Kolejna rocznica rozpoczęcia Rzezi
Wołyńskiej każe zadać fundamentalne pytanie: czy ówczesne Polskie
Państwo Podziemne, polskie elity – uczyniły wszystko, by uchronić, a
następnie ratować mieszkańców Kresów przez banderowskimi ludobójcami?
Czy też (jak to ma miejsce i dziś) do ostatniej chwili, a nawet dłużej –
zaklinały rzeczywistość w imię obłędnych wymysłów w rodzaju
„strategicznego sojuszu z Ukraińcami”, „Międzymorza” i tym podobnych
bajek, zamieniających się w koszmary…
Pomnik wyższy od Tatr
Niestety, jak to w polskiej polityce i
historii bywało i bywa – mamy do czynienia z pytaniem retorycznym. I
żeby nie było, że ktoś mądrzy się po szkodzie – również w 1943 roku
zagrożenie dla Polaków na Wołyniu było widoczne i spodziewane dużo
wcześniej nim doszło do tragedii. A jednym z nielicznych środowisk,
które robiły wszystko, by jej zapobiec – byli konserwatyści.
Najwybitniejszy polski mąż stanu czasów II wojny światowej, Adam hrabia Ronikier,
człowiek, który powinien mieć w każdym polskim mieście pomniki wyższe
od gór za ilość uratowanych polskich istnień – zostawił w swoich
„Pamiętnikach…” świadectwo, które skądinąd rzuca ciekawe światło na
rzadko przypominany aspekt stosunków polsko-ukraińskich tamtych lat.
Postać uniackiego metropolity Andrzeja Szeptyckiego jest dziś (w dużej mierze słusznie!) – jednym z problemów w uzgodnieniu choćby minimum historycznego consensusu między
Polską a Ukrainą. Polski ziemianin, renegat, który nie tylko uznał się
za Ukraińca, ale w dużej mierze pomógł wymyślić cóż niby taki sztuczny w
tamtym okresie desygnat miałby oznaczać, podlizujący się niemal każdej
władzy państwowej byle tylko przemycić ukraińskie postulaty
nacjonalistyczne, człowiek który zukrainizował nieszczęsną, a i poza tym
przecież zupełnie zbędną i szkodliwą Cerkiew Grekokatolicką w
Małopolsce – słowem z polskiego punktu widzenia bezwzględnie szkodnik,
którego wynoszenie na ołtarze wydaje się wręcz bluźnierstwem – we
wspomnieniach Ronikiera jawi się jako… niedoszły partner polityczny i
ofiara własnych z kolei miazmatów ideologicznych i kombinacji! I warto
tę sytuację przypomnieć.
Bezwzględny realista
Szef RGO nie tyle występował podczas
wojny jako przedstawiciel „opcji niemieckiej”, której mocno
anachroniczne pojawienie się obserwujemy dziś w Polsce po lekturze
wiadomych popularnych, acz ahistorycznych książeczek – ale jako
bezwzględny realista. Polityk gotów na bardzo wiele, byle tylko chronić
substancję narodową polską, ocalić ją od niemieckiej i ukraińskiej
zbrodniczości oraz sowieckiej i brytyjskiej prowokacji – i to właśnie
determinowało wszelkie działania hrabiego Ronikiera, któremu poza tym
wszyscy starali się skrępować ręce: Delegatura Rządu, ostrożność
sprawującego rząd dusz wyższego duchowieństwa, tradycyjna bierność elit,
wreszcie nawet… inteligencja własna. Ta straszna wada polityka, która
pozwala mu z przerażającą jasnością widzieć spełnianie wszystkich swoich
najczarniejszych przewidywań, przy coraz głębszym popadaniu w syndrom Kasandry i przekonanie że już nic, ale to absolutnie nie da się poradzić, by fatum odwrócić…
Mój mentor i jedyny człowiek, o którym myślę jako o autorytecie, Aleksander Bocheński,
sam podsuwający Ronikierowi pewne bardziej zdecydowane rozwiązania
pozwalające na skuteczniejsze ratowanie Polaków (także przed nami
samymi…), opowiadał mi o tym tak paraliżującym dysonansie pana hrabiego –
który doskonale wiedział co należy zrobić, robić tego jednakowoż nie
mógł/nie chciał, by następnie obserwować jak dokonują się wszelkie
negatywne następstwa zaniechań, przed którymi ostrzegał. Przy czym, co
ważne, nic z tego nigdy nie powstrzymało Ronikiera przed kolejną próbą,
kolejnymi próbami obudzenia potencjalnych partnerów, kolejnym powstaniem
z następnego upadku sprawy polskiej, topionej we krwi, zdradzie,
politycznej głupocie i naiwności.
