Reformowanie, w odróżnieniu od
deformowania, opiera się na jednej prostej zasadzie, którą niektórzy
nazwą paradoksem. Załóżmy, że istnieje jakaś konkretna instytucja,
urządzenie życia publicznego lub prawo, które ma zostać zreformowane.
Dla uproszczenia przyjmijmy, że chodzi o
płot, zagradzający drogę. Nowoczesny typ reformatora podbiega do niego w
podskokach i oznajmia: „Nie widzę żadnego pożytku z tego płotu. Usuńmy
go!”. Bardziej inteligentny reformator powinien na to odpowiedzieć:
„Jeśli nie widzisz pożytku z tego płotu, na pewno nie pozwolę ci go
usunąć. Odejdź i pomyśl. Kiedy wrócisz do mnie i powiesz, że widzisz
sens jego istnienia, wówczas dopiero będzie wolno ci go zniszczyć.”
Ten paradoks opiera się na elementarnym
zdrowym rozsądku. Płot nie wyrósł sam. Nie został ustawiony przez
lunatyków w somnambulicznym śnie. Jest wysoce nieprawdopodobne, by
wznieśli go zbiegli ze szpitala wariaci. Ktoś z jakiejś racji myślał, że
będzie to dla kogoś dobre. Póki tej racji nie poznamy, nie potrafimy
osądzić, na ile była racjonalna. Jeżeli dzieło istot ludzkich, takich
jak my, wydaje nam się kompletnie bezsensowne i zagadkowe, zachodzi
graniczące z pewnością prawdopodobieństwo, że przeoczyliśmy jakiś cały
aspekt sprawy.
Niektórzy reformatorzy pokonują tę
trudność, zakładając z góry, że ich ojcowie byli głupcami. Cóż, można
tylko powiedzieć, że głupota jest widać dziedziczna. Prawda przedstawia
się bowiem tak, że nikt nie powinien niszczyć żadnej instytucji życia
publicznego, dopóki nie ujrzy jej w wymiarze historycznym. Jeśli wie,
jak powstała i jakim zadaniom miała służyć, może uznać, że były to złe
zadania, albo że stały się złe od tamtej pory, albo że instytucja już
ich nie spełnia. Ale jeśli po prostu gapi się na nią jak na monstrualne
malowane wrota, które ni stąd ni zowąd wyrosły mu na drodze, wówczas to
on sam, nie zaś zwolennik tradycji, postrzega świat przez pryzmat
złudzeń. Można by nawet rzec, że postrzega świat jako koszmar senny.
Ta zasada odnosi się do tysiąca spraw,
czy to błahych, czy ważnych, do instytucji i do obyczajów. To właśnie
Joanna d’ Arc, która rozumiała, czemu kobiety noszą spódnice, miała
największe prawo, by ich nie nosić; to ktoś taki jak święty Franciszek,
ceniący uczty i ciepło domowego ogniska, mógł w pełni świadomie wybrać
los żebraka na gościńcach. Toteż kiedy w naszym ze wszech miar
wyzwolonym społeczeństwie księżna oznajmia, że ma ochotę chodzić na
rękach, a kanonik stwierdza, że nie widzi w prawie kanonicznym żadnej
istotnej przeszkody, zabraniającej mu stanąć na głowie, powinniśmy im
odpowiedzieć z dobrotliwą cierpliwością: „Odłóżcie przeto zamiar, który
rozważacie, póki dojrzała refleksja nie oświeci was, jaką zasadę lub
jaki przesąd chcecie pogwałcić. Wówczas chodźcie na rękach i stawajcie
na głowie ile dusza zapragnie – i Bóg z wami!”.
Do tradycji, atakowanych w ten właśnie
nieinteligentny sposób, należy fundamentalne ludzkie dzieło zwane Domem
Rodzinnym. Jest to typowy przykład instytucji, którą ludzie atakują nie
dlatego, że ją rozumieją, ale dlatego, że nie rozumieją jej ani w ząb.
