Wygląda na to, że miejski projekt in
vitro zyskuje coraz większe poparcie. Zyskał je także u agencji
rządowej. Projekt czeka jeszcze na akceptację radnych. Polega on na tym,
że zabiegi in vitro w Warszawie będą refundowane przez miasto. Każdy z
nich ma kosztować do 5000 złotych, a liczbę zainteresowanych szacuje się
na 2,5 tys. Ma on obowiązywać od 2017 do 2019 roku. Koszty roczne
szacuje się na około 10 milionów złotych. Nie o pieniądze jednak chodzi,
choć nie w porządku jest, że brakuje ich na leczenie już istniejących
ludzi. Chodzi o kontrowersje związane z tą metodą i jej częściowa
niezgodność z etyką.
Zacznę od nakreślenia problemu małżeństw
borykających się z brakiem potomstwa i bezpłodnością. Oczywiście
wiadomość o tym, że małżonkowie już się nie doczekają biologicznego
potomstwa jest trudna i smutna, jednak nie jest życiową tragedią.
Potomstwo nie jest czymś, do czego dąży się za wszelką cenę, a tym
bardziej za cenę zniszczenia samego siebie oraz tej drugiej osoby, o
czym jeszcze opowiem. Są inne metody na doczekanie się dziecka, jak np.
adopcja. Oczywiście można sobie mówić, że takiego dziecka się nie
pokocha jak swojego. Jednak czy taki potencjalny rodzic jest na pewno
gotowy na swoją rolę mówiąc tak? Nie zaprzeczam, że w przypadku adopcji
nie nawiązuje się tej fizycznej więzi, która powstaje podczas ciąży,
porodu, karmienia piersią, ale to nie jest najważniejsze w
rodzicielstwie. Istnieje pewien przymus społeczny, czasem nieco
krzywdzący, że mężczyzna musi „spłodzić syna i dać mu swoje geny, żeby
przedłużyć ród”, kobieta zaś ma zajść w ciążę i urodzić. Ale w takim
razie trzeba sobie zadać pytanie, czy życie zgodne z tą mitologią jest
dla nas na tyle ważne, by niszczyć siebie i innych?
Niepoprawność metody in vitro tkwi nie
tylko w religii chrześcijańskiej. Oczywiście to ważny aspekt, ponieważ
jeśli jest się osobą wierzącą, należy zważać na nauczanie Kościoła w
trudnych kwestiach, często wątpliwych moralnie. Sztuczne zapłodnienie
już wielokrotnie było określane mianem „bawienia się w Stwórcę”. Jest w
tym sporo racji. Jednak dla tych, którzy powiedzą, że nie wszyscy muszą
być osobami wierzącymi istnieje cała masa innych argumentów, by poważnie
przemyśleć jeszcze raz decyzję o podjęciu się tej metody.
Zacznijmy od samego początku. By poczęło
się dziecko potrzeba dwojga płodnych ludzi. Centra „leczenia
bezpłodności”, czyli właśnie kliniki in vitro wcale nie leczą
bezpłodności, a likwidują jej objawy. Bezpłodność pozostaje
bezpłodnością, tylko natura jest oszukiwana. Dziecko w takich warunkach
poczyna się poza jego naturalnym środowiskiem, w którym powinien powstać
zarodek. Ponadto takie zarodki „produkuje się” zwykle w nadmiernej
ilości po to, by wybrać z nich te najsilniejsze i tym samym zwiększyć
szanse na przetrwanie dziecka w łonie matki. To są skutki tego, że nie
jesteśmy Bogiem i nie potrafimy stworzyć nowego człowieka tak po prostu.
Przejdźmy zatem do przygotowań do
zabiegu. Tu także pojawia się kilka dylematów. Zacznijmy od kobiety. Ta
przed pobraniem komórek jest poddawana kilkutygodniowej terapii
hormonalnej. Nie jest ona pozbawiona skutków ubocznych. Rozregulowuje
cykl miesiączkowy na długi czas, wyniszcza organizm, może pojawić się
zespół hiperstymulacji jajników, mogący nawet zagrażać życiu kobiety. Do
tego ciągle pod znakiem zapytania stoi zwiększanie ryzyka zachorowań na
nowotwory. Pomijam tu fakt nieco mniej istotny, jakim jest wyniszczenie
skóry, ale o problemach emocjonalnych związanych z poronieniami (które
często występują nim uda się urodzić to właściwe dziecko) warto
wspomnieć. Kobiety po nieudanym in vitro często rezygnują z dalszych
zabiegów, stwierdzając, że muszą ratować swoje organizmy i małżeństwa.
Na roli kobiety zabieg in vitro się nie
kończy. Nawet przy sztucznym zapłodnieniu nie zastąpimy nasienia
męskiego. W jaki sposób się je pozyskuje? Zwykle poprzez masturbację.
Nie wiem, która kobieta decyduje się poprosić męża o masturbację. To
wysoka cena za biologiczne dziecko. Masturbacja budzi wstyd i żal w
mężczyźnie. On mówiąc kolokwialnie ma się „kochać z własną ręką”. Do
tego jego starania mogą pójść na marne tak samo jak i żony, bo ciągle
szanse na dziecko nie są stuprocentowe. Ciąże pozamaciczne oraz
poronienia przy in vitro, są o wiele częstsze niż przy ciążach
naturalnych. Jak podaje Advanced Fertility Center of Chicago, tylko 40%
kobiet do trzydziestego piątego roku życia rodzi dziecko z in vitro, a
po czterdziestym drugim roku życia, procent ten maleje już tylko do
jedenastu.
Etyczną odpowiedzią na in vitro może być
NaProTechnologia, która pozwala, by aż 40% bezpłodnych par (są to
uleczalne przypadki) doczekała się potomstwa. Metoda jest etyczna i ma
jak widać podobne statystyki urodzeń do in vitro, przy czym nie powoduje
częstych poronień, ponieważ zajście w ciążę jest naturalne, jedynie
stymulowane. Polega ona na monitorowaniu układu rozrodczego kobiety i
jest bezpieczna dla potencjalnej matki. Myślę, że refundowanie
NaProTechnologii byłoby czymś o wiele moralniejszym oraz
bezpieczniejszym od in vitro, ale metoda ta jest o wiele mniej
popularna. Dlaczego? Nie wiadomo. Może to powszechna moda na zmienianie
natury i oszukiwanie jej? To trochę jak z problemami dotyczącymi cyklu
miesiączkowego u kobiet. Zamiast badać cykl i faktycznie wyleczyć
schorzenie, przepisuje się tabletki antykoncepcyjne, które likwidują
tylko objawy i tylko na czas brania tabletek. Przy czym takie działanie
także wyniszcza organizm. Powinniśmy ostrożniej dobierać sobie lekarzy i
kliniki, by móc świadomie decydować o swoim zdrowiu.
TERESA SUTOWICZ
Jest licealistką i realizuje program rozszerzony między innymi z historii oraz języka polskiego. Szczególnie interesuje się kulturą Węgier, ich językiem i historią. Najchętniej porusza tematy społeczne, historyczne lub dotyczące Idei.
Za: https://kierunki.info.pl/2017/06/13027/