Dwóch konserwatystów
Właśnie te cechy Ronikiera trzeba
dostrzegać czytając o jego rozmowach z Szeptyckim. Do pierwszego doszło –
co ważne! – już w listopadzie 1941 r. W „Pamiętnikach…” opisano je
tak: „Aczkolwiek wiele osób we Lwowie wyraźnie było przeciwnych temu,
bym rozmawiał z Metropolitą Szeptyckim, uważałem powody do takiego
stanowiska za niewystarczające i raczej subiektywne i zdecydowałem się
na złożenie mu wizyty. Przyjął mnie natychmiast, przerywając inne
przyjęcia. Wrażenie, które z tej rozmowy odniosłem, było wielkie (…)
Widziałem w tym wszystkim, co mówił Metropolita, szczerą chęć
znalezienia drogi wyjścia z tej sytuacji coraz bardziej napiętej, w
jakiej znalazły się dwa narody, które kochał, a które w tej strasznej
chwili dziejowej ostrzyły na się broń. Miałem wrażenie, że mówił
zupełnie szczerze, gdy z wielkim przejęciem powiedział mi, że on,
starzec 81-letni, chciałby nie zejść do grobu bez przeświadczenia, że
potrafił się czymkolwiek przyczynić do tego, by między Polakami i
Ukraińcami zapanowała zgoda — wiedział, że ma grzechy na sumieniu jako polityczny i społeczny działacz, grzechy szczególniej wobec narodu polskiego.
Przyznawał się do tego wobec mnie w sposób rozczulający prawie, ale i
nie pozbawiony godności — chciał gorąco to wszystko naprawić, chociaż
wiedział, że jest to rzeczą niepomiernie trudną — wprost radził się, jak
wyjść z tego impasu życiowego i politycznego. Gdy wspomnę, że mi to
wszystko mówił człowiek o wielkich niegdyś' ambicjach, do których
realizacji szedł bezwzględnie i żywiołowo energicznie, człowiek, którego
spotkały wielkie zawody i który według mnie pomimo wszystko nie przestał być Polakiem
— gdy sobie przypomnę te postać starca o wspaniałej siwej głowie,
przypominającej Urbana VII, z oczami czarnymi, pałającymi inteligencją,
ubranego w rodzaj płaszcza z adamaszku czarnego z zielonym, siedzącą
naprzeciwko mnie na tle ponurym gabinetu, przyznać muszę, że byłem pod
wielkim wrażeniem, i to wrażeniem wywołującym jakby chęć udzielenia mu
pomocy, a w każdym razie przepojonym zrozumieniem dla jego bólu i jego
pozycji tak niepomiernie ciężkiej. W rozmowie prowadzonej szukał jakby
ze mną wspólnie drogi do ratowania swego honoru, zagrożonego przez nowe
pokolenie Ukraińców, wyłamujących się spod jego wpływów, a wyraźnie
wrogo i zaczepnie do Polaków usposobionych[i]”.
Cytat to przydługi, który mógłby równie
dobrze odebrany jako dowód naiwności Ronikiera, a sprytu i cynizmu
Szeptyckiego – jest jednak znaczący. Jasnym jest, że przywódca tego
formatu, co metropolita lwowski słusznie czuł się osobiście zagrożony w
swej pozycji wybuchem aktywności Bandery z jednej, a Melnyka z
drugiej strony. Oczywistym też, że – jak wielu na tym etapie wojny –
przeceniał współczesne i przyszłe znaczenie Polski (do czego jeszcze
przez jakiś czas wracał, o czym Ronikier pisał dalej). Faktem jest też
jednak, że obaj konserwatywni przecież co do zasady politycy doskonale
rozumieli, że czy to pod rządami niemieckimi, czy to w razie
jakiegokolwiek przewidywalnego wówczas ułożenia stosunków
międzynarodowych – polsko-ukraińskie modus operandi i vivendi, choć
bodaj najtrudniejsze, jest też najkonieczniejsze w naszej części Europy.
Świadectwo Ronikiera, człowieka zimnej inteligencji, nieskorego do
wzruszeń, porywów, ani ulegania fascynacjom, mówiące że Szeptycki był w
okresie największego triumfu niemieckiego i wobec wybuchu ukraińskiego
nacjonalizmu z jednej strony pesymistą odnośnie ostatecznego powodzenia
sprawy ukraińskiej, a z drugiej w ogóle przyszłych losów obu nacji –
pokazuje, że pole do gry politycznej istniało! Bo też zwłaszcza z
dzisiejszej perspektywy nie możemy przecież w najmniejszy sposób popadać
w jakiś bezkompromisowy gigantyzm oczekiwań, marzeń i nienawiści,
wierząc uparcie, że jakiś dobry duch odparuje nagle te kilkanaście
milionów zachodnich Ukraińców albo zamieni ich w dobrych Polaków czy
Rosjan. Ronikier doskonale wiedział, że tak się nigdy nie stanie już w
1941 roku (i wcześniej zresztą…), więc chyba tym bardziej musimy i dziś
szukać poważnych odpowiedzi na pytanie co począć z ukraińskim agresywnym
nacjonalizmem.
