Żyjemy
w wieku informacji, będącym też wiekiem masowej dezorientacji. Według
specjalistów poziom stresu i depresji jest rekordowo wysoki. Arcybiskup
Charles Chaput zauważył niedawno, że przynajmniej jedna czwarta tzw.
millenialsów czuje się zniechęcona. Posty, dotyczące przeróżnych idei
socjo-politycznych, krążą po blogosferze i obiecują różnorakie
rozwiązania. Niezależnie od swojej proweniencji wszystkie rozpoznają tę
samą prawdę: coś jest nie tak.
Jesteśmy
chorzy i potrzebujemy poważnego lekarstwa. Hollywood epatuje każdym
rodzajem degeneracji. Wielu naukowców sprzedaje swoją uczciwość w zamian
za miejsce na tablicy, czasem posuwając się nawet do fabrykowania
"wyników" badań. Media głównego nurtu nagradzają i promują kłamstwo i
zamęt, w tym samym czasie doskonale maskując się za pomocą z pozoru
nieszkodliwych, czasem nawet pochlebnych, komentarzy. Media
społecznościowe obiecują dostęp do wpływania na tych, którzy mają
wpływy, ale zamiast tego stają się dla wielu platformą do wylewania
wulgaryzmów. Elity są zdyskredytowane, niestety jest to proces
nieodwracalny.
Wobec
zaniku rozumu i uczciwości podziały społeczne narastają i pogłębiają
się. Brat staje przeciw bratu. Partie zajęły miejsce przywódców, których
niegdyś czciły. Intelektualiści ulegli degeneracji tak dalece, że sama
nawet idea "króla – filozofa" może być po wielokroć oczerniana w
telewizyjnych debatach.
Opcje
demokratyczne są bezwartościowe. Konserwatyzm w USA jest tylko innym
wcieleniem liberalizmu. Mówiąc wyłącznie o liczbach i statystykach,
zaniedbując ludzkie poszukiwanie celu i znaczenia, jest on nie do
utrzymania. Głosząc bezustannie nasze prawa, ale zapominając o
towarzyszących im obowiązkach – naśladując w tym liberałów – zawodzi
również. Nie jest to warte zachowania. Współczesny liberalizm,
wygrywając kolejne bitwy, posuwa się naprzód w stronę socjalizmu i
fałszywego egalitaryzmu. W międzyczasie konserwatyzm, jako że usiłuje on
tylko utrzymać istniejące status quo, jest zawsze o krok z tyłu. W ten
sposób wszelkie stanowiska polityczne nieubłaganie dryfują na lewo. G.
K. Chesterton napisał w Ortodoksji, że "cały konserwatyzm
bazuje na założeniu, że jeżeli zostawiasz rzeczy nietknięte, zostawiasz
je takimi, jakie są. Tymczasem to nie tak. Jeżeli zostawiasz sprawy
samym sobie, wystawiasz je na pastwę zmian. Jeżeli pozostawisz biały
słupek bez opieki, po jakimś czasie będzie on czarny".
Nie
możemy też po prostu zapisać się to tzw. "alternatywnej prawicy" (ang.
Alt-Right). Katolicy odrzucają rasizm i biologiczny determinizm – czcimy
wszak np. Św. Maurycego, patrona Świętego Imperium Rzymskiego, a także
zdeformowany nacjonalizm, który deprecjonuje inne kultury i dokonuje
deformacji cnoty patriotyzmu w coś na kształt świeckiej religii. Faszyzm
jest – w najlepszym wypadku – zawalidrogą, w najgorszym – zamienia się w
tyranię.
Zamiast tego najlepszą odpowiedzią na powyższe jest monarchia.
Jak
już podniosłem rok temu, monarchia jest nierozdzielnie sprzężona z
wartościami tradycyjnymi, ale chodzi też o więcej. Pewnego dnia ktoś
stwierdził, iż francuskie "Liberté, Égalité, Fraternité” zamieniło się w
"Dette (Dług), Gabegie (Chaos) i Fiscalité (Podatki)”. Porównajmy to z
odkryciami dwojga ekonomistów, Timothy Besleya i Marty Reynal-Querol,
którzy w roku ubiegłym opublikowali wyniki badań liderów politycznych
między rokiem 1848 a 2004, a zgodnie z którymi "wzrost gospodarczy jest
wyższy w systemach politycznych z przywódcami dziedziczącymi władzę,
lecz tylko, gdy ograniczenia pozostają niewielkie".
