Przyszłość już tu jest
Każda poważna ideologia czy też doktryna polityczna naszych czasów
powinna uwzględniać problem współczesnych i przyszłych przemian
technologicznych – od automatyzacji pracy i technologicznego bezrobocia
po hipotetyczne wizje transhumanistów i ekstropian. Abstrahując na razie
od oceny tych zjawisk, twierdzimy, że po prostu powinna je uwzględniać i
analizować – czasem krytycznie, czasem aprobatywnie. Istotą rzeczy jest
to, by mieć jakąś sensowną odpowiedź – lub raczej, by zacząć nad taką
myśleć.
Dlaczego? Po prostu dlatego, że poważna ideologia powinna brać pod
uwagę te zjawiska, które w danym okresie są istotne dla kondycji i
przyszłości społeczeństwa. To truizm, podobnie jak stwierdzenie, że
wspomniane nowe technologie należą właśnie do kwestii istotnych dla
naszego życia kolektywnego i jednostkowego. Faktem jest jednak, że
często zapominamy właśnie o truizmach. Skutkiem jest ustawiczne
spóźnianie się (szeroko pojętej) prawicy na pociąg, którym rzeczywistość
porusza się po linii czasu. Skutkiem pomniejszym jest marnowanie czasu i
potencjału przez skądinąd sympatycznych i ciekawych ludzi.
Spójrzmy na to połączenie: prawica i poważna ideologia. Oczywiście – taki jest target tych
rozważań – mamy tu na myśli przede wszystkim prawicę „prawdziwą”,
„radykalną” czy też „autentyczną”, a przez to marginalną i
skoncentrowaną głównie na dyskusjach w swym wąskim gronie, skupiającym
nekroreakcjonistów, narodowych rewolucjonistów, konserwatywnych
liberałów itd.
Na owej „prawej flance” mamy na przykład młodych ludzi, którzy z
pełną powagą dyskutują o postulatach społecznych i gospodarczych
XIX-wiecznej reakcji (fueros, podział stanowy, agraryzm,
neofeudalizm, gildie i cechy) w świecie, w którym rolnictwo zatrudnia
margines ludności, panuje ustawiczna mobilność terytorialna i klasowa,
szybko giną i powstają nowe zawody, a większość z nich nie wiąże się z
żadnym głębszym poczuciem grupowej przynależności, koniecznym dla modelu
korporacjonistycznego.
Mamy innych młodych ludzi, którzy szermują hasłami „narodowego
państwa pracy” i epatują wizerunkiem muskularnego robotnika, młotem
uderzającego w podwaliny kapitalizmu. A robią to w świecie, w którym co
prawda specjalistyczna, fachowa praca robotnika ma jeszcze pewne
znaczenie, ale już zwykła, ordynarna harówka „przy taśmie” jest coraz
częściej zastępowana przez roboty, włącznie z tymi, które bazują na
sieciach neuronowych i samodzielnym uczeniu się.
Mamy polityków, którzy opowiadają historie o tym, jak bardzo ZUS
będzie niewydolny za 20 czy 40 lat i jak wiele będzie trzeba wtedy rąk
do pracy – a tymczasem powinni się zastanowić nad tym, czy wówczas
będzie w ogóle jakakolwiek praca dla dwóch trzecich albo trzech
czwartych społeczeństwa. I czy przypadkiem tematem „na topie” nie będzie
wypłata emerytur, tylko wypłata dochodu gwarantowanego dla tej
bezużytecznej gospodarczo większości. Tenże dochód – mimo wszystkich
złych rzeczy, jakie można o nim powiedzieć – jest być może bardziej
sensownym hasłem niż modne (na lewicy – narodowej i kosmopolitycznej)
żądania „godnej płacy” w zawodach, w których ludzka obecność jest
(przynajmniej ceteris paribus, patrząc na to, jaki stan technologia osiągnęła na poziomie laboratoriów) coraz bardziej anachroniczna.
Konsekwencje przemian technologicznych, które obserwujemy w tych
czasach, mogą być rozmaite – i mogą dotyczyć przynajmniej kilku poziomów
życia, co do pewnego stopnia zależy od tego, jak bardzo chcemy wybiegać
w przyszłość. Na przykład technologia może się okazać śmiercionośna i
globalnie destrukcyjna, choćby w przypadku wykorzystania jej do celów
terrorystycznych czy wojennych. Nie o tym jednak chcemy mówić (do czegoś
trzeba nasze rozmyślania zacieśnić). To, co będzie nas interesować, to z
jednej strony bardzo namacalna kwestia ekonomiczno-społeczna, jaką może
się okazać hipotetyczny „koniec pracy”, a z drugiej – transhumanizm,
posthumanizm czy ekstropianizm jako zaprzęgnięcie techniki do realizacji
ostatecznych celów gnostycznych.
Z założonymi rękoma
– Bez względu na to, jaki ukartowaliście plan, ja nie mam zamiaru pozbywać się mojej firmy.
– Nie ma pan innego wyjścia, proszę mi wierzyć. – Spokojna pewność srebrnego głosiku napełniła go drżeniem. – Tam, gdzie my jesteśmy, przedsiębiorstwa kierowane przez ludzi nie są już potrzebne, a przemysł wytwarzający roboty elektroniczne zawsze bankrutuje pierwszy.
(Jack Williamson – Z założonymi rękoma)
Opowiadanie, z którego zaczerpnęliśmy powyższy cytat, ukazało się w
roku 1947 na łamach amerykańskiego magazynu „Astounding Super Science
Stories”. Przypomnijmy: były to czasy, w których komputery miały postać
szaf zajmujących nierzadko kilka pomieszczeń, a szczytem elektronicznego
rozwoju była technologia lampowa. Williamson ekstrapolował zatem
tendencje widoczne wówczas li tylko w zalążku – ale jego wizja świata
opanowanego przez sztuczną inteligencję, która zastępuje ludzi niemal we
wszystkim, nie straciła na aktualności, przynajmniej jeśli oczyścić ją z
pewnych sensacyjno-przygodowych ozdobników.
Twierdzenie, że przemiany technologiczne wygenerują masowe
bezrobocie, jest bardzo często zbywane – tak na prawicy, jak i lewicy –
wzgardliwym przywołaniem XIX-wiecznego luddyzmu, efemerycznego ruchu
robotników niszczących maszyny (np. przędzalnicze) jako „odbierające im
pracę”. Rozwój technologii wytworzy nowe zawody i nowe posady – tak
wygląda standardowy argument. Dlaczego miałoby się tak stać? Bo
poprzednio (czyli po rewolucji pary, elektryczności czy nawet
informatyzacji) tak się działo. Ale ci, którzy przyglądają się
zachodzącym zmianom z większym niepokojem, odpowiadają: tym razem jest
inaczej.
Pół wieku temu czy sto i dwieście lat temu nowa technika zastępowała
przede wszystkim pracę ludzkich mięśni. Postęp, pomimo przejściowych
zawirowań, umożliwił zaprzęgnięcie tysięcy i milionów ludzi do pracy
„umysłowej” (oczywiście często oznaczało to po prostu posadę sekretarki
czy drobnego kancelisty, stąd cudzysłów). Poza tym maszyna parowa,
spalinowa czy elektryczna rugowała robotników, ale równocześnie
powodowała, że spadały koszty produkcji i mogła stać się ona bardziej
masowa, podczas gdy społeczeństwo powszechnie się bogaciło, zmniejszała
się śmiertelność niemowląt itd. Z tego powodu obok fabryki, która
wprowadziła mechanizację, mogły powstać kolejne, zaspokajające nowe
potrzeby – i te nowe zakłady były w stanie stopniowo wchłonąć siłę
roboczą. Ta zajmowała się już obsługą maszyn, a nie ręczną harówką.
Różnica tkwi jednak w tym, że obecnie maszyny zaczynają powoli
zastępować także pracę ludzkiego umysłu – i to w zakresie znacznie
większym niż same tylko kwestie obliczeniowe. W grę wchodzą również
sprawy wymagające pewnego rodzaju kreatywności czy przynajmniej
realizacji kontaktów międzyludzkich lub prostych (albo i nie tak
prostych) „algorytmów działania”.
