „eliksirem
nieśmiertelności”: „tym, co esencjalne w monarchii, jest jej charakter
prawowitości tradycyjnej”. W monarchii materializuje się również ta
najważniejsza bodaj cecha dystynktywna caudillaje, jaką jest
„żarliwa wierność” przywódcy, który urodził się, by być królem,
następując po swoich ojcach i dziadach. A zatem „charyzma mistyczna”
jest z urodzenia w królu prawowitej monarchii, ale „trwa również w caudillaje”, próżno natomiast byłoby jej szukać w dyktaturze. O ile zatem monarchia – jako wieczysta inkarnacja caudillaje – i caudillaje bez króla, ale „monarchopodobne”, są wobec siebie kompatybilne, o tyle dyktatura nie może rościć sobie podobieństwa ani do caudillaje, ani do monarchii sensu proprio. Koniec końców, pojęcie caudillaje
ma dwa aspekty: metafizyczny i historyczny: „Metafizycznie jest relacją
ontologiczną zwierzchność-posłuszeństwo, która ustanawia przyczynę
formalną wspólnot politycznych. Historycznie jest monarchiczną formą
polityczną, której charyzma mistyczna konkretyzuje się w określonym
człowieku”.
Trzeci krok, polegający na rezygnacji z próby odseparowania pojęcia caudillaje
od dyktatury i na bezwzględnym potępieniu tej ostatniej, Elías de
Tejada wykonuje w kilku tekstach napisanych pomiędzy 1944 a 1947 rokiem,
które z oczywistych (cenzuralnych) powodów nie mogły być opublikowane,
lecz szczęśliwie zachowały się ich manuskrypty. Pierwszy z tych tekstów –
Los principados carismáticos según los clásicos políticos españoles
– zawiera kategoryczne już stwierdzenie, iż „dyktatorzy ustanowieni w
epoce współczesnej mają swój filozoficzny korzeń w herezji
protestanckiej” i „są tyraniami w rozumieniu klasycznym”. Współczesne
dyktatury, pod różnymi nazwami: Führertum, dittatura eroica i caudillaje,
sprowadzają się do złożenia całej władzy politycznej w ręce człowieka
wyposażonego rzekomo przez Boga w nadzwyczajne upoważnienie do
rozkazywania i obdarzonego wrodzoną i mistyczną wyższością nad [jemu]
współczesnymi”. Drugi tekst, którego sam tytuł jest druzgocący – El caudillaje es la tiranía anticatólica
– został napisany już po formalnym proklamowaniu przez Franco (18 lipca
1947) Hiszpanii monarchią na mocy Prawa o sukcesji w szefostwie państwa
(Ley de Sucesión en la Jefatura del Estado), przyjętego w
referendum 6 lipca 1947 roku, wszelako bez wyznaczenia i ustanowienia
króla, co ustawa (w artykule 6) cedowała na imiennie wymienionego
aktualnego szefa państwa, przyznając mu prawo zaproponowania Kortezom „w
jakimkolwiek momencie” osoby, która „w swoim czasie” będzie mogła być
nazywana królem lub regentem. Odnosząc się do tego rozporządzenia, Elías
de Tejada pisał gniewnie: „ten tyran mąciciel, który tworzy królestwa
bez ustanowienia króla, aby pod świętym płaszczem nieistniejącej
królewskości ukryć przedłużenie swojej własnej dyktatury, przekształca
ją w ten sposób całkowicie w to, co będzie nazywane dyktaturą
nieustającą”. W trzecim z tekstów, zatytułowanym Tríptico sobre las dictaduras, autor wprowadza rozróżnienie pomiędzy „dyktaturą mistyczną”, taką jak hitlerowska, caudillaje „kondotierskim” mussolinizmu i frankistowskim caudillaje
„sztucznym”. Hitleryzm ma, jego zdaniem, filozoficzne korzenie w
nietzscheanizmie i heglizmie, mussolinizm jest owocem energicznej
osobowości, frankizm zaś jest prostym wykładnikiem określonych
konstelacji interesów. Mimo że wszystkie trzy dyktatury stosują przemoc
jako system działania politycznego i są zaprzeczeniem „średniowiecznej i
chrześcijańskiej idei wolności obywatelskich”, równie istotne i
głębokie są różnice pomiędzy „mistycyzmem poważnym, głębokim i ponurym
narodowego socjalizmu”, „orgią energii trwonionych w teatralnych salwach
przez faszyzm włoski” oraz „wewnętrznymi sprzecznościami, które
mieszają się w falangizmie”.