Przed 76 lat obaj hrabiowie rozważali
wspólne wystąpienie czterech wybitnych postaci z obu nacji: poza
Ronikierem i Szeptyckim także Wincentego Witosa i metropolity Sapiehy.
Czy apel taki dałby spodziewany efekt? Na zdeterminowane struktury obu
OUN-ów niemal na pewno nie, niemniej pacyfikowałby być może przynajmniej
część nastrojów nie poddanych wprost władzy organizacyjnej szowinistów,
mitygując zwłaszcza część uniackiego duchowieństwa. Inicjatywa ta (jak
niemal wszystkie na odcinku ukraińskim choćby ocierające się o realizm)
została zablokowana przez Delegaturę Rządu i dowództwo Polskiego
Państwa Podziemnego, które same nie wiedząc co robić z problemem
ukraińskim – panicznie bały jakichkolwiek konkretnych decyzji na tym
polu.
Poza Szeptyckim rozmówcą Ronikiera był również Wasyl Mudryj,
polityk umiarkowanej prawicy ukraińskiej, a zatem w działaniach szefa
RGO można dopatrywać próby choćby podparcia się postaciami wiarygodnymi
dla strony ukraińskiej, jednak nie zbrodniarzami.
Konkretna robota polska
Pamiętać zawsze musimy, że całą aktywność
Ronikiera podczas wojny zajmowała konkretna robota na rzecz ratowania
Polaków, dostarczania rodakom pomocy medycznej i żywnościowej,
wyciągania zakładników i więźniów, znoszenia nakładanych kar finansowych
i łagodzenia represji. Śmiało można powiedzieć, że szef RGO uratował więcej Polaków, niż Niemcy zabili w odwecie za akcje podziemia.
Lwowskie rozmowy – kolejne w połowie 1942 r. to element tego samego,
wielkiego zadania Ronikiera w sytuacji, gdy było już po pierwszej krwi
przelanej przez ukraińskie bataliony w służbie niemieckiej, a w
powietrzu już czuło się zapowiedź Wołynia.
Hrabia Ronikier pisał: „Jak za pierwszym mym pobytem we Lwowie i tym razem byłem przede wszystkim u arcybiskupa Twardowskiego,
którego zastałem w lepszym zdrowiu, a potem u metropolity Szeptyckiego.
Przyjął mnie on tak samo serdecznie jak za pierwszym razem, ale wyraził
na wstępie ubolewanie z powodu tego, że to, cośmy mówili, nie dało
oczekiwanych przez niego rezultatów. Pomimo to pragnął nadal dać wyraz
swojej chęci przyczynienia się do tego, by narody polski i ukraiński
zaniechały waśni wobec grożącego im obydwom tym razem już podwójnego
niebezpieczeństwa, bo ze strony niemieckiej i sowieckiej. To ostatnie
niebezpieczeństwo — wydawało mi się, że Metropolita przesadza — utkwiło
mi jednak bardzo w pamięci, jak on je kwalifikował. „Niemcy mogą nam
zadać wiele męki — mówił on z przejęciem — ale nie zabiją nam duszy,
tego ze strony sowieckiej najbardziej się obawiam". Sytuację zaś obecnie
wytworzoną określał on dosadnie w słowach następujących: „Przecież ci
bandyci już leżą, wiedzą to już wszyscy — rezultatem tego być musi, że
Polska będzie i będzie wielką, i będzie miała dużo do powiedzenia w
środkowej Europie, od Polski zależeć będzie, czy powstać będzie mogła
Ukraina, która tylko wtedy będzie, gdy Polska tego zechce i zrozumie, że
tego pragnąć powinna". Koło treści tych tak bardzo charakterystycznych
słów rozwinęła się dalsza nasza rozmowa, niestety, krepowana bardzo, co
się mnie dotyczy, tym, że Warszawa ze strony delegatury rządu
polskiego w Londynie mnie zabroniła starać się o dojście do
jakiegokolwiek decydującego porozumienia w wypadku spotkania z
Metropolitą Szeptyckim —jakże lekkomyślnie powzięte postanowienie, jakże
kosztownie później ofiarami polskiego stanu posiadania w Galicji i na
Wołyniu opłacone![ii]”.