Uderzają bezładnie i na oślep, z czystego oportunizmu, a wielu z nich
chętnie zrównałoby Dom z ziemią nie zastanawiając się ani przez moment,
po co właściwie go zbudowano. To prawda, że tylko nieliczni umieliby
ująć ten zamiar w słowa, co jedynie dowodzi, jak bardzo są zaślepieni
własnym błędem. Przywykli, by stopniowo dryfować coraz dalej od Domu i
rozluźniać rodzinne więzi, ale jest to zaledwie nawyk, przypadkowy na
ogół i nie wynikający z żadnej teorii.
Przypadkowy, lecz przez to nie mniej
anarchiczny. Tym bardziej zaś anarchiczny, że nie anarchistyczny. Nawyk
odchodzenia od rodziny opiera się po większej części na indywidualnej
irytacji, której przyczyny są również najrozmaitsze i indywidualne. W
takim czy innym wypadku, jak słyszymy, czyjś osobniczy temperament nie
mógł ścierpieć jakiegoś konkretnego otoczenia. Nikt nawet nie sili się
wyjaśnić, w jaki sposób nabrzmiał konflikt i gdzie leżało zło, nie
wspominając już o tym, czy naprawdę udało się od niego uciec. W tej czy
innej rodzinie, jak się dowiadujemy, babcia plotła straszne bzdury – a
Bóg świadkiem, że plotła – i bardzo trudno było prowadzić z wujkiem
Grzesiem subtelny intelektualny dialog nie informując go przy tym, że
jest skończonym durniem – bo też i był z niego dureń, bez dwóch zdań.
Wszystko to prawda, nikt jednak nie zastanawia się nad lekarstwem, ba –
nawet nad chorobą. Nikt nie rozważa, czy obecna rozsypka rodziny na
samodzielne jednostki w ogóle może stanowić jakiś środek zaradczy. Wiele
zawinił tu wpływ Ibsena, dramaturga o potężnej sile wyrazu i nader
wątłej sile intelektu. Nora z „Domu lalki” zapewne z założenia miała być
niekonsekwentna, lecz szczytem niekonsekwencji była jej ostatnia
decyzja. Utyskiwała, że nie nadaje się jeszcze do wychowywania dzieci,
więc uciekła od dzieci jak najdalej, aby móc poznać je bliżej.
Reguły logicznego myślenia, tak jak i
reguły społeczne, popadają dziś w zaniedbanie. Skutek jest taki, że
kiedy brak już reguł, toniemy w chaosie wyjątków. Łatwo to wykazać za
pomocą prostego testu. Setki, tysiące razy czytałem w powieściach i
gazetach naszych czasów o bezzasadnych pretensjach starszych, by rządzić
młodszymi, o słusznym prawie młodzieży do swobody, o równości
wszystkich obywateli, o absurdzie autorytetów i upokorzeniu płynącym z
posłuszeństwa. Nie poruszam teraz tych problemów, uderza mnie tu jednak
zdumiewający brak logiki. Żaden z owych niezliczonych literatów czy
dziennikarzy nie pomyślał, jak się zdaje, by podnieść następną kwestię, i
to taką, która sama się nasuwa. Nigdy nie przyszło im do głowy spytać o
drugą stronę zobowiązania. Skoro dziecku wolno od małego lekceważyć
rodziców, dlaczego rodzicom nie wolno od małego lekceważyć dziecka?