Jak widać zatem, Elías de Tejada, choć porusza się po tej samej
trajektorii co Schmitt, przechodzi drogę odwrotną do niego. Filozof
niemiecki, wychodząc od uznania ordo średniowiecznej monarchii
podporządkowanej suwerenności prawa Bożego za bezpowrotnie utracone,
następnie zaś od rozróżnienia pomiędzy suwerennością wczesnonowożytnej
monarchii absolutnej a dyktaturą komisaryczną, dochodzi do identyfikacji
dyktatury suwerennej oraz do akceptacji czystego decyzjonizmu w imię
ustanowienia jakiegokolwiek porządku,
bez wymogu związania go zasadami metafizycznymi czy aksjologicznymi.
Filozof hiszpański natomiast wychodzi od akceptacji dyktatury
suwerennej, utożsamionej przezeń z charyzmatycznym caudillaje, a nawet z królewskością, następnie przeprowadza dystynkcję pomiędzy caudillaje
a dyktaturą, czyli wycofuje się na pozycje akceptacji co najwyżej
dyktatury komisarycznej, aby ostatecznie wrócić do świata
przednowożytnej monarchii tradycyjnej, związanej prawem Bożym, regułami
prawowitej sukcesji oraz prawami uporządkowanych hierarchicznie
wspólnot. Jak „dwa na słońcach swych przeciwnych bogi”, Schmitt i Elías
de Tejada personifikują najpoważniejszy bodaj spór wewnętrzny we
współczesnej myśli konserwatywnej i antyliberalnej.
Carl Schmitt, Dyktatura. Od źródeł nowożytnej idei suwerenności do proletariackiej walki klas,
przeł. Kinga Wudarska, wstęp i redakcja naukowa Piotr Nowak, Biblioteka
Kwartalnika KRONOS, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2016,
str. 303.
Pierwodruk w: „Kronos. Metafizyka – Kultura – Religia”, nr 4(39)/2016, ss. 275-291.
1 Zupełnie
na marginesie głównego toku rozważań warto wskazać intrygujące
potknięcie Schmitta, który przywołując (s. 75) imiona papieży z okresu
tzw. wielkiej schizmy zachodniej (1378-1417), nazywa Bonifacego IX
„antypapieżem” oraz następcą „schizmatyckiego” Urbana VI, podczas gdy w
oficjalnej liście papieży to właśnie Urban VI i Bonifacy IX, wybrani już
po powrocie Kurii papieskiej do Rzymu, są papieżami prawowitymi,
natomiast należący do obediencji „awiniońskiej” Klemens VII (Robert z
Genewy) i Benedykt XIII (Pedro de Luna) traktowani są jako schizmatyccy
antypapieże. Wprawdzie owa oficjalna lista została ustalona ostatecznie
dopiero w 1942 roku, a więc już po publikacji Dyktatury,
niemniej od chwili, kiedy wybrany papieżem w 1724 roku kardynał Vincenzo
Maria Orsini przybrał imię Benedykta XIII, było już jasne, że
obediencja awiniońska nie jest uważana za prawowitą. Czy Schmitt po
prostu się pomylił, czy też w głębi ducha miał odmienny pogląd na
kwestię prawowitości obediencji z epoki schizmy zachodniej, nie jesteśmy
w stanie przesądzić.
