Gilbert Keith Chesterton
Za i przeciw (1935)
Rozdział XV – W sprawie typów o złej reputacji
Człowiek z w miarę chociaż wyrazistą osobowością, a tym bardziej – te
rzeczy często zresztą idą w parze – wyrazistymi przekonaniami, niemal w
każdym wypadku cierpi z powodu pewnej szczególnej, mętnej
niedogodności. Na przykład literat, który ma jasne i mocne sympatie i
antypatie, taki drugi Cobbett, Dr Johnson czy Coventry Patmore1,
po jakimś czasie staje się przysłowiem, a wręcz wędrownym żartem, i
nikt nie wierzy, by dało się o nim powiedzieć coś naprawdę nowego.
Cokolwiek zrobi, wszyscy patrzą na to wyłącznie przez pryzmat – czy może
raczej kalejdoskop – tego, co już powiedział, czy też o czym
przypuszcza się, że na pewno powie. I nawet to, co ludzie rzeczywiście o
nim wiedzą, zazwyczaj jest kompletnie błędne; i kiedy zaczynają
przypuszczać, za każdym razem kompletnie się mylą. Niemniej, jeszcze
osobliwszy jest fakt, że nawet kiedy coś wiedzą, to ani na moment nie
przestają przypuszczać. I kiedy nasz biedak napisze coś nowego, w ogóle
się tego nie czyta. Wczytuje się w to coś innego, tzn. popularną plotkę,
co słynny ekscentryk prawdopodobnie akurat z siebie wyrzuci. Bo fakty
są takie, że większość krytyków nie wie o tym pisarzu nic poza tym, że
to ekscentryk – i nawet to jest zupełnym fałszem. Na opinię ekscentryka
człowiek pracuje na ogół skupiając się na pewnych kwestiach kosmicznych
czy fundamentalnych. Jeśli jest osobą religijną – czy jawnie
niereligijną – to najprawdopodobniej zostanie ekscentrykiem. Z
logicznego punktu widzenia powinno się go nazywać, rzecz jasna,
„centrykiem” – ponieważ centrum jego umysłu skupia się wokół centralnych
problemów istnienia. Niemniej, owi „ekscentrycy”, tacy jak z jednej
strony Johnson czy Patmore, a z drugiej choćby Shaw i Shelley, zawsze
cierpią z powodu szczególnej niedogodności – że choć wszyscy uznają ich
za wielkich mówców, mało kto naprawdę słucha tego, co mówią. I nikt
tego, co mówią odnośnie rzeczy, które powiedzieli – lub podobno
powiedzieli – wcześniej, czy to w ramach poprawki, czy uzupełnienia. Co
powiedzieli, to powiedzieli, czy też może co powiedzieliśmy, że
powiedzieli, to powiedzieli, i koniec kwestii. Powszechna opinia się
zestaliła; i, co interesujące, ludzie tacy zazwyczaj zaczynają od dużej
niepopularności, by potem osiągnąć dużą popularność. Niestety – nie aż
taką, by wolno im było wyjaśniać własne słowa.
Tak też widziałem cały korowód krytyków, wypisujących ogólne uwagi na
temat tego, co pan Shaw „najpewniej” by powiedział w tej czy innej
sprawie, o których wiedziałem, że są zupełnie sprzeczne ze wszystkim, co
pan Shaw rzeczywiście mówił. Tak też, ponieważ jest Irlandczykiem – a
jak Irlandczykiem, to koniecznie zabawnym Irlandczykiem – i ponieważ
naśmiewał się wielokrotnie z Anglików, spora liczba ludzi uważała go za
fenianina i zaciekłego irlandzkiego nacjonalistę, w stanie stałej
rewolucji przeciwko Imperium Brytyjskiemu. Tymczasem, pan Shaw nie tylko
że nigdy nawet nie udawał, że wierzy w jakąkolwiek wersję idei
narodowej, to jeszcze w czasie kryzysów politycznych szczególnie zimno
odnosił się właśnie do irlandzkiej idei narodowej. Jasne było, że
zdecydowanie bardziej podoba mu się angielski imperializm. Na przykład,
wspierał Imperium Brytyjskie w jego konflikcie z Burami – podczas gdy
wszyscy irlandzcy nacjonaliści wspierali Burów przeciwko Imperium.
Podejrzewam jednak, że angielski ludek na zawsze zachowa w swych sercach
piękną legendę o Bernardzie Shawie, który go poniżał i wyszydzał, choć
tak naprawdę pan Shaw pozostał w pewnym momencie, i mimo potępienia ze
strony całej Europy, jego jedynym i ofiarnym obrońcą. Legenda pana Shawa
jest przed tymi faktami po prostu impregnowana, i nie weźmie ich pod
uwagę choćby wołały o nich kamienie, czy choćby wydrukować je literami
wysokimi na dwa metry. Ogół wyrobił sobie swoją opinię na długo zanim to
wszystko się wydarzyło, i będzie wierzyć legendzie, a nie faktom;
będzie patrzeć na twarz portretową, a nie prawdziwą.
Pamiętam, jak samemu zaplątałem się onegdaj w podobny mętlik, na
skutek którego potraktowano w ten przykry sposób dwie czy trzy osoby;
prawie mógłbym powiedzieć, że same się tak nawzajem traktowały. Pan H.G.
Wells, podczas jednej z różnorakich faz swego rozwoju, popełnił
rozdział w którym potępiał postać Nadczłowieka jako swego rodzaju nowe
bóstwo czy kolosa, podobnego gigantycznym monarchom sztuki Egiptu.
