Wyzwiska, agresywna retoryka,
przepychanki, ataki słowne i fizyczne, uliczne burdy, liczenie głosów,
bezowocne negocjacje, kupczenie „stołkami”. To demokratyczna
codzienność, systemowa normalność. Ale czy tak musi być? Czy nie ma
alternatywy? Lekarstwem na demokratycznego raka wcale nie musi być
krwawa dyktatura. Jest nim tylko katolicka monarchia!
Mocno zaangażowany w bieżącą walkę z
PiS opozycjonista z czasów PRL i „moralny autorytet” salonów – Władysław
Frasyniuk – przyznał, że III RP w kształcie sprzed jesieni roku 2015
nie powróci. Jego zdaniem próby nie wytrzymały polityczne instytucje,
gdyż nie znalazły oparcia w społeczeństwie.
Te słowa potwierdzają powszechnie
znaną prawdę – liberalna demokracja, delikatnie mówiąc, nie słynie ze
stabilności. W warunkach gospodarczej prosperity i międzynarodowego
pokoju istnienie bezideowego społeczeństwa tolerancjonistów oraz
miałkiej władzy państwowej jest chwilowo możliwe. Taki czas trwał od
upadku Związki Sowieckiego. Politolog Francis Fukuyama stwierdził był
nawet, że tryumf kapitalistycznego Zachodu nad komunistycznym Wschodem
oznacza „koniec historii”. Później jednak, obserwując wydarzenia,
wycofał się ze swojej niefortunnej tezy.
Przełomem w erze „końca historii” był
11 września roku 2001. Atak na Stany Zjednoczone, jedyne wtedy państwo
zasługujące na miano super-mocarstwa, udowodnił, że historia trwa.
Wkrótce po tych wydarzeniach Zachód wszedł w erę wojny z islamizmem, a
przed społeczeństwami pojawiły się nieznane wcześniej wyzwania, takie
jak radzenie sobie z aktami terroru dokonywanymi przez obywateli
pochodzących z krajów islamskich. Wcześniej liberalni ideolodzy nie
dopuszczali do siebie myśli, że przybysze mogą nie przyjąć postępowych
„wartości”. Stało się inaczej. Liberalizm zawiódł, gdyż nikt normalny
nie lubi się bać. Nikt nie chce ginąć bez powodu. Nikt też nie chce
narażać swoich bliskich na przemoc. W związku z tym, wraz z nowymi,
nieobecnymi wcześniej wyzwaniami, społeczeństwa postanowiły odwrócić się
od dominującego, demokratycznego paradygmatu. Poparcie dla formacji
antysystemowych, zwanych przez salony pogardliwym mianem „partii
populistycznych”, zaczęło rosnąć. Postępująca eskalacja wojny
zachodnio-islamskiej przerodziła się w sukcesy wyborcze środowisk
dotychczas marginalnych.
Społeczeństwa mają świadomość, że
dotychczasowi przywódcy sprawdzali się tylko w czasach pokoju. Już z
ostatnim międzynarodowym kryzysem gospodarczym poradzili sobie z trudem.
Aktualne wyzwanie jest jednak jeszcze poważniejszej natury – dotyczy
nie majętności, a życia lub śmierci. Życia jednostek, ale i całej
zachodniej kultury.
Także obecna sytuacja Polski, w tym
sukces wyborczy Prawa i Sprawiedliwości czy ruchu Pawła Kukiza to
elementy międzynarodowej zmiany, odrzucenia establishmentu i postawienia
na ludzi odwołujących się do wartości, na jakich Stary Kontynent
opierał się w chwilach swej potęgi. Oczywiście przedstawiciele
„antysystemowych” formacji na całym świecie, także i u nas, nie są
doskonali. Często jedyną różnicą między tzw. partiami zmiany, a partiami
głównego nurtu jest retoryka. Mimo tych wad, panujący trend pokazuje
społeczne oczekiwania, podskórne emocje i potrzeby. Potrzeby, na które
demokratyczni antysystemowcy nie są w stanie udzielić odpowiedzi.
Obecnie, gdy islamiści niemal
codziennie mordują ludzi na ulicach kilku kontynentów, krew leje się
nawet w wielkich europejskich metropoliach, a spadkobiercy Związku
Sowieckiego coraz odważniej sięgają po utracone tereny, polscy politycy
przekrzykują się, machają rękami, wyrywają sobie telefony i pozwalają
ponosić się emocjom. Awantury i żenujący poziom debaty przenosi się z
Sejmu na ulice. Serca narodu zalewa żółć, zaślepiający mur nienawiści
dzieli nawet rodziny – i do tego stopnia, że niekiedy na wspólnych
uroczystościach krewni nie chcą na siebie nawet spojrzeć.
Jak w takich warunkach
Rzeczypospolita ma stawić czoła zagrożeniom? Wydaje się, że jesteśmy bez
szans. To jednak wyłącznie pozory!
Istnieje bowiem dla Polski ratunek.
Jest nim powrót do Źródła. Do jedynego i niewyczerpanego Źródła Prawdy.
Powrót do Pana Boga, życia zgodnego z Jego Świętymi Przykazaniami oraz
nauki Kościoła katolickiego, ziemskiego depozytariusza owej Prawdy.
Powrót w pełnym wymiarze, także w kwestiach ustrojowych.
Największy myśliciel w dziejach
ludzkości, a zarazem święty Kościoła – dominikanin Tomasz z Akwinu – za
najlepszy system sprawowania władzy uznawał monarchię. Taka też była
przez wieki nauka katolicka. Jeden król na czele państwa odwzorowuje
Boski Porządek panujący w Niebie, gdyż – jak uczy nas pierwsza z
katechizmowych prawd wiary – Jest jeden Bóg.
Monarchia oznacza porządek i ład
zbudowany na niezmiennej nauce Kościoła opartej o Prawo Stwórcy.
Monarchia oznacza jeden ośrodek decyzyjny, niezwykle potrzebny w
trudnych momentach dziejowych, gdy brakuje czasu na kompromisy.
Monarchia to wreszcie stabilność, gdyż władca może rozkładać swój
polityczny plan na dekady, a nie jedną czy dwie kadencje oraz uczciwość,
ponieważ unikamy gorszących sytuacji, w których – mimo formalnych ram
prawnych – z „tylnego siedzenia” rządzi ktoś inny niż prezydent czy
premier.
Bez powrotu do katolickiej monarchii
możemy zapomnieć o bezpiecznej, silnej i bogatej Polsce. Bez króla na
tronie, prędzej czy później, upadniemy moralnie, zaleją nas islamiści
lub znów popadniemy w zależność od zachodniego lub wschodniego
totalitaryzmu.
Bez prawowitej i uświęconej władzy nie ma dla nas żadnej przyszłości.
Michał Wałach