Wspomnienie wczesnego dzieciństwa jawi się ostrymi obrazami drobnych
zdarzeń wśród mgły niepamięci codziennego życia. Niektóre, zdawałoby
się, drobne epizody tak mocno uwięzły w pamięci, że mijające lata nie
zacierają ani ostrości kolorów, ani dźwięków, ani nawet zapachów, które
utkwiły w nas głęboko. Na zawsze.
Urodziłem się w Ostrołęce.
Ojciec otrzymał tam mieszkanie służbowe i rodzice mogli wyprowadzić się z
ruin cuchnących jeszcze spalenizną Warszawy.
Na prowincji
egzystencja była łatwiejsza, a życie toczyło się wolniej, z dala od
wielkich wstrząsów dziejowych. Podczas gdy gdzie indziej opłakiwano
śmierć Stalina, tu najwyżej rozpaczano po odejściu kogoś z rodziny, a w
pogrzebie uczestniczyło prawie całe miasteczko. W tych jakże ciężkich
latach, kiedy pamięć o cierpieniach wojennych była jeszcze jak
niezagojona rana, mieszkańcy małej mieściny rzeczywiście żyli jak
wielka, kochająca się rodzina. Właśnie wtedy miałem mnóstwo ciotek i
wujków, a „pan” to był ktoś, kto przyjeżdżał autobusem do Ostrołęki i
wysiadał na rynku z walizką w ręku.
Mieszkaliśmy na skarpie,
prawie na brzegu Narwi. To Narew odmierzała tu czas. Rzeka wylewała
rokrocznie w czasie wiosennych roztopów. Ta piękna, dzika, płynąca
wartkim nurtem wśród bagien i puszcz rzeka, wywarła wielki wpływ na moją
dziecięcą psychikę.
Miałem pięć lat, kiedy nastąpiła wielka
powódź. Pamiętam, że mętna woda ciągnęła nie tylko pnie drzew, drewniane
płoty, ściany stodół, ale również całe drewniane domostwa. Po rzece
pływały wojskowe amfibie i wyławiały z wody zwierzynę: konie, krowy,
świnie, a nawet łosie. Dziwne, że wyraźnie pamiętam zgrzyt amfibijnych
gąsienic, nawoływania ludzi, brunatną kipiel wody, a prawie zapomniałem
jak niewiele brakowało, abym sam utonął w odmętach tej wściekłej wtedy
rzeki. Otóż przy pomocy swojego rówieśnika Lutka wyciągałem z domu
wielką drewnianą balię, którą jakoś zataszczyliśmy na brzeg. Rozsiadłem
się wygodnie i Lucio popchał balię na wodę. Tylko dzięki szybkiej
reakcji dorosłych na histeryczny płacz Lucia stojącego na brzegu,
zorganizowano natychmiastowy pościg motorówką. Dostrzeżono i wyłowiono
mnie daleko za miastem. Podobno zachowywałem się spokojnie, leżałem
nieruchomo na dnie balii i tylko dlatego zachowała ona stabilność. To
mnie uratowało.
Ratownikom powiedziałem ponoć, że chciałem
ratować zwierzęta. W domu zaś oświadczyłem, iż był to zaplanowany rejs
do… Afryki. Jedna i druga wersja mogła być prawdziwa. Ojciec na dobranoc
czytał mnie i bratu „Przygody koziołka Matołka” K. Makuszyńskiego. Jak
wiadomo, koziołek przepłynął balią ocean i znalazł się na Czarnym
Lądzie, co zresztą opatrzone było odpowiednią ilustracją. Oto jak pisarz
może rozpalić wyobraźnię małego matołka. A ponieważ w czasie tej
dramatycznej przygody nie uroniłem jednaj łezki okazując choćby odrobinę
lęku, czy później skruchy, rodzice często opowiadali to wydarzenie
chcąc wykazać, że od dziecka byłem szalonym desperatem i wagabundą,
zawsze chodzącym własnymi ścieżkami.