Wymieńmy, w zupełnie przypadkowej kolejności, niektóre rodzaje zajęć
wykonywanych współcześnie przez człowieka: robotnik przy taśmie, barman
(być może z fachową specjalnością, taką jak np. barista), portier,
kasjer w sklepie, kasjer w banku, pracownik call center,
megafonistka na dworcu kolejowym, sekretarka, saper, farmer, tłumacz,
recepcjonista, stróż nocny, „niższego szczebla” pracownik biurowy
(wypełniający druczki i wykonujący stosunkowo proste operacje w arkuszu
kalkulacyjnym), prawnik, kelner, sprzątacz, operator dźwigu, zawodowy
kierowca maszynista (motorniczy), pracownik fast foodu,
„niższego szczebla” dziennikarz (przygotowujący szybkie newsy i
komunikaty), analityk giełdowy, lekarz (zwłaszcza pierwszego kontaktu)…
Długa lista, bardzo różnorodna. A jednak wszystkie te profesje łączy
to, że każdą z nich można już teraz (abstrahując od kosztów, od zmian w
mentalności pracodawców i klientów etc.) albo całkowicie, albo częściowo
zautomatyzować i zastąpić robotem czy też botem (algorytmem,
najczęściej uczącym się).
Mamy już w pełni zautomatyzowane magazyny, a także autonomiczne
samochody. Na stacjach kolejowych (również w Polsce) planuje się
zastępowanie megafonistek syntezatorami mowy. Istnieją programy piszące
(proste, być może, ale jednak w miarę sensowne i poprawne) artykuły
prasowe. Projektuje się „inteligentne budynki”. Implementuje się
automatyczne kasy w sklepach i na dworcach. Google udoskonala swój
translator, którego najnowsze wersje generują tłumaczenia naprawdę
przyzwoitej klasy. Automatyzacja sięga (przynajmniej w teorii) nawet
barów szybkiej obsługi czy kawiarni; powstają sieci neuronowe
wspomagające cały proces zbierania i przetwarzania informacji przez
prawników, a nawet całkiem skutecznie przewidujące wyroki sądowe.
Wrażenie robią także systemy diagnostyczne wspomagające pracę lekarzy. O
wspomaganiu mówimy tu zresztą w sposób nieco ironiczny – chodzi bowiem
tak naprawdę o zastępowanie dużej części pracy.
Zapewne po raz pierwszy w historii mamy taki stan rzeczy, w którym
nowe maszyny nie będą wymagały człowieka do obsługi. Oczywiście mogą
powstać (i prawdopodobnie powstaną) nowe zawody – ale dlaczego mieliby
zajmować się nimi ludzie, skoro technologia umożliwi powierzenie ich
robotom?
To prawda, że na szczycie zawsze będą jacyś ludzie kontrolujący lub nadzorujący działanie hardware’u i software’u oraz przydzielający maszynom zadania (chyba że to maszyny zrezygnują z nas, ale pomińmy ten casus).
Problem w tym, że rdzeniem zachodzących zmian jest fakt, że programy i
roboty w wielu wypadkach same będą mogły diagnozować uszkodzenia swoje
lub innych maszyn, a następnie je likwidować. Co do przydzielania zadań,
to często ma i będzie mieć ono charakter bardzo ogólny, bo o to właśnie
chodzi, by szczegółowe decyzje realizowane były przez sam komputer.
Otóż czymś niemożliwym, a na pewno ekonomicznie nonsensownym byłoby
zatrudnienie większości mieszkańców Zachodu przy kontrolowaniu maszyn,
których największą zaletą jest to, że nie wymagają tak daleko posuniętej
obsługi i tak ścisłego nadzoru jak produkty poprzednich dekad czy
stuleci.
Uprzedzając zarzut, powiedzmy – jak to zauważono w filmie Humans need not apply
– że roboty i programy nie muszą być idealne i bezbłędne. Wystarczy, że
będą równie dobre jak ludzie albo też lepsze – bardziej precyzyjne,
skuteczne, pracowite – od nich. Dziś oczywiście „inteligentne” algorytmy
też popełniają błędy (np. przy weryfikacji spamu albo generowaniu listy
polecanych filmów), nie oczekujemy jednak, że ktoś do tej pracy
zatrudni ludzi.
Naturalnie można powiedzieć, że jeśli tylko roboty nie osiągną
poziomu, na którym mogłyby wiernie symulować ludzkie intuicje, uczucia
czy nawet błędy, to dla człowieka zawsze będzie istnieć pole do popisu
wszędzie tam, gdzie istotny jest kontakt z drugim człowiekiem, granie
emocjami, dobre słowo itd. Zawsze też powinna go ratować sztuka, choć i
na tym polu algorytmy radzą sobie coraz lepiej, odtwarzając ludzki
sposób komponowania czy rysowania. Rzecz jednak w tym, że nie możemy
oprzeć rynku pracy na poezji, malarstwie, korzenioplastyce, poradach
psychologicznych, kaznodziejstwie czy artystycznym wypieku babeczek z
masłem orzechowym. Wszystkie tego typu zajęcia mogą być wykonywane
najwyżej przez kilka czy kilkanaście procent społeczeństwa – reszta po
prostu nie ma do tego predyspozycji lub brakuje jej dostatecznej
motywacji i ochoty. Co więcej, nie zawsze taka aktywność może stać się
opłacalną pracą zarobkową.
Jego trzej akwizytorzy jeździli po mieście od domu do domu z egzemplarzami pokazowymi. Powinni już dawno złożyć jakieś zamówienia i raporty, a tymczasem telefon milczał jak zaklęty, dopóki jeden z nich nie zadzwonił z wiadomością, że odchodzi z pracy.
– Sprawiłem sobie jednego z tych nowych humanoidów – dodał. – On mówi, że nie muszę już pracować.
(Jack Williamson – Z założonymi rękoma)
Oczywiście nasze rozważania – przyznajmy to zawczasu – prowadzimy w pewnym sensie ceteris paribus.
Interesuje nas sama technologia, pomijamy tu wiele innych czynników,
które być może zmodyfikują kierunek jej rozwoju i wdrażania. Na przykład
można wyobrazić sobie kryzys tak globalny i wszechogarniający (być może
wywołany wojną lub serią wojen), że cofający nas technologicznie o
kilka dekad (acz praktyka pokazuje, że ani dwie wojny światowe, ani
bolszewizm, ani inne rzeczy nie zatrzymały generalnego postępu w XX
wieku). Można myśleć o ludzkiej mentalności, o tym, że niektórzy
pracodawcy i klienci po prostu wolą ludzi od maszyn itd. Również rola
Kapitana Państwo jako regulatora (parytety dla ludzi?) powinna zostać
rozważona. Przyjmijmy jednak na poczet tych naszych uproszczonych
rozważań, że jeśli coś jest technologicznie możliwe i finansowo
opłacalne, to zostanie w krótkim czasie wdrożone. Nawiasem mówiąc, gdy
chodzi o mentalność i sympatie ludzi, to nie łudźmy się – choć
deklaratywnie duża część z nas woli kontakt z człowiekiem od relacji z
bezosobową maszyną, to raczej nie będziemy chcieli do tego dopłacać ani
też nie dokonamy seppuku w obronie miejsca pracy sympatycznej pani czytającej na dworcu komunikaty o pociągach.
W takim układzie ekstrapolacja zjawisk i zmian, które widzimy teraz, w
naturalny sposób prowadzi nas do podejrzenia, że przyszłość to
społeczeństwo, które często określa się jako 70/30 lub wręcz 80/20. Po
jednej stronie – jedna piąta, w porywach może jedna trzecia ludności,
która realizuje się w zawodach specjalistycznych lub twórczych; po
drugiej – ta część społeczeństwa, która jest ekonomicznie bezużyteczna. Z
natury rzeczy nie mogą wejść do elity, choćby dlatego, że elita nie
może się aż tak bardzo rozszerzyć, a jednocześnie nie opłaca się
reaktywować dla nich prac portiera czy magazyniera.
Zachodnie społeczeństwa prawdopodobnie są w stanie już teraz wykarmić
tę rzeszę ludzi – poprzez system zasiłków socjalnych czy dochodu
gwarantowanego. Ba, produkuje się przecież – i marnuje – ogromną ilość
żywności. Wytwarzanie jej (i wyrzucanie) w takiej skali jest
najwidoczniej bardziej opłacalne, również dla producentów prywatnych,
niż ograniczenie wyrobu (co mogłoby np. podwyższyć cenę surowców).