Skoro pan Jones-ojciec i Jones-syn to jedynie dwaj równi i wolni
obywatele, z jakiej racji jeden obywatel ma pasożytować na drugim przez
pierwsze piętnaście lat swego życia? Czemu oczekuje się od starszego
pana Jonesa, by własnym sumptem zapewniał wikt, opierunek i dach nad
głową jakiemuś osobnikowi, który jest całkowicie wolny od jakichkolwiek
obowiązków wobec niego? Jeśli nie należy wymagać, by młoda zdolna osóbka
tolerowała swoją babcię, która z biegiem lat stała się dość męcząca, to
dlaczego babcia czy matka musiały tolerować młodą zdolną osóbkę i
opiekować się nią w czasach, gdy zdolna była co najwyżej wnieść do
konwersacji monosylabowy i mało zrozumiały udział? Czemu Jones senior
miałby fundować napoje i posiłki komuś tak antypatycznemu jak Jones
junior, zwłaszcza w niedojrzałych fazach jego egzystencji? A dlaczegóżby
właściwie nie wyrzucić bachora przez okno albo nie wykopać smarkacza za
drzwi? Jest oczywiste, że mamy tu do czynienia ze stosunkiem
dwustronnym, który być może opiera się na równości, ale z pewnością nie
na podobieństwie.
Wiem, że niektórzy reformatorzy
próbowali ominąć ten problem za pomocą mglistych teorii, że Państwo,
bądź abstrakcja zwana Edukacją, wyeliminuje udział rodziców. To jednak,
jak wiele uczonych koncepcji, jest szaloną ułudą, fantastycznym
majakiem, opartym na modnej i zabobonnej wierze w nieograniczone
możliwości organizacji. Zupełnie jakby urzędnicy rośli jak trawa lub
plenili się jak króliki. Zgodnie z tym założeniem, liczba osób
pobierających pensje ma być nieskończona, a źródło pensji dla nich –
niewyczerpane; przejmą oni wszystkie działania, które ludzie z natury
podejmują sami, łącznie z opieką nad dziećmi. Ale ludzie nie mogą się
utrzymywać z prania wzajem swoich pieluszek. Nie da się ustanowić
opiekuna dla każdego obywatela, bo kto będzie opiekować się opiekunami?
Nie da się uczyć dzieci maszynowo. Może istnieć robot-murarz albo
robot-śmieciarz, ale nigdy robot-nauczyciel. Praktyczny skutek tych
teorii wygląda zatem tak, że jedna zagoniona opiekunka musi zajmować się
setką dzieci, zamiast żeby jedna normalna opiekunka zajmowała się
normalną ich liczbą. Normalnie ta normalna opiekunka działa pod wpływem
siły, która nic nie kosztuje i nie wymaga pensji – siły naturalnego
przywiązania do własnych młodych, istniejącej nawet wśród zwierząt. Kto
odcina zasób tej siły, żeby zastąpić ją płatną biurokracją, jest jak
głupiec, który płaci robotnikom, aby obracali młyńskie koło, bo nie chce
używać wiatru ani wody; jest jak wariat, który pieczołowicie podlewa
ogród konewką, w drugiej ręce trzymając parasol, by osłonić się przed
deszczem.
Trzeba dziś głośno wyliczać wszystkie te
truizmy, bo tylko dzięki nim zaczyna do nas docierać, niby w
przebłysku, sens istnienia rodziny, tenże sens, którego zażądał
inteligentny reformator opisany wyżej. Nasi ojcowie znali każdy z tych
truizmów i wierzyli zarówno w więzi krwi, spajające ludzi, jak w więzy
logiki, spajające przyczyny i skutki. Ale dziś nasze łańcuchy dedukcji
składają się głównie z brakujących ogniw, a nasze rodziny – z
nieobecnych członków. Tak czy owak, sens istnienia rodziny to jedyny
sensowny punkt wyjścia dla dyskusji o rodzinie. Nie należy zaczynać tej
dyskusji od końca, czyli od jakichś prywatnych konfliktów, za sprawą
których Jaś poczuł się rozgoryczony, a Małgosia wyprowadziła się do
wynajętego mieszkania. Jeśli Jaś i Małgosia pragną zniszczyć instytucję
Domu Rodzinnego, bo nie widzą w niej sensu, powtarzam to, co rzekłem na
początku: lepiej będzie, jeżeli tę instytucję zachowają. Nie mają prawa
nawet roić o jej zniszczeniu, póki nie pojmą, na czym polega jej sens.