Jak wiadomo, z wielką powojenną Polską
metropolita Szeptycki nieco przesadził, a w każdym razie nie miał na
pewno na myśli takiej, całkiem sporej, jaka ostatecznie powstała. Z
pewnością jednak jak na rok 1942 arcybiskup wykazał się zdrowym
rozsądkiem jeśli chodzi o szanse niemieckie, co zapewne wpływało też na
jego nagły przypływ realizmu w stosunkach z Polakami. Przede wszystkim
jednak zwraca uwagę gorycz Ronikiera słusznie wskazującego, że to bierność polskiego Londynu uniemożliwiła skuteczną obronę Polaków na Wołyniu i w Małopolsce. A Ronikier, człowiek polityki i dialogu bynajmniej nie w samym gadaniu widział ratunek dla rodaków. Adam
Ronikier był tym politykiem, który jako jedyny wobec zagrożenia ze
strony banderowskiej domagał się realnego zawieszenia broni z Niemcami
na Kresach, wystąpienia o wydanie broni do samoobrony – i był gotów całą
tę operację przeprowadzić u władz okupacyjnych!
Londyn zabronił Polakom bronić się przed Rzezią!
Jeszcze raz oddajmy głos panu hrabiemu,
tym razem już z lata 1943, kiedy mimo blokady informacyjnej ze strony
Państwa Podziemnego – do Krakowa i Warszawy dotarły przerażające
informacje co dzieje się na Kresach: „Sprawa ukraińska to nowa i
straszna rana zadana na żywym ciele społeczeństwa polskiego przez
naszych współobywateli w Galicji Wschodniej — już przejeżdżając przez
Kraków, wysłuchałem tam relacji dra L. Tesznara,
pełnomocnika RGO na Galicję Wschodnią, który z rozpaczą w głosie zdawał
mi sprawę ze swych poczynań w celu uodpornienia Polaków przeciwko
Ukraińcom — gdy mu się po wielu zabiegach nareszcie udało i przeforsować
u władz to, by Polakom w poszczególnych wsiach dano broń w ilości skromnej pięciu karabinów na jedną wieś
i gdy próby wydały doskonałe rezultaty, bo natchnęły społeczeństwo
polskie odwagą do walki i jakby powstrzymały następującą falę
ukraińskich zbrodniarzy, wtedy nie kto inny, lecz zastępca delegata
rządu na Galicję, rezydujący we Lwowie, rzecz całą szczęśliwie
zapoczątkowaną sparaliżował, oświadczając, że Delegatura Rządu ze względów bliżej nie wytłumaczonych, a dla drą Tesznara zupełnie niezrozumiałych, nie może na ten sposób załatwienia sprawy wyrazić swą zgodę.
Już raz, gdy miałem możność z metropolitą Szeptyckim nawiązać
pożyteczne rozmowy, Delegatura stanęła na drodze ku temu, teraz gdy już o
stan posiadania polski na wschodzie chodziło, gdy setki tysięcy żyć
polskich postawione zostało na kartę, znowu Delegatura przez swe
stanowisko wszelką na szerszą skale zakrojoną obronę paraliżowała[iii]”
.
Ładna jest ta stara polszczyzna, ale
trzeba prościej, prawda? No to napiszmy prościej – Ronikier pisał nie
mniej ni więcej, że kiedy już Rzeź Wołyńska trwała, a ludobójstwo
ukraińskie przenosiło się do Małopolski, polskiej Radzie Głównej
Opiekuńczej udało się ubłagać Niemców, by wydali broń polskiej
samoobronie. I oficjalne przedstawicielstwo rządu na uchodźstwie
kategorycznie zabroniło Polakom bronić się przed banderowcami tymi
cudem pozyskanymi karabinami. Czy pokazuje to dostatecznie
dobitnie z jaką utrwaloną tradycją głupoty, szaleństwa i zdrady mamy do
dziś do czynienia w Polsce jeśli chodzi o obronę przed szowinizmem
ukraińskim?!
Dlatego właśnie świadectwo hrabiego
Ronikiera, Polaka inteligentnego, więc zapomnianego – jest tak ważne.
Pokazując ciągłość dziejów głupoty w Polsce, udowadnia, że to
konserwatyści polscy byli jednymi z nielicznych, którzy widzieli co
szykuje się na Kresach i bodaj jedynymi, którzy proponowali realia
środki ratunku przed tragedią. Jakoś wiele się przez te przeszło siedem
dekad nie zmieniło…
Konrad Rękas
[i]Adam Ronikier, „Pamiętniki 1939-1945”, Kraków 2001 str. 148-149
Za: http://myslkonserwatywna.pl/rekas-kasandra-polska/