Świetnie wiedzą o tym tzw. freeganie, tj. ludzie stale żywiący się tym, co zostało wyrzucone (z marketów, restauracji), a co tak naprawdę wciąż jeszcze jest świeże.
Ostatecznie jednak te społeczeństwa to nie jest monolit (niektóre są
stosunkowo ubogie, jak nasze czy tym bardziej ukraińskie lub albańskie),
a poza tym być może jest jakaś mądrość w korwinistycznych
zastrzeżeniach, że nie da się w nieskończoność dawać za darmo. Stąd
rodzi się ryzyko paradoksalnej sytuacji, w której nie opłaca się dawać
pracy tym wszystkim ludziom, ale i nie ma dla nich wystarczająco dużo guaranted income.
W każdym razie: czy tego rodzaju zmiany stanowią jakiś szczególny
problem dla prawicy, dla ruchów narodowych i tożsamościowych? Dla
konserwatyzmu obyczajowego i społecznego? Czy tkwi w nich coś, co może
sprawić, że prawica – przynajmniej jeśli nie zareaguje odpowiednio
szybko – straci rację bytu nawet jako teoria?
Cóż, można tu zacząć od kwestii, która na pierwszy rzut oka będzie
jawić się jako mało istotne, romantyczne utyskiwanie na to, że błogostan
psuje ludzi. Wątek ten zresztą rozwiniemy głębiej przy omawianiu
transhumanizmu. W skrócie chodzi o to, że jeśli faktycznie udałoby się
zbudować „nowy, wspaniały świat” dochodu gwarantowanego, automatyzacji,
końca pracy i leisure time na realizację swych rozmaitych hobbies
– to w jakiś sposób kłóciłoby się to, psychologicznie rzecz biorąc, z
całym rewolucyjnym sztafażem naszych dzielnych środowisk. O co walczyć w
świecie, w którym „wszystko jest”, w którym rzadkość dóbr materialnych
zanikła prawie tak, jak teraz zanika sztuczna rzadkość dóbr
niematerialnych (dzięki kopiowaniu plików i luźnym stosunku mas do tzw.
własności intelektualnej)? Jak być Yukio Mishimą czy Albertem Spaggiarim
w quasimatrixowych realiach świata pełnego względnie sytych ludzi,
spędzających czas z robotami seksualnymi lub po prostu w wirtualnej
rzeczywistości?
Pewnego wieczoru, kiedy Underhill poprosił ją, żeby coś zagrała, oznajmiła cicho:
– Tato, nie będę już więcej grać na skrzypcach.
– Dlaczego, kochanie? – Spojrzał na nią ze zdziwieniem, wstrząśnięty rozgoryczeniem malującym się na jej twarzy. – Tak dobrze ci szło… zwłaszcza odkąd humanoidy zaczęły dawać ci lekcje.
– W tym cały kłopot, tato. – W jej dziecinnych ustach zabrzmiało to dziwnie smutno i dojrzale. – Są za dobre. Choćbym nie wiem jak długo i uparcie ćwiczyła, nigdy im nie dorównam. To nie ma sensu. Nie rozumiesz, tato? – Głos jej zadrżał. – To po prostu nie ma sensu.
(…)
Samochód skręcił z lśniącej alei, wioząc go z powrotem do spokojnego przepychu jego więzienia. Underhill zaciskał i otwierał złożone na kolanach puste ręce. Nie było nic innego do roboty.
(Jack Williamson – Z założonymi rękoma)
Pomijając już nawet wymarzone czyny heroiczne, pojawiłby się problem
znacznie bardziej przyziemny. Jak zorganizować owo bezczynne
społeczeństwo, tj. jakimi metodami oddziaływać na nie przy założeniu, że
naszym celem byłoby stymulowanie go w kierunku czegoś głębszego niż
proste „żreć i żyć”? Jak zabić nudę, gdy nie można jej zabić pracą? Co
powiedzieć ludziom, którzy są przymusowo bezczynni pomimo mocnego
poczucia, że coś przecież potrafią, czegoś się nauczyli itd.? Bądź co
bądź, mimo inwazji wszelkich prądów metroseksualnych, feministycznych
czy związanych z wychowaniem bezstresowym, wciąż naturalne jest dla nas
przeświadczenie, że wartościowy, samodzielny człowiek – a przynajmniej
mężczyzna – powinien mieć uczciwą pracę i być w stanie utrzymać rodzinę.
Ale rzeczywistość wcale nie musi być takim błogostanem, o jakim pisał
np. Williamson. Albo też – nie do końca wiemy, czy da się ten błogostan
wykreować i jak należałoby to zrobić, o ile w ogóle miałby być on
celem. Tu warto zwrócić uwagę na to, że teorie gospodarcze prawicy (i
nie tylko prawicy, ale o niej chcemy mówić) tradycyjnie za punkt
centralny swej refleksji przyjmują takie pojęcia jak własność czy praca.
Na przykład pracę wielbią – choć w trochę inny sposób – zarówno
korwiniści ze swoją awersją do „darmowego”, jak i rozmaici narodowi
rewolucjoniści z ich apoteozą czy to wielkoskalowej produkcji i
jüngerowskiego robotnika, czy to „małej pracy na małym swoim”
(dystrybucjoniści). Bezrobocie jawi się jako aberracja, której ma
zaradzić albo rynek, albo państwo. A tymczasem mówimy teraz o świecie, w
którym trzeba będzie na poważnie rozważyć problem utrzymania ludzi
niepotrzebnych na rynku pracy.
Ktoś ten chleb i igrzyska będzie musiał fundować – być może Kapitan
Państwo, być może instytucje prywatne. Swoją drogą, system dochodu
gwarantowanego w naturalny sposób prowadziłby do sytuacji, w której duża
część społeczeństwa byłaby na łasce i niełasce rządu lub jakichś
ponadpaństwowych instytucji czy korporacji mających interes w tego
rodzaju dobroczynności. Dochód ten byłby zapewne minimalny, a
jednocześnie nie bardzo byłoby gdzie dorobić. Tymczasem pożytek z bycia
zamożnym nie jest taki, że można kupować drogie rzeczy (przez co
nierzadko pomniejsza się swą zamożność, pomijając alokację środków w
przedmiotach, które można upłynnić przynajmniej bezstratnie) – ale taki,
że ma się poduszkę bezpieczeństwa i częściową gwarancję niezależności w
razie bezrobocia czy innych kłopotów.
Innym rozwiązaniem byłoby przekształcenie się niektórych zawodów w prace, które de facto
nie zarabiałyby na siebie, ale byłyby utrzymywane jako niekomercyjny (z
punktu widzenia pracodawców) i być może państwowo dotowany ozdobnik
estetyczny. W sensie: zatrudniamy windziarza w liberii, choć oczywiście
winda działa sama, ale użytkownik rozumie ten gest mrugnięcia okiem. To
już z kolei byłaby kwestia wylansowania pewnej mody, zresztą –
niekoniecznie rozsądnej.
A może futurystyczna wizja powinna wyglądać jak uwspółcześnienie idei
Karola Ludwika von Hallera: świat jako luźna, anarchokonserwatywna
federacja ludzi, współdziałających lub rywalizujących przy pomocy
kapitału, którym teraz będą „portfele” botów i robotów, posiadanych
przez danego księcia czy ród?
Jeszcze inny pomysł jest taki, że rozwój drukarek 3D i przydomowego
generowania energii z odnawialnych źródeł (panele solarne etc.) umożliwi
zaistnienie zdecentralizowanego społeczeństwa dystrybucjonistycznego.
Każdy będzie mieć swój warsztat i szklarnię, dzięki czemu
ultranowoczesna technologia połączy się z modelem życia spokojnego i
powolnego. Tak czy inaczej – jest o czym rozmawiać. Na razie jednak
porozmawiajmy o czymś innym, choć mającym spory związek z
dotychczasowymi rozważaniami.