Ludziom
wmawia się, że demokracja daje im siłę i dobrobyt, a orędownicy tego
systemu przechwalają się jego przewidywalnością i stabilnością. Podczas
gdy złego monarchę łatwo wskazać, w warunkach demokracji trudno winę
alokować w sposób precyzyjny bo spada ona również na tych, którzy
umożliwili zaistnienie grzechu. Monarchia wymaga, by przekonać jednego,
w demokracji trzeba przekonać miliony. Skalę tę bardzo trudno osiągnąć
bez wsparcia istniejącego estabiliszmentu, który na plan pierwszy zawsze
wysunie swój własny interes i będzie dążył do pozbycia się ewentualnych
zagrożeń. Tak więc elity zawsze pozostają bezpieczne, nigdy nie
niepokojone przez ludzi potężniejszych niż one same. Zupełna równość nie
nastanie nigdy – jesteśmy bowiem ograniczeni przez biologię, czas,
przestrzeń oraz Opatrzność, jednak monarcha ma możliwość zablokowania
rozpasanych oligarchów.
Demokracja zastąpiła obiektywną osobę subiektywnym systemem.
Demokracja wymaga nie tylko pluralizmu, ale również indyferentyzmu:
prawdę można uzależnić od głosowania. W praktyce, ciężar przytaczania
dowodów nałożony zostaje na tradycjonalistów, nie zaś na agentów
postępu. Błędy kiedy indziej nie były by wprowadzone, mogą zostać uznane
nawet w małych fragmentach. Każdą zasadę można podważyć (bez wątpienia
istnieje związek między demokracją a dyktaturą relatywizmu oraz
narastającą falą głosów świeckich o dostęp do władzy duchownej). I znów,
podczas gdy popularną jest wiara w to, że chodzi o wzmocnienie ludu, w
istocie mamy tu do czynienia z pobłażliwym poklepaniem po głowach i
podział na bezwładne frakcje.
James
Madison, w eseju The Federalist mówi, że jego zamiarem było zdobycie
pewności, że frakcje "składają się z mniej niż większości", tak, by
żadne zasady anty-estabiliszmentowe nigdy nie zostały wprowadzone. Mógł
jednak mieć fałszywe wrażenie, że zwykły papier może zawładnąć sercami
ludzi, a elity zachowają swoje przywileje.
Demokracja
z konieczności daje możliwość wprowadzenia tego typu motywów do procesu
decyzyjnego w stopniu, na który monarchia nigdy nie pozwoli, co więcej –
nie ma realnego sposobu na ich skuteczne wykorzenienie. To z kolei
czyni dobry rząd mało prawdopodobnym. Nawet w roku 2000, podczas
dokonywania fundamentalnego wyboru pomiędzy przyzwoitością a pop kulturą
i swobodą przyzwoitość wygrała tylko dzięki wyrokowi Sądu Najwyższego.
Ojciec
Garrigou-Lagrange narzekał, że "demokracja jest w polityce tym, czym
kwietyzm w dziedzinie duchowości; domniemywa, że człowiek może osiągnąć
stan doskonałości nawet, gdy realnie pozostaje jeszcze dzieckiem.
Traktując go jak osobę doskonałą, demokracja nie daje mu tego, co
niezbędne do stania się nią". Pisze dalej: "Wybory najczęściej wyłonią
skupionych na sobie, ambitnych nieudaczników, którzy zajmą stanowiska
ministerialne tam, gdzie trzeba Colberta, Vaubana lub Louvoisa".
Mamy
zatem diagnozę, ale czy monarchia jest jeszcze możliwa? Otóż tak. Być
może pojawi się organicznie, za pomocą głosowania lub poprzez
wyniesienie jakiejś wyjątkowej, amerykańskiej rodziny. Możliwe, że
Ameryka upadnie i stanie się kolonią jakiejś wielkiej potęgi. A może
stanie się tak, jak przewiduje Charles Coulombe w książce Star-Spangled
Crown. Jakkolwiek nadejdzie – wierzę, że jest to możliwe.
Nie
znaczy to, że ludzie tkwiący w obecnym systemie nie powinni wykazywać
zainteresowania, że demokratów można przekonać, że nie możemy osiągnąć
pożądanych rezultatów (zwłaszcza na szczeblu lokalnym), lub też że sam
nie mam na myśli ewentualnych kandydatów. To nie jest wymówka, by
wycofać się ze świata. Powinniśmy czcić ziemię, na której nas stworzono i
ludzi, którzy nas otaczają, z kolei przyjaciele nie mogą pozwolić
przyjaciołom skupić się na sympatii dla Donalda Trumpa i Hillary
Clinton.
Matthew Olson
Tłum.: Mariusz Matuszewski