Jest oczywiste, że rodzina oznacza
wykonywanie za darmo, z serca, niezbędnej pracy, która nie mogłaby
zostać wykonana za pieniądze i za którą (jeśli wolno to nieśmiało
zasugerować) wypadałoby również odpłacić sercem, skoro nigdy nie odpłaca
się pieniędzmi. Pamiętając o tym, łatwo ocenić aktualny stan rzeczy.
Obecny system społeczny, który w naszych czasach i w naszej
industrialnej kulturze cierpi na wiele nadużyć i dotkliwych bolączek,
jest mimo to normalny. Opiera się na idei, że społeczeństwo to zbiór
wielu małych królestw, a w każdym z nich mężczyzna i kobieta są królem i
królową i w rozsądnych granicach sprawują władzę, podlegającą ocenie
zdrowego rozsądku wspólnoty, dopóki osoby będące pod ich pieczą nie
dorosną i nie założą podobnych królestw, którymi same z kolei będą
władać. Tak oto wygląda społeczna tkanka ludzkości, dużo starsza niż
cała pisana historia i bardziej powszechna niż jakakolwiek religia; zaś
wszelkie wysiłki, by ją zmienić, są czczym pustosłowiem i nonsensem.
Z rodziny płyną jednak i inne pożytki.
Kolejna korzyść z małej grupy społecznej jest dziś nie tyle nawet
zaniedbana, ile po prostu nie uświadamiana. I znów mamy tu do czynienia z
przedziwnymi złudzeniami, które wypełniają po brzegi współczesną
literaturę i prasę. Są to złudzenia tak powszechne i tak mocno
utwierdzone, że na dobrą sprawę możemy spokojnie założyć, że ilekroć po
raz tysięczny coś jest nam serwowane jako ewidentna prawda, musi to być
jakieś ewidentne kłamstwo. Jednemu z takich twierdzeń trzeba tu
poświęcić nieco uwagi. Na pewno istnieją argumenty przemawiające przeciw
życiu domowemu na korzyść życia w hotelach, klubach, campusach,
komunach, i tak dalej; to jest, na korzyść takich form życia
społecznego, które dogadzają potężnym strukturom ekonomicznym naszych
czasów. Jest jednak naprawdę zdumiewające, że podobną ucieczkę z domu
rodzinnego przedstawia się jako ucieczkę ku większej swobodzie; że
zmiana życia domowego na towarzyskie ma jakoby sprzyjać wolności
jednostki.
Rzecz jasna, dla każdego, kto umie
myśleć, sprawa przedstawia się dokładnie odwrotnie. Podział ludzkości na
ogniska domowe nie jest doskonały, gdyż jest ludzki. W rodzinie
istotnie nie osiąga się całkowitej wolności; całkowita wolność jest w
ogóle czymś, co trudno osiągnąć, trudno nawet zdefiniować. Starczy
jednak zwyczajna arytmetyka. Znacznie większa liczba ludzi posiada
najwyższą władzę nad jakimś wycinkiem życia i możność kształtowania go
wedle upodobań będąc w swoim domu, niż będąc w olbrzymich organizacjach,
rządzących światem poza domem, obojętne, czy są to organizacje prawne,
systemy ekonomiczne czy choćby tylko układy towarzyskie. Na przykład,
więcej jest na świecie rodziców niż policjantów; więcej jest rodziców
niż polityków, prezesów rad nadzorczych albo właścicieli hoteli. Jak za
chwilę spróbuję pokazać, argument ten pośrednio odnosi się i do dzieci,
tak jak bezpośrednio odnosi się do ojców i matek. Gdyż w rzeczy samej to
właśnie świat poza domem jest światem surowej dyscypliny i rutyny.
Wyłącznie w domu znajduje się miejsce dla indywidualności i swobody.