Osobiście podejrzewam, że samemu panu Wellsowi perspektywa taka nie
zawsze wydawała się niekorzystna – jak choćby wtedy, gdy w innej fazie
swego wielofazowego rozwoju wychwalał kolosów na stronach Pokarmu bogów2.
Mogę się wszakże mylić; i popadać dokładnie w ten błąd, w jaki przy
tamtej okazji wpadli prawie wszyscy. Tak czy inaczej, pan Wells nie
tylko potępił Nadczłowieka jako jedynowładcę, ale oskarżył pana Shawa,
że asystował przy koronacji tego monarchicznego monstrum. Bez wątpienia,
pan Shaw pisywał czasami o Nadczłowieku – nie miał wszakże żadnych
trudności z wykazaniem, że nigdy nie chodziło mu o władzę Nadczłowieka
nad człowiekiem, ale tylko – podobnie przecież jak panu Wellsowi – o
wydźwignięcie ludzkiej natury na poziom nadludzkiej natury. Niemniej,
przy okazji tego wszystkiego, pan Shaw przypuścił także szturm na pana
Belloca, stwierdzając, że koncepcja państwa niewolniczego to po prostu
odgrzewany kotlet z Herberta Spencera i jego ataków na socjalizm. Co
jasno dowidzi, że pan Wells nigdy nie czytał odnośnej książki pana
Belloca, bo inaczej by wiedział, że nie atakuje ona socjalizmu i nie ma
nic wspólnego z myślą Herberta Spencera. Lecz dokładnie na tej samej
zasadzie, na jakiej pan Wells założył, że pan Shaw i tak przecież
napisałby takie właśnie a nie inne rzeczy o Nadczłowieku, pan Shaw przyjął za pewnik, że pan Belloc i tak przecież napisałby
takie właśnie a nie inne rzeczy na temat państwa niewolniczego. Wobec
czego, w akcie zemsty, cały naród angielski – jak powiedziałem –
zdecydował się przyjmować za pewnik, że pan Shaw i tak przecież napisałby
takie właśnie a nie inne rzeczy na temat wszystkiego i wszystkich. Co
naprawdę pisał, czy pisze, wydaje się nie mieć żadnego znaczenia.
Ta osobliwa i katastrofalna klątwa, ciążąca na wyrazistych
osobowościach z wyrazistymi przekonaniami, nękała pana Belloca także w
bardziej niedawnych czasach, w związku z jego serią biografii
historycznych. Czytałem na przykład takie recenzje jego książki o
Napoleonie, wobec których nie dało się pozbyć podejrzenia, że ich
autorzy nigdy nawet nie widzieli jego książki o Napoleonie, ale
zajmowali się po prostu swobodną zgadywanką, jaka byłaby jego
książka o Napoleonie, gdyby zdecydował się ją napisać. Pan Belloc z całą
pewnością nie robi z Napoleona Nadczłowieka; więcej, utrzymuje, że
niektóre z jego najsłynniejszych zwycięstw w istocie stanowiły porażki.
Czymś jeszcze bardziej osobliwym były wszakże losy jego książki o
Cranmerze. Wszyscy wiedzą, co pan Belloc myśli na temat religii pana
Cranmera, niemniej – w jego książce na temat samego Cranmera właściwie
nic o tym nie ma. To prosta historia osoby, dobra do czytania zarówno
dla protestantów, jak i katolików. Nie sądzę jednak, że ktokolwiek
uwierzy mi na słowo w ten fakt – dokładnie ze względu na opisywane
tutaj, interesujące przekonanie o wyższości starych fikcji nad nowymi
faktami. Niemniej faktem jest, że protestanci pokroju Macaulaya odnosili
się do Cramnera znacznie bardziej wrogo niż ów wściekły papista Belloc.
W relacjach Macaulaya nieomylnie wyczuwamy nutę pogardy do tego małego
tchórza i niegodziwca; w relacjach Belloca – spore współczucie w
stosunku do skromnego uczonego, nie zawsze z własnej winy uwikłanego w
spiski, w których czasami naprawdę nie brał udziału. Niemniej, widziałem
dziesiątki recenzji, z których można by wywnioskować, że ta książka to w
istocie pamflet szydzący ze wszystkich kościołów reformowanych. Prawda
jest prosta, taka, jak powiedziałem: kiedy ktoś staje się osobą
publiczną, słynną z pewnych przekonań, spora liczba krytyków przestaje
krytykować cokolwiek poza tymi opiniami. I człowiek taki może wyrobić
sobie dowolną ilość innych opinii, nowych opinii, a nawet nowych opinii
na nowe tematy – to i tak nic nie da. Bernard Shaw musi naśmiewać się z
Jana Bulla, choć Inna wyspa Jana Bulla3 przedstawia go we wcale korzystnym świetle; pan Belloc zaś, musi wyżywać się na Cranmerze – nawet wtedy, kiedy niemalże zaczyna go rozgrzeszać.
Tłm. Maciej Wąs
1 Coventry Patmore (1823-96) – angielski poeta, eseista, najbardziej znany z koncepcji „anioła domu” jako kobiety idealnej.
2 Oryg. Food for the Gods – powieść fantastyczna Wellsa z 1904 roku.
3 Oryg. John Bull’s Other Island – satyra na Irlandię, opublikowana przez Shawa w 1904.