Lewa ręka ciemności
Transhumanizm będziemy tu rozumieć jako pewien prąd intelektualny
(poniekąd filozoficzny), którego sednem jest przeświadczenie, że
człowiek może i powinien dzięki nowoczesnej nauce nie tylko zmieniać
rzeczywistość wokół siebie, ale również zmodyfikować swoją własną
tożsamość. Innymi słowy, że jest w stanie z fazy zwykłego homo sapiens
przejść do fazy nadczłowieka czy też postczłowieka. Taki postczłowiek
(czy też transczłowiek, a więc przejściowy) byłby ulepszony genetycznie,
miałby dostęp do technologii przedłużających życie, teoretycznie nawet w
nieskończoność, jego organy zostałyby częściowo wymienione na
technologiczne odpowiedniki, a jego mózg wspomagany byłby komputerowo
czy farmakologicznie, co znacznie poszerzyłoby tempo i zakres myślenia.
Ba, dla wielu transhumanistów ostatecznym celem jest możliwość
dowolnego przemieszczania mózgu i swego Ja pomiędzy zapasowymi ciałami
(biologicznymi lub robotycznymi), funkcjonująca zresztą równolegle z mind uploadingiem,
a więc z hipotetycznym przeniesieniem naszego jestestwa do komputera.
Obie te koncepcje tak naprawdę są mocno życzeniowe – a zwłaszcza ta
druga, która wymaga wielu mocnych założeń, np. takiego, że nasza
świadomość jest po prostu czymś w rodzaju programu, który można odkryć i
sformalizować; że mózg jest w pewnym sensie komputerem; czy że
świadomość jest w pełni skryta w tymże mózgu. Zauważmy zresztą, że
przecież komputer to tak naprawdę po prostu struktura logiczna, której
implementacja sprzętowa może być nawet pozbawiona związku z
elektrycznością (a cóż dopiero z elektroniką). Innymi słowy, możliwość uploadingu
oznaczałaby, że da się człowieka skopiować np. do mechanicznej,
metalowo-drewnianej maszyny różnicowej Karola Babbage’a (oczywiście
odpowiednio bardziej skomplikowanej i większej). Albo nawet, że dałoby
się zapisać człowieka jako algorytm na kartkach – i otrzymywać od niego
odpowiedzi, poruszając się po kolejnych gałęziach schematu blokowego.
Brzmi to cokolwiek dziwnie i mało wiarygodnie.
Faktem jest jednak, że wiele innych odkryć i wynalazków współczesnej
nauki doskonale współgra z marzeniami transhumanistów. Mamy
„inteligentne” protezy, badania nad komórkami macierzystymi, pierwsze
nanoroboty, urządzenia i operacje przywracające wzrok czy słuch etc.
Mamy wspomniane już wcześniej osiągnięcia z obszaru sztucznej
inteligencji – i tak naprawdę nie jest istotne, czy w ogóle możliwa jest
„prawdziwa” sztuczna inteligencja, ważne jest jedynie, czy ta, która
zaistnieje, będzie dostatecznie przybliżać możliwości człowieka. Nawet
jeżeli mind uploading w ścisłym tego słowa znaczeniu okaże się
niemożliwy, to jednak zapisywanie czy zmienianie wspomnień albo
transmisja myśli (przynajmniej w jakiejś uproszczonej formie) zdają się
potencjalnie wykonalne. Podobnie rzec można o urządzeniach, którymi
steruje się przy pomocy myśli – pierwsze takie już zresztą funkcjonują.
Odkrycia i wynalazki to jedno, transhumanizm to drugie. Ten bowiem
stanowi pewną ich interpretację, sposób myślenia o nich. W tym sensie
transhumanizm wpisuje się w długą historię gnozy i ścieżki lewej ręki,
nawet jeżeli to ostatnie określenie jest trochę na wyrost i zbyt mocno
pobrzmiewa ezoteryzmem. Jest ono zresztą wzięte z obszarów okultyzmu i
magii, ale to nie problem, ponieważ ów podział na prawą i lewą rękę
dobrze oddaje istotę rzeczy. Podział ów w jakimś stopniu obecny jest w
różnych tradycjach religijnych i filozoficznych. Tak np. na gruncie
chrześcijaństwa do owej „prawej ręki” moglibyśmy zaliczyć nauczanie
katolicyzmu czy prawosławia (niezależnie od tego, że prawosławie jest
kierunkiem schizmatyckim). „Lewą ręką” byłyby w takim razie prądy takie
jak gnostycyzm pierwszych wieków, następnie kataryzm i inne manichejskie
herezje średniowiecza, a także pewne nieortodoksyjne nurty w
mistycyzmie późniejszych stuleci, przykładem niech będzie iluminizm
hiszpańskich alumbrados.
Unde malum? Quid est veritas? Wizja Kościoła i ogólnie
„prawej ręki” jest – z grubsza – następująca: istnieje wszechmocny,
doskonały, pełny Bóg, zewnętrzny wobec człowieka i ogólnie stworzenia,
będący przy tym osobą. Bóg ten nie ma już żadnego bytu nad sobą. To on
dokonał dzieła stworzenia – i widział, jak mówi Księga Rodzaju,
że było ono dobre. Pierwotnie dobry był i człowiek – jednak dokonał on
(mocą wolnej woli) wyboru zła, czego skutkiem (dalekosiężnym) jest
obecna kondycja świata, z wszystkimi jego niedoskonałościami, śmiercią,
głupotą, ignorancją itd.
W tej optyce powołaniem człowieka jest powrót do Boga – ale bez
rozmywania osobowego aspektu zarówno tegoż człowieka (wręcz konkretnej
jednostki), jak i jego Stwórcy. Powrót ten odbywa się poprzez wiarę i
uczynki (uczynki ożywiane wiarą). Istotą rzeczy, pierwszym krokiem, jest
przyjęcie prawdy o winie człowieka (tj. o grzechu pierworodnym i o
grzechach uczynkowych), spoglądanie na rzeczywistość w perspektywie
grzechu i cnoty, a w konsekwencji – nie tylko świadomość wyrządzonego
zła, ale i żal z tego powodu. Naturalnymi postawami człowieka w relacji
do Boga (a pośrednio także w relacji do Kościoła czy nawet pewnych
tradycyjnych obyczajów, struktur społecznych etc.) – powinny być:
pokora, zaufanie, gotowość do wyrzeczenia, dyscyplina.
Unde malum? Quid est veritas? Gnoza odpowiada na te same
pytania, ale w sposób diametralnie przeciwny. W tej perspektywie wina za
kondycję świata nie spada na człowieka, w każdym razie nie na zasadzie
konsekwencji grzechu pierworodnego. Przeciwnie: winien jest Stwórca,
będący zresztą jedynie niedoskonałym Demiurgiem, operującym na poziomie
materii. W tejże materii człowiek został uwięziony, niejako zaklęty.
Jego powołaniem nie jest bynajmniej żal, pokuta i powrót do Ojca w
pozycji syna marnotrawnego – ale raczej przebóstwienie. To człowiek ma
się stać Bogiem – a jeśli ma się zjednoczyć z Bogiem, to przez
depersonalizację i rozpuszczenie w „boskości”. Taki scenariusz –
scalenia nowego pokolenia ludzi z kosmicznym nadintelektem –
przedstawiony został zresztą (aprobatywnie) w powieści Koniec dzieciństwa Artura C. Clarke’a, jednego z ważniejszych pisarzy science fiction.
W istocie nie jest tu szczególnie ważne to, że w niektórych nurtach
gnostycyzmu wierzy się w „prawdziwego Boga”, istniejącego w ukryciu,
hen, daleko poza terytorium Demiurga. Nie jest nawet ważne to, czy
wierzy się w samego Demiurga, archontów i całą tę mitologię. Kluczem do
ścieżki lewej ręki – co zresztą niemal od razu, w każdej publikacji,
przyznają sami ezoterycy, magowie, gnostycy i okultyści – jest to, że
ścieżka ta postuluje zwrócenie się (w poszukiwaniu Boga czy też
boskości) do wnętrza, do siebie samego, do człowieka. A więc to człowiek
ma stać się Bogiem, jak to zasygnalizowaliśmy wyżej.
Transhumaniści co prawda na ogół prezentują się jako przekonani ateiści lub ewentualnie agnostycy i stronią od sztafażu stricte
religijnego, ale nawet i oni przyznają, że ich ideowymi przodkami są
prometeiści wszystkich wieków, jednostki pragnące wyzwolenia i
przebóstwienia człowieka, w tym np. alchemicy czy renesansowi humaniści.