Każdy, kto wychodzi poza próg, chcąc nie chcąc wkracza do szeregu ludzi
idących w tę samą stronę i obowiązanych nosić podobny uniform. Biznes,
zwłaszcza wielki biznes, jest w dzisiejszych czasach zorganizowany
niczym armia; potężne firmy uprawiają, jak by niektórzy powiedzieli,
łagodny militaryzrn bez rozlewu krwi, zaś jak ja bym powiedział,
militaryzm pozbawiony cnót wojskowych. Dla nikogo nie ulega wątpliwości,
że stu urzędników w banku lub sto kelnerek w kawiarni pracuje pod
presją reguł bardziej surowych niż wówczas, gdy każde z nich wróci do
domu, gdzie wiszą ich ulubione obrazy i unosi się woń ich własnych
tanich papierosów. Jest to oczywiste w wypadku pracy zawodowej, lecz tak
samo odnosi się do życia towarzyskiego. Praktycznie biorąc, pogoń za
rozrywką to nic innego jak pogoń za modą. Pogoń za modą to nic innego
jak pogoń za konwenansem, tyle, że jest to akurat nowy konwenans.
Współczesne tańce jazzowe, szybka jazda samochodami, wielkie przyjęcia
czy rozrywki w hotelach nie odpowiadają naprawdę niezależnym gustom ani
trochę bardziej niż jakiekolwiek minione mody przeszłości. Jeśli bogata
młoda dama chce robić to samo, co wszystkie inne bogate młode damy,
znajdzie w tym rozrywkę po prostu dlatego, że młodość i towarzystwo już
same przez się stanowią gwarancję dobrej zabawy. Będzie jej się
podobało, że jest nowoczesna, dokładnie tak samo, jak jej wiktoriańskiej
babci podobało się, że jest wiktoriańska. I bardzo słusznie; lecz jest
to radość z konwencji, nie radość z wolności. Młodzi ludzie w każdej
epoce lubią gromadzić się razem i entuzjastycznie naśladować się
nawzajem. Zjawisko jako takie jest najzupełniej zdrowe, nie ma w nim
jednak nic specjalnie nowego, a już z pewnością nic specjalnie wolnego.
Dziewczyna, która lubi golić sobie głowę, pudrować nos i zakładać
króciutkie spódniczki odkryje, że świat jest urządzony właśnie dla niej i
radośnie pomaszeruje w szeregu. Ale dziewczyna, która przypadkiem lubi
zapuszczać włosy do kolan, nosić suknie z trenem albo (co
najstraszliwsze) zostawiać swój nos w naturalnym stanie, zrobi lepiej,
jeśli będzie hołdować tym gustom w zaciszu domowym. Jeśli księżna ma
ochotę chodzić na rękach, nie powinna robić tego znienacka w sali
balowej hotelu „Babilon”, gdy tłoczy się tam pięćdziesiąt par fachowo
praktykujących absolutnie najnowszy taniec w zbożnym celu oświecenia
społeczeństwa. Księżna odkryje, że dogodniej chodzi się na rękach w
starej, wyłożonej dębem sieni Zamku Fitzdragon ku admiracji najbliższych
przyjaciół. A jeśli kanonik czuje nieprzepartą potrzebę, by stanąć na
głowie, uczyni to z większą swobodą i wdziękiem w zaciszu kanonii niż
podczas hucznej zabawy na cele charytatywne. Skoro istnieje bezosobowa
rutyna w biznesie i nawet w życiu towarzyskim, rozumie się, że tym
bardziej musi ona istnieć w kwestiach politycznych i prawnych. Na
przykład, państwowy system kar z konieczności przypomina wyrównujący
walec uogólnień. To tylko kary domowe bywają dostosowane do różnych
jednostkowych przypadków, bo tylko domowy sędzia wie coś o ukaranej
jednostce. Jeśli Tomcio zabierze srebrny naparstek z koszyka na robótki,
jego matka może postąpić rozmaicie, bo wie, czy zrobił to dla psoty,
czy z przekory, czy dla pieniędzy, czy żeby komuś sprawić kłopot. Lecz
jeśli Tomkins zabierze srebrny naparstek ze sklepu, prawo nie tylko
może, ale musi osądzić go zgodnie z konkretnym przepisem, stanowiącym,
jaką karę wymierza się za kradzieże sklepowe albo kradzież srebra.