To, co najstarsi
pamiętali doskonale, mnie zacierało się jakoś w pamięci. Ale nigdy nie
zapomnę widoku, który staje mi niezwykle wyraźnie przed oczami. Oto
bystry nurt oszalałej powodzią Narwi unosi spory, solidny, lekko
spadzisty dach. Na środku tej „tratwy” ratunkowej stoją zbite w gromadkę
dwie lub trzy owce i koza. Jest też para zajęcy, pies, kot i… lis. Arka
Noego. Dach obracał się czasem natrafiając na wiry, ale zziębnięte
zwierzęta siedziały skulone, zachowując względny spokój. Tylko pies wył
żałośnie, a lis biegał nerwowo z podkuloną, przemoczoną kitą od brzegu
do brzegu tej dziwnej arki ocalenia.
Kiedy żołnierze
zatrzymali burtą amfibii dach, pies od razu wskoczył na pokład pojazdu
ratowników. Kot po długim ociąganiu dał się jakoś zdjąć. Gorzej było z
pozostałymi zwierzętami, toteż wojacy za pomocą bosaków przyciągnęli do
skarpy dach i wtedy dopiero zające i lis czmychnęły na ląd i pomknęły
gdzieś wyludnionymi ulicami przedmieść. Koza dostojnie zeszła sama, ale
wystraszone owce trzeba było zdjąć siłą.
Jednak nie zawsze
Narew była taka nieprzyjazna. To, co zniszczyła w czasie powodzi,
starała się zrekompensować kiedy indziej. Wody powodziowe nanosiły żyzny
namuł wzbogacając gleby niżej położonych poletek i ogrodów warzywnych.
Pamiętam, błądziłem kiedyś wśród ogromnych krzaków niezwykle
aromatycznych pomidorów i zaplątałem się w wąsach ciemnozielonych
ogórków. Żółte ogórkowe kwiecie wielkości letnich motyli przyprawiało o
ból oczu. Mocny, apetyczny zapach tych roślin kręcił w nosie, upajał.
Ten aromat czuję wyraźnie i zakodował się w mojej pamięci na zawsze. Tak
pachną tylko rajskie ogrody. Zabłądziłem w małym, warzywnym ogródku.
Dopiero ciotka Jońska wypatrzyła moją jasną czuprynę ledwo wystającą
znad liści wielkości łopianu i wyciągnęła mnie z tego buszu.
Ogórków była taka obfitość, że kiszono je w dużych, dębowych bekach, a
następnie beczki zatapiano w zakolach rzeki. Wyciągano je bosakami
dopiero późną jesienią przed nadejściem mrozów. Jakiż miały wyśmienity
smak te kiszeniaki! – Później jadłem takie ogórki jeszcze dwa razy w
życiu. Raz pochodziły one ze spiżarni cioci Frani z Ernestynowa, a drugi
z piwnicy pani Ziembickiej z Suchodołu nad Wisłą. Być może dlatego
dzisiaj patrzę z obrzydzeniem, kiedy ekspedientka warzywniaka wyciąga
miękkie, oślizłe kiszeniaki z plastikowej beczki, w której najważniejszą
przyprawą jest saletra amonowa, tudzież inny superfosfat.
Narew. W jej kryształowo czystych nurtach pławiła się taka obfitość ryb,
że w latach pięćdziesiątych stanowiły one podstawę wyżywienia
większości mieszkańców Ostrołęki. Kurpiowszczyzna była jednym z
najbiedniejszych i najbardziej zaniedbanych regionów kraju, toteż
jesienią idąc uliczkami miasteczka czuć było przede wszystkim zapach
smażonych ryb i gotowanych grzybów. Z rzeki wyciągano wielkie jak kłody
sumy i szczupaki, a koszami złowionych leszczy i płoci nikt się nie
chwalił. Mój ojciec, który nadzorował regulację Narwi i jej dopływów,
nigdy ryb nie łowił. Nie było potrzeby. Czasem kilka sztuk podrzucił
dziadek Repko, czasem ktoś inny. Mieliśmy też w domu zawodowego rybaka.
Był nim kocur Bartek.
Kot przesiadywał całymi dniami nad
rzeką i łapał ryby. Siedział nieruchomo i wpatrywał się w wodę. Kiedy do
brzegu podpłynęła mała rybka, wyrzucał ją łapą na ląd i zjadał. Po
większe sztuki skakał do wody, wbijał w ofiarę pazury i wyciągał na
brzeg. Kiedyś przytaszczył do domu szczupaka, który nim trafił na
patelnię, skakał po podłodze kuchni. Tego dnia nasz kot stał się znany