Co więcej, w światku informatyki, hackingu i cyberpunka odwołania do
gnostycyzmu w tej czy innej postaci są bardzo częste. Ów konglomerat
magii chaosu, lewicowego libertarianizmu czy „leworęcznych”
interpretacji religii Wschodu, osadzony w strukturach internetu, dobrze
opisuje Eryk Davies w swej książce TechGnoza. Ta TechGnoza
nie kłóci się z paradygmatem materialistycznym czy scjentystycznym –
przynajmniej jeśli się go trochę zredefiniuje, prezentując np. rezultaty
praktyk okultystycznych jako potencjalnie wyjaśnialne naukowo, a więc
jako „otwieranie ukrytych funkcji umysłu” czy „odbieranie sygnałów przy
pomocy fal nieuznanych jeszcze przez akademicką naukę” itd.
Inny przykład to manifest In Praise of the Devil
opublikowany w 1989 roku przez Maxa More’a – znanego propagatora
transhumanizmu i libertarianizmu (materiał kolportowany był m.in. przez
angielską organizację Libertarian Alliance). Jest to apologia biblijnej
postaci diabła (szatana, kusiciela), który zostaje przedstawiony jako
prometejski wyzwoliciel, zachęcający do krytycznego myślenia i
samorozwoju – a zarazem przeciwstawiony opresyjnemu, złowrogiemu Jahwe,
blokującemu możliwości człowieka i zmuszającemu do szkodliwego
altruizmu. Sam manifest nie jest specjalnie oryginalny, bo podobne
rzeczy pisali Michał Bakunin, Fryderyk Nietzsche, Ayn Rand czy Antoni
LaVey, przywołujemy go jedynie po to, by ukazać, iż analogiczne
koncepcje wyrażane są w transhumanizmie.
Oczywiście Max More jest tylko jednym z entuzjastów tego kierunku,
acz zdaje się, że jednym z bardziej reprezentatywnych. Inni, jak Mikołaj
Bostrom, Rajmund Kurzweil, Natasza Vita-More (żona Maxa) czy nieżyjący
już FM-2030 (Ferejdun Esfandijari) niekoniecznie korzystają z metafory
diabła, ale i tak w ich zapowiedziach czy obietnicach widać iście
religijną żarliwość. Kurzweil ochoczo posługuje się pojęciem Osobliwości
– punktu w czasie, w którym sztuczna inteligencja ma przewyższyć
ludzką, co według niego nastąpić ma w roku 2045 (tenże rok staje się
więc swego rodzaju rokiem mitycznym, przełomowym). Niektórzy
transhumaniści decydują się na pośmiertne zamrożenie swych ciał, wierząc
w możliwość zmartwychwstania w przyszłości i wyleczenia chorób, na
które zmarli; inni (jak Esfandijari czy More, faktycznie O’Connor)
zmieniają swoje personalia niczym konwertyci przyjmujący imię związane z
kręgiem kulturowym swego nowego wyznania.
Dlaczego TechGnoza i transhumanizm (szeroko pojęty, nie
tylko jako kopiowanie umysłu do komputera) są niebezpieczne dla
„tradycyjnych religii”, dla ścieżki prawej ręki, bardziej niż
dotychczasowe formy gnozy, znane od tysięcy lat?
Cóż, w największej ogólności wynika to z faktu, że dotychczas „lewa
ręka” działała na tym samym polu, co i „prawa”. Zazwyczaj mogła obiecać
wyzwolenie dopiero po śmierci – a jeżeli za życia, to zwykle w jakimś
niejasnym, duchowym sensie. Mogła przedstawić maga czy guru o błędnym
spojrzeniu i twierdzić, że tak wygląda człowiek wyzwolony, który
zrozumiał, że jest bogiem. Ale ten „bóg” uciekał przed lichwiarzami,
cierpiał na zaparcia i finalnie umierał tak samo jak niewtajemniczony
hylik. Gnoza mogła wskazać alchemika, który przez dwie dekady zwodził
swego księcia, mieszając fekalia z surowym jajkiem i obiecując, że
wyprodukuje z tej mikstury złoto; ale oczywiście tego nie dokonał – i
znów całą boską moc trzeba było przenieść na plan symboliki, metafory i
duchowości.
Różnica jest taka, że dziś nowa gnoza może powiedzieć: tym razem mamy
fakty. Mamy empiryczne, namacalne skarby. Błogosławieni, którzy nie
uwierzyli, tylko przyszli i zobaczyli, że to działa. Zresztą, jeżeli
potrzeba im jakiejś wiary, to i tę im gwarantujemy – w postęp,
ekstropię, medycynę i mind uploading. W rok 2045, w doczesną
nieśmiertelność, ograniczoną tylko czasem istnienia Wszechświata (choć
są i tacy, którzy rozważają możliwość przeskakiwania do innych
wszechświatów), w Osobliwość. Stary, transcendentny Bóg nadal obiecuje
wyzwolenie duchowe, którego większość ludzi nie jest nawet w stanie
zrozumieć – oraz zbawienie po śmierci, czego nie możemy sfalsyfikować po
tej stronie. My tymczasem oferujemy konkret – nieśmiertelność może i
nie wieczną (bo w końcu gwiazdy zgasną), ale wystarczająco długą, by nie
robiło to różnicy; moce przemiany, które co prawda wciąż będą
udoskonalane, ale już na początku będą oszałamiać. I tak jak w gnozie:
nie wiara, nie łaska, ale wiedza i moc.
Naturalnie dotyczy to nie tylko technofilów, ale też i innych ruchów
czy zjawisk, które kwitną w tych czasach: jak LGBTQ, modyfikacje ciała,
globalizacja kultury itd. W tym kontekście zabawne jest, jak bardzo
prawica nie pojmuje, o co w tym wszystkim chodzi – sądząc, że poradzi
sobie z tematem LGBTQ, publikując kuriozalne broszurki doktora Pawła
Camerona o bakteriach kałowych i igraszkach sodomickich. A przecież
„gaye” jako tacy nie mają tu żadnego szczególnego znaczenia – to po
prostu jedna z wypustek „ogólnego wyzwolenia”, tyle że z praktycznych
powodów najbardziej obecnie krzykliwa. W istocie chodzi jednak nie o
męski seks analny ani nawet nie o seks z kimkolwiek gdziekolwiek, tylko o
cokolwiek gdziekolwiek, o przekroczenie wszelkich ograniczeń i
realizowanie swojej thelemy. Od „nie mówcie mi, w której warnie
czy kaście mam być” poprzez „nie mówcie mi, jaką orientację seksualną
mam praktykować” aż po „nie mówcie mi, że muszę być człowiekiem”.
W transhumanizmie paradoksem może wydawać się to, że jest on
niezadowolony z kondycji ludzkiego ciała, uważając je za głęboko
niedoskonałe i wadliwe (poniekąd pogląd ten przenoszony jest na całą
przyrodę), choć równocześnie całość swojej refleksji naprawczej
ogranicza właśnie do ciała, a w każdym razie do materii, nie dowierzając
w istnienie sfery duchowej. Obecne ciało nie jest satysfakcjonujące,
obecna przyroda płata figle i jest nieobliczalna – ale dzięki technice
uda się jedno i drugie poprawić, ta poprawa nie będzie zaś niczym innym
jak operacją w świecie fizycznym. W ogóle zresztą to podejście widać we
współczesnym świecie: z jednej strony ciało nas brzydzi i przeraża, gdy
jest ciałem starym i chorym, z drugiej – eksploatujemy je do wszelkich
granic, o czym świadczą zarówno osiągi sportowców wyczynowych, jak i
medialny kult młodości czy wszechobecność seksu.
Ów paradoks jest jednak pozorny – a jego sens uwidacznia się, gdy
nałożymy nań matrycę myślenia o „lewej ręce”. Ciało jest niedoskonałe,
bo materia jest niedoskonałym tworem Demiurga – ale równocześnie nie ma
innego prawdziwego boga niż my sami; zatem musimy go szukać właśnie w
sobie. Ale ponieważ chcemy, by efekt naszych poszukiwań był namacalny,
odczuwalny, realny i przekonujący, to znów musimy posłużyć się materią.
Zgadza się to z obsesjami gnostyków, którzy ucieczki od ciała i
ograniczeń życia szukali zarówno w skrajnej ascezie, jak i w skrajnej
rozpuście. Dziś transhumanizm oferuje ucieczkę w rzeczywistość
technologiczną, ale wciąż czysto doczesną i materialną. Podobnie ma się
sprawa z newage’owymi interpretacjami, w myśl których aniołowie
to istoty z innych wymiarów, teoretycznie dopuszczanych przez fizykę, a
działania magiczne otwierają pewne furtki w mózgu, działając
ostatecznie na planie fizykochemicznym.