Wyłącznie domowa dyscyplina potrafi ukarać winnego z sympatią, a już
zwłaszcza z poczuciem humoru. Nie twierdzę, że zawsze tak się dzieje w
rodzinie, twierdzę tylko, że państwo nigdy nie powinno tego próbować.
Tak więc nawet gdy patrzymy na rodziców jako na władców udzielnego
królestwa, a na dzieci zaledwie jako na poddanych, relatywna wolność
panująca w rodzinie może działać, i nieraz działa, właśnie na korzyść
owych podanych. Bowiem jak długo dzieci pozostają dziećmi, zawsze będą
czyimiś poddanymi. Kwestia w tym, czy należy rozdzielać owych poddanych
pomiędzy ich naturalnych książąt; a są to książęta, którzy na ogół żywią
do dzieci uczucie, jakiego nikt inny nie żywi: naturalne przywiązanie.
Wydaje mi się oczywiste, że tego rodzaju dystrybucja daje największą
wolność największej możliwej liczbie osób.
Nie podoba mi się, że fala nowoczesności
niesie ludzi coraz dalej od domu, gdyż kłóci się to z rozumem. Ludzie
nie wiedzą, co czynią, bo nie wiedzą, do czego się przyczyniają.
Przejawia się to na tysiące sposobów, istotnych i błahych, od rozwodów
do pikników. Każdy z nich to osobna ucieczka, odrębny unik – zwłaszcza
zaś unik w dyskusji. Ludzie powinni wreszcie podjąć aksjologiczną
decyzję, czy chcą mieć tradycyjny porządek społeczny, czy nie; albo czy
istnieje jakaś konkretna alternatywa, której mogliby sobie zażyczyć.
Póki co, traktują ten wielki społeczny problem po prostu jako wiele
splątanych prywatnych problemów. Ich antydomowe nastawienie zaczyna się w
kręgu domowym. Żadna rodzina nie sięga myślą poza własną sytuację, a
rezultatem jest podejście ciasne i negatywne. Każdy przypadek traktuje
się jak wyjątek od nieistniejącej już reguły.
Rodzina, zwłaszcza w swoim współczesnym
stanie, wymaga naprawy i rekonstrukcji; wymaga tego większość spraw w
ich współczesnym stanie. Dom Rodzinny powinien jednak zostać albo
zachowany, albo zniszczony, albo przebudowany; nie wolno pozwalać, by
rozpadał się cegła po cegle, bo nikt nie rozumie historycznego sensu
sztuki murarskiej. Architekci zajmujący się przebudową powinni, na
przykład, wyposażyć Dom Rodzinny w szerokie i łatwo otwierające się
drzwi, by mieszkańcy mogli pielęgnować starodawną cnotę gościnności.
Inaczej rzecz ujmując, własność prywatna powinna być udziałem wszystkich
na tyle po równi, by każdy mógł sobie pozwolić na margines rozrywek
towarzyskich. Bo też i gościnność domu zawsze będzie odmienna od
gościnności hotelu. Będzie odmienna jako bardziej indywidualna, bardziej
niezależna i bardziej interesująca. Jest najzupełniej w porządku, że
młodzi Brownowie i młodzi Robinsonowie spotykają się, tańczą i robią z
siebie osłów, zgodnie z zamierzeniami swego Stwórcy. Zawsze jednak
odczuje się pewną różnicę między Brownami podejmującymi u siebie
Robinsonów a Robinsonami podejmującymi u siebie Brownów. I będzie to
różnica sprzyjająca różnorodności, indywidualności i potencjałowi
ludzkiego umysłu – czyli, innymi słowy, sprzyjająca życiu, wolności i
poszukiwaniu szczęścia.
G.K. Chesterton, “The Drift from Domesticity” z książki The Thing (1927), polski przekład Jagi Rydzewskiej za: Myśl konserwatywna\