2 Przykładem
(skutecznego) oporu wobec próby transformacji monarchii ograniczonej w
absolutną są komentarze do „katolicko poprawnego” (catholicamente enmendadas) przekładu traktatu Jeana Bodina na język kastylijski (Los seis libros de la República de Iuan Bodino,
Turín 1591) aragońskiego prawnika Gaspara de Añastra e Isunza, który
wskazywał, że Hiszpanie nie mogą zgodzić się na zastąpienie pojęcia
„najwyższego panowania” przez pojęcie suwerenności, ponieważ suwerenność
aspiruje do władzy ponad organizmami społecznymi, podczas gdy suprema auctoritas „implikuje fakt, że każdy organ polityczny, z panowaniem władcy włącznie, jest zamknięty w określonych granicach”.
3 Chociaż, winniśmy dodać, pozostaje „komisarzem”, tzn. „porucznikiem” Boga w swoim królestwie (lieutenant de Dieu), co jest u Bodina legatem tradycyjnej koncepcji monarchii.
4 Antycypację
dyktatury suwerennej Schmitt dostrzega również w działalności Albrechta
von Wallensteina jako komisarza cesarskiego w Rzeszy w okresie wojny
trzydziestoletniej, z tej racji, że do władzy dyktatorskiej sprawowanej
na zewnątrz dochodziła tu szczególna samodzielność względem
zleceniodawcy, sprzeczna z charakterem komisarycznym.
5 Mamy tu zatem pierwszy rzut definicji decyzji politycznej z Teologii politycznej (1922), jako postanowienia, które faktycznie bierze się „z niczego” (ex nihilo),
tzn. nie poprzedza go żadne uregulowanie normatywne na gruncie prawa
pozytywnego, zawiera się jednak przedmiotowo w czystej egzystencji
nadrzędnego autorytetu; dlatego „rozstrzygnięcie jako takie jest już
wartością, ponieważ właśnie wśród rzeczy ważnych najważniejsze jest, że
rozstrzygnięcie zapada, jak i to, że już się dokonało”.
6 Należy
z uznaniem podkreślić trafność tej decyzji translacyjnej tłumaczki w
odniesieniu do oryginalnego pojęcia, którego dosłowne tłumaczenie tylko
by zaciemniało sens.
7 Nawiasem mówiąc, wielbiciel imperatorowej Katarzyny II, która w 1767 roku zaprosiła go do Rosji.
8 Schmitt myli się jednak, twierdząc (s. 143), że teorię naturalnej dobroci człowieka Rousseau wyłożył w późniejszych od Umowy społecznej pismach, bo jest ona przecież zawarta we wcześniejszych dziełach: Rozprawie o naukach i sztukach (1749), Rozprawie o pochodzeniu i podstawach nierówności (1754) oraz w Emilu (1761).
9 Bez wątpienia Rousseau inspirował się tu Platońskim Nomotetesem z Praw.
10 Mówiąc
tak, Schmitt dystansuje się od Juana Donoso Cortesa nazywającego
dyktaturę „cudem” przez analogię zawieszenia praw państwowych do
okazjonalistycznego zawieszenia praw natury przez Boga; ciekawe, że ta
chyba pierwsza w jego twórczości wzmianka o hiszpańskim reakcjoniście
jest daleka od entuzjazmu widocznego choćby już w Teologii politycznej.
11 Wiadomo zresztą, że Schmitt był niechętny wszelkim formom władzy niebezpośredniej, co uwidoczniło się zwłaszcza w Lewiatanie (1936), czyli w okresie, w którym pokłonił się neopogańskiemu „Rimmonowi”.
12 F.J. Conde, Espejo del caudillaje, w: Idem, Escritos y fragmentos políticos, t. I, Madrid 1974, s. 377.
13 W Polsce pisał o tym Adam Wielomski w artykule Carl Schmitt we frankistowskiej Hiszpanii, „Pro Fide Rege et Lege” 1998, nr 3/4 (32) oraz w książce Hiszpania Franco. Źródła i istota doktryny politycznej, Biała Podlaska 2012².
14 Zaczął
wówczas nazywać Schmitta „doktorem hitleryzmu”, co było oczywistą
przesadą, ale autorowi chodziło o to, aby uderzyć w ten sposób w
„doktora frankizmu”, czyli Javiera Conde, a pośrednio w samego Franco.