Ten sposób myślenia przywodzi na myśl także inne współczesne
wcielenie gnozy – tj. komunizm Marksa, Engelsa i Lenina. Tam również
mieliśmy przeświadczenie, że materia jest wszystkim, co istnieje i żadne
bóstwa nie sprawują nad nią władzy. Równocześnie jednak heroizm
idealnego komunisty, jego zapał do czynu, jego projekt przebudowy i
przemiany świata, opanowania przyrody – przypominały gnostyckie
pragnienie przekroczenia materialnych barier i zbliżały się do modelu
przebóstwienia poprzez soteriologiczną introwersję. W tym aspekcie
transhumanizm jest podobny, nawet jeśli niekoniecznie promuje
kolektywizm (przeciwnie – dla części aktywistów tego nurtu fundamentem
jest daleko posunięty libertarianizm).
Gdy Bóg gra fair o jeden raz za wiele
„Autentyczna” czy też „głęboka” prawica nie ma chyba na razie żadnej
innej odpowiedzi na te problemy niż bagatelizowanie tematu plus
ewentualne wzgardliwe machnięcie ręką i zaburczenie czegoś o tym, że
„Faust, Frankenstein i Wieża Babel – na pewno tak się to skończy i
jeszcze my, pesymiści antropologiczni, będziemy się ostatni śmiać”. To
jednak jest życzenie czy też nadzieja, a nie dowiedzione prawo.
Konserwatyści poklepują się po plecach, mówiąc, że „człowiek nigdy nie
ucieknie z wygnania poza Eden i nigdy nie zdusi w sobie tęsknoty za
rajem”, ale optymistycznie nastawiony transhumanista odpowiada:
„Człowiek nie musi nigdzie uciekać i nigdzie wracać, właśnie buduje
sobie raj na Ziemi – i to rzeczywiście działa; anioł z mieczem ognistym
stoi u bram Edenu, ale chętnych do szturmowania już nie ma”.
Transhumanista może też obiecać nam, że człowiek przestanie być
starym człowiekiem, a ciało uwielbione skonstruuje sobie bez wiary,
postów, umartwień i zmartwychwstania; a zatem dostaniecie namacalny
dowód na to, że gnoza, magia i alchemia zadziałały – w scjentystycznym
paradygmacie – i że historie o koronie stworzenia, o biologicznym ciele,
do którego zamontowana jest na stałe dusza, o tym, że świadomość to coś
wyjątkowego, że śliski, biologiczny starter pack łaskawie dany przez Demiurga to niezastępowalne opus magnum,
że w pocie czoła pracować będziesz, a w bólu rodzić, że dobra są
rzadkie, a życie ulotne i nędzne – właśnie zostaną sfalsyfikowane.
Precyzja i szybkość manipulacji genetycznych czy nanotechnologicznych w
medycynie będzie graniczyła z cudownością uzdrowień w Lourdes – ale
korzystać będą z niej także ateiści.
Oczywiście religia i konserwatywny porządek społeczny nie są tylko
batem w rękach kasty kapłańskiej, służącym do dyscyplinowania tłumów
pogrążonych w ignorancji – i nie są jedynie pociechą dla tychże tłumów.
Taka redukcjonistyczna opinia byłaby potwornym uproszczeniem. Niemniej
jednak jest faktem, że na dnie konserwatyzmu – począwszy od Józefa de
Maistre’a czy Jana Donoso Cortesa aż po Mikołaja Gomeza Davilę – skrywa
się zimny kryształ daleko posuniętego pesymizmu antropologicznego. Ba,
nie chodzi tylko o myśl reakcyjną, boć przecież jej pesymizm to tylko
przedłużenie tego, który obecny był już u podstaw chrystianizmu, a który
znaleźć można także w innych religiach.
Naturalnie można sobie wyobrazić religijność ludzi bogatych,
szczęśliwych, długowiecznych, fizycznie niemal doskonałych – i można
nawet przyjąć, że trwaliby oni przy wszystkich odwiecznych prawidłach
tradycjonalizmu. W praktyce jednak – trzeba to powiedzieć, mimo że
posmak tego będzie kwaśno-gorzki – głód, choroby, śmierć, wojna, bieda
czy bezsilność człowieka wobec przyrody nierzadko okazywały się wielkimi
sprzymierzeńcami kaznodziejów nawołujących do pokuty i negujących coraz
to nowsze obietnice reformatorów czy rewolucjonistów społecznych i
religijnych.
„Chciwość prowadzi do wyzysku tych najmniejszych bliźnich” – mówią
kaznodzieje. „Ale my już nie będziemy ubogich mieć u siebie; dóbr
starczy dla każdego” – odpowiadają transhumaniści, rzucając wyzwanie
słowom Chrystusa. Człowiek jest trzciną najsłabszą na wietrze –
pisał Błażej Pascal. Ale w oczach transhumanistów ten człowiek (dzięki
myśleniu, które zresztą Pascal podkreślał) przekroczy sam siebie, będzie
sterować pogodą, sztucznie tworzyć nowe życie, poszerzać wrażliwość
swoich zmysłów, odkrywać prawa rządzące zjawiskami w skalach
subatomowych i kosmicznych. „Powołaniem człowieka jest wierzyć,
pokutować i kierować uwagę na sprawy ducha, a nie na przemijający proch
materii” – nauczają asceci. „Ależ nie” – odrzekną transhumaniści.
„Powołaniem człowieka jest tworzyć i niszczyć, weryfikować, pytać,
odpowiadać i przekraczać wszelkie bariery. I to działa” – powiedzą – „a
żaden piorun z niebios tym razem nie uderzy w nasz Babel”.
Innymi słowy, pytanie brzmi: czy transhumanizm (wraz z pokrewnymi
prądami) jest w stanie sfalsyfikować ów pesymizm antropologiczny
konserwatyzmu, ów sceptycyzm względem mocy przysługujących człowiekowi i
jego zdolności do kierowania tymi mocami?
Mamy tu oczywiście dwie kwestie. Jedna wiąże się z faktami, druga z
propagandą. Otóż niewątpliwie problematyczne dla owego konserwatywnego
oglądu rzeczywistości byłoby faktyczne powstanie świata, który byłby
szczęśliwy, bezproblemowy, rozwojowy i tryumfalny bez balastu
„religijnych zabobonów”, „uprzedzeń etnicznych, płciowych i klasowych”
etc. Dziś oczywiście konserwatysta ma to szczęście, że może wskazywać
takie zjawiska jak rozpad więzi rodzinnych, samobójstwa, narkotyki,
popularność zachowań autodestrukcyjnych, zagrożenie inwazją islamskiego
terroryzmu etc. Ale transhumaniści obiecują, że i te rzeczy zostaną
wyrugowane – choćby dlatego, że duża część problemów emocjonalnych i
psychicznych wynika z niedostatecznego zaspokojenia potrzeb materialnych
(np. ludzie uciekają w samobójstwo czy lekomanię z powodu ubóstwa,
braku perspektyw, nieuleczalnej choroby, wad fizycznych etc.).
Pamiętajmy, że wizja katolicka i konserwatywna, a poniekąd także i
wizja wielu innych tradycyjnych religii, jest w dużej mierze
„apokaliptyczna” i „ziemiocentryczna”. Nawet jeśli nie wymaga się w niej
ściśle pojętego kreacjonizmu młodoziemskiego, to jednak w praktyce
myśli się o dziejach tak, jakby on obowiązywał. Człowiek nie jest
przypadkiem – jest istotą szczególną, wyróżnioną, kluczową dla historii
świata czy nawet Wszechświata. Równocześnie zaś sednem jego egzystencji
jest kult Boga w ramach Kościoła, a bez tego kultu świat czekają
rozmaite perturbacje i tragedie, będące tyleż karą Bożą, co i
bezpośrednim skutkiem destrukcyjnego wpływu mentalności niereligijnej.
Jakkolwiek metaforycznie nie pojmowalibyśmy Apokalipsy, to nie
uciekniemy od tego, że jej wizja przyszłości jest co do zasady
katastroficzna, a pozytywne zakończenie dotyczy jedynie części ludzkości
(tradycyjnie kaznodzieje zapewniali, że bardzo małej części).
Co więcej, choć nie jest to wprost powiedziane, to jednak kontekst
nie sugeruje, że może chodzić o przyszłość liczoną w miliardach lat,
zupełnie abstrakcyjną. Przeciwnie – mowa jest np. o faktach dotyczących
narodu żydowskiego (czy mógłby przetrwać dwa miliardy lat?). Z tego
powodu niektórzy tradycjonaliści – i to niekoniecznie ci najmniej
poważni – wprost podejrzewają, że już wkraczamy w czasy apokaliptyczne, i
to w sensie historycznym, a nie ogólnikowym, według którego żyjemy w
nich już od czasów Chrystusa. Umacnia ich w tym przeświadczeniu kiepska
kondycja Kościoła Rzymskiego, coraz dziwniejsze zachowania kolejnych
papieży1, inwazja islamu z jednej strony, a „kultury LGBTQ” z drugiej itd.
Tymczasem wizja transhumanizmu jest zupełnie inna. Na gruncie
chrystianizmu bliska jest jedynie koncepcji Piotra Teilharda de Chardina
SJ, w myśl której ludzkość ewolucyjnie, rozwojowo zmierza od punktu
Alfa do punktu Omega, który utożsamiany jest z „kosmicznym Chrystusem”.
Bóg będzie „wszystkim we wszystkich”, a ludzkość się z nim zjednoczy.
Ale abstrahując od tego, że myśl o. de Chardina jest bardzo mętna i
trudno powiedzieć, co tak naprawdę, praktycznie i historycznie, ma
oznaczać ów punkt Omega, to w dodatku jest to myśl nieortodoksyjna, a
jej twórca poddawany był sankcjom jako heretyk bądź też osoba
balansująca na pograniczu herezji.
Otóż wizja transhumanizmu, obecna także np. w wielu dziełach
klasycznej, amerykańskiej i sowieckiej fantastyki naukowej, zakłada, że
co prawda Ziemia jest stara, a człowiek pojawił się na niej po prostu
jako jeden z etapów wielkiej ewolucji, ale z drugiej strony tenże
człowiek jest dopiero w kolebce. Zupełnie nie pasuje to do poglądu,
według którego to, co istotne, zaczęło się kilka tysięcy lat temu w
Edenie i właśnie dobiega końca w atmosferze globalnej apostazji. Nie
pasuje to także do obrazu, w myśl którego cała prawda o sensie życia
miałaby być zmonopolizowana przez jedno wyznanie religijne wywodzące się
z małego kraju na obrzeżach Imperium Romanum – czy nawet (jak chcieliby
perennialiści pokroju Frithjofa Schuona i Renata Guenona) przez kilka
„przestarzałych” tradycji religijnych z różnych stron świata.
Przeciwnie: może nas czekać jeszcze wiele przemian, które zupełnie
odwrócą nasze myślenie o etyce, moralności, sensie życia i duchowości.
Możemy poznać istoty pozaziemskie, do których nasze kategorie w ogóle
nie będą mieć zastosowania. Wszechświat ma przed sobą miliardy lat
istnienia i niedorzecznością byłoby twierdzić, że wszystko, co istotne,
skumulowane zostało w granicach marnych kilku tysięcy lat wokół papieża
rzymskiego i paru przesądów na temat roli narodu, tradycyjnej rodziny
czy ról damskich i męskich.
Ta transhumanistyczna, ekstropiańska wizja pod wieloma względami jest
zapewne naiwna i jednostronna, a jej podtrzymywanie wymaga komponentu
wiary i nadziei równie silnego, jak w tradycyjnej religii. Nie zmienia
to jednak faktu, że przynajmniej w niektórych niszach transhumanizm już
teraz może próbować nas oczarować swoją „gnozą faktów”. Nawet jeśli
pozostanie on tylko propagandą i mitem, to jednak, tak czy inaczej, mit
ów wymaga jakiejś odpowiedzi ze strony tych, którzy raj z Bogiem wciąż
przedkładają ponad artificial paradise w doczesności. Poza tym
rozmaite odkrycia w dziedzinie neurologii, sztucznej inteligencji czy
modyfikacji genetycznych rodzą poważne problemy nie tyle nawet etyczne,
ile zupełnie fundamentalne, filozoficzne. Na przykład: czy powstanie
sztucznej inteligencji albo przenoszenie świadomości pomiędzy
ciałami-fantomami przeczyłoby katolickiemu przeświadczeniu, że dusza aż
do śmierci jest nierozdzielnie związana z ciałem – i w dodatku potrzebna
temu ciału jako duch poruszający materią? Już samo powstanie
„prawdziwej” sztucznej inteligencji (AI) byłoby deprymujące. Pamiętajmy
przy tym, że przywoływany często argument Jana Searle’a o „chińskim
pokoju” dowodzi tylko tego, że możliwe byłoby istnienie maszyny udatnie
naśladującej świadomość i rozumienie, a jednak „ontologicznie pustej”,
nieświadomej, niemającej poczucia istnienia czy rozumienia. Argument ten
jednak nic nie mówi o ewentualnych ograniczeniach owego naśladowania
świadomości – przeciwnie, dopuszcza on, że może być ono daleko
posunięte. Faktycznie zatem możemy się zderzyć kiedyś z komputerem czy
robotem, który sprawia wrażenie rozumnej i czującej osoby – tyle tylko,
że część z nas nadal nie dowierzałaby w autentyczność tych zachowań.
Czy gdyby ktoś został odmrożony z sukcesem, to znaczyłoby to, że tak
naprawdę nie umarł pół wieku wcześniej – czy też, że właśnie
przywołaliśmy go z zaświatów? Czy człowiek z jedną czwartą, połową,
dwiema trzecimi organów wymienionymi na sztuczne – albo z wszczepką
wspomagającą w jakiś sposób pracę mózgu – jest jeszcze człowiekiem?
Stało się jutro
To wszystko są problemy jutra, ale poniekąd i problemy dnia
dzisiejszego, zupełnie fundamentalne dla religii, gospodarki, filozofii,
koncepcji człowieka itd. Tymczasem radykalne środowiska zbyt wiele
dyskutują o ustaszach i rumuńskich legionistach albo o tym, czy w
Kortezach powinna być reprezentacja cechu rybaków, czy narodowe państwo
pracy oprzeć na robotnikach czy na chłopach (w ramach narodowego
agraryzmu) – i jak dowieść statystycznie, że dzieci wychowane przez pary
„gayowskie” są nieszczęśliwe.
Ruchy polityczno-ideologiczne, zwłaszcza te twardo antysystemowe,
powinny sobie przemyśleć możliwe konsekwencje rozwoju technologicznego,
automatyzacji i postępów sztucznej inteligencji. Jeśli bowiem obecne
trendy nie zostaną jakoś zahamowane (przez globalną wojnę, potężny
kryzys czy fundamentalne zmiany w mentalności społeczeństw; a każda z
tych opcji jest mimo wszystko mało prawdopodobna) – to za kilka dekad
nie tylko postulaty, ale i same zagadnienia rozważane przez te ideologie
mogą się okazać całkowicie anachroniczne.
*
Czytelnik może nam zarzucić, że obraz przyszłości prezentowaliśmy w
sposób jednostronny, koncentrując się na tym, co negatywne i
problematyczne – czy to dla świata w ogóle, czy przynajmniej dla
tradycyjnych wierzeń religijnych i struktur społecznych. To poniekąd
prawda – ale to nie znaczy, że nie doceniamy tego wszystkiego, co w
nowych wynalazkach jest pozytywne. Po prostu naszym założeniem było
omówienie wątków budzących niepokój, a więc skoncentrowanie się na
zagrożeniach. Niemniej jednak i to wypada trochę zniuansować.
Otóż, jak pisaliśmy wcześniej, nowe technologie to jedno – a
transhumanizm to drugie. Czy wynalazki jako takie są neutralne na
gruncie etycznym, filozoficznym i społecznym? Nie do końca, bo przecież
sam kształt postępu zależy od podstawowych wartości cechujących
społeczeństwo, w którym zmiany się dokonują. W historii mieliśmy np.
kultury, które do tego stopnia skoncentrowane były na koncepcji czasu
cyklicznego, na sakralności przyrody i na repetycji tradycyjnych
czynności – że postęp techniczny w zasadzie ich nie dotyczył. Skrajnym
przypadkiem mogą być np. kultury rdzennych plemion australijskich,
cechujące się niskim poziomem rozwoju materialnego, ale przy tym dość
głęboką kulturą duchową i religijną. Ta jednak opierała się na
przeświadczeniu, że wszystko, co istotne, zostało zrealizowane w
mitycznym Czasie Snu przez totemicznych przodków – a rolą kolejnych
pokoleń jest jedynie wierne odtwarzanie owej matrycy. W mniejszym
stopniu ten sposób myślenia tyczył się także innych cywilizacji – nawet
tych, które osiągnęły stosunkowo wysoki poziom rozwoju, jak Sumerowie,
Egipcjanie czy Chińczycy. Osiągnęły – ale też i na nim się zatrzymały, w
zasadzie konserwując pewien ideał i nie dokonując przełomów o
charakterze rewolucyjnym.
W jakiejś mierze ten sposób myślenia zmieniło chrześcijaństwo. Choć
od dwóch, trzech stuleci jest ono oskarżane o hamowanie postępu i
szerzenie ciemnoty, to jednak tak naprawdę pod wieloma względami było
stymulatorem zmian w nauce. Czas cykliczny został sprowadzony li tylko
do kalendarza liturgicznego, podczas gdy zasadniczą koncepcją
historyczną stał się czas linearny. Stworzenie (przyroda) zostało
odczarowane, stało się dziełem Boga, który na szczycie piramidy umieścił
człowieka – tak, by nawet aniołowie mu służyli. Na pewnych
płaszczyznach chrześcijaństwo dopuściło równość ludzi, a także to, co
później przerodziło się w humanitaryzm.
Czytelnik może zresztą w tym momencie przywołać słynny cytat biblijny, który padł z ust samego Boga: Bądźcie
płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie
poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym
i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi. Czy ten
fragment nie brzmi zgoła transhumanistycznie, prometejsko,
ekstropiańsko? Na pozór tak, ale przyjrzyjmy się temu dokładniej. Otóż
różnice pomiędzy „lewą” a „prawą” ręką, pomiędzy gnozą a ortodokosją, są
głębokie, choć czasami trudne do wychwycenia. I tak różnica pomiędzy czyńcie sobie ziemię poddaną a będziecie jako bogowie – jest być może subtelna, ale poważna.
Wynalazki nie są całkowicie neutralne i oderwane od panujących
podstaw filozoficznych – ale nie są też całkowicie przez nie
zdeterminowane i nierozerwalnie z nimi związane. Stąd też transhumanizm
(w sensie, jaki nadają mu More, Bostrom czy Kurzweil) jest tylko jedną z
odpowiedzi na zmiany, jedną z możliwych interpretacji. Niewykluczone
zatem, że także i konserwatyzm może wypracować swój „futuryzm”, spójnie
łącząc najnowsze odkrycia z tym, co określaliśmy tu mianem „prawej
ręki”. Innymi słowy, rodzi się pytanie o to, jak sprawić, by obserwowany
rozwój miał za swoje motto właśnie hasło czyńcie sobie ziemię poddaną, ale bez będziecie jako bogowie.
Nie wydaje się jednak, by obecnie myśliciele czy publicyści
„autentycznej” prawicy mieli ten temat przepracowany. Konserwatyści
zresztą zawsze są w tyle, ponieważ ich stałym problemem jest to, że nie
potrafią poprawnie rozpoznać tego, co w ich idei jest tymczasowe, a co
naprawdę wieczne. Stąd też historia pełna jest ultrasów łudzących się
nieraz przez kilka pokoleń, że uda się powrócić do społeczeństwa
stanowego i gospodarki agrarnej; albo reakcjonistów pomstujących na
studiujące, głosujące czy uprawiające sport kobiety, podczas gdy
rozsądniejsze byłoby pomyślenie o tym, by owej emancypacji nadać
pożądany kierunek – by kobiety studiowały właściwe rzeczy i głosowały na
właściwych ludzi.
Dziś oczywiście prawica, nawet ta najbardziej tradycjonalistyczna (a
może zwłaszcza ona), świetnie sobie radzi z wykorzystywaniem nowinek
takich jak Facebook, WWW czy YouTube. Pytanie tylko, czy owa prawica
widzi, jaka jest wymowa tych wynalazków i ku czemu one zmierzają?
Dawniej oświeceniowi liberałowie dali swoją odpowiedź aspirującym
mieszczanom, socjaliści i lewicowi związkowcy – aspirującemu
proletariatowi, feministki – aspirującym kobietom. Oferta reakcjonistów
zawsze albo nie nadchodziła w ogóle, albo zbyt późno, nieśmiała,
niepewna czy wręcz serwowana „z należytym obrzydzeniem”, w nadziei, że
może jednak historię uda się cofnąć, a „to wszystko” okaże się li tylko
przykrym snem. O tym, by być równocześnie nowoczesnym i tradycyjnym
pomyśleli dopiero faszyści różnych odłamów – niekoniecznie zresztą z
dobrym skutkiem.
Współcześnie odpowiedź miłośnikom techniki, ale też i ludziom chorym
czy mającym poczucie, że życie jest zbyt kruche i ulotne – dają właśnie
transhumaniści. Odpowiedź ta z wielu względów jest, jak to wykazaliśmy
wcześniej, co najmniej problematyczna dla konserwatywnego oglądu świata.
Rodzi się więc potrzeba wygenerowania własnej narracji. Być może
rzeczywiście przyszłością świata jest nie tyle nawet zanik znaczenia
ludzi i ludzkiej pracy, ile raczej unifikacja człowieka z maszyną,
powstanie nadczłowieka – tak jak i dziś, mając środki przeciwbólowe,
Internet czy centralne ogrzewanie jesteśmy „nadludźmi” w porównaniu z
naszymi prapradziadkami. Ale jeśli taka unifikacja ma nadejść, to
zachodzi potrzeba pokierowania nią i nadania jej interpretacji. W każdym
razie konserwatyście, człowiekowi prawicy, tradycjonaliście (jakkolwiek
go nie nazwiemy) powinno zależeć na tym, by ów nadczłowiek pomimo
wszystkich swoich możliwości nadal zechciał zgiąć kolano przed Bogiem – i
nadal przestrzegał fundamentalnych praw dotyczących życia osobistego,
rodzinnego czy społecznego.
Rzecz jasna może być i tak, że z tych czy innych przyczyn do owych
hipotetycznych zmian nie dojdzie albo że ich skala będzie znacznie
mniejsza, niż może nam się wydawać. A zatem zamiast żyć w świecie z The Jetsons
będziemy tak jak i teraz męczyć się, zarabiać, walczyć, marznąć i
cierpieć – nie w inteligentnych domach, ale w tych samych szarych
blokach i ceglanych kamienicach, na tych samych nieszczęsnych ulicach. Z
pewnego punktu widzenia byłoby to nawet bezpieczniejsze niż stawianie
czoła transhumanizmowi, a do tego bardziej pasowałoby to tej koncepcji
życia, do której jesteśmy przyzwyczajeni – a więc do takiej, w której
jesteśmy do czegoś potrzebni, a życie nie jest sterylnym ideałem.
Niemniej jednak, jeśli nawet dany ruch polityczny czy prąd ideowy miałby
przyjąć taką właśnie perspektywę, to wpierw powinien ją uzasadnić.
Możemy więc powtórzyć za znanym programem telewizyjnym: warto rozmawiać
(nie przejmując się malkontentami, upierającymi się, iż z gadania nic
nie wynika).
Pierwodruk: Roch Witczak, Od techniki do gnozy – konserwatyzm w dobie transhumanizmu i przemian technologicznych, „Polityka Narodowa” nr 17, Wiosna 2017, str. 126-144.
1 Mowa oczywiście o hierarchach Novus Ordo
– uważanych za papieży przez osoby odrzucające stanowisko teologiczne
sedewakantyzmu wobec kryzysu w Kościele – przypis redaktora naczelnego
Portalu Legitymistycznego.
Za: http://www.legitymizm.org/od-techniki-do-gnozy
OD REDAKCJI: Autor artykułu pominął jedną ważną kwestię - gnoza i tym podobne herezje są wytworem żydowskiego mistycyzmu i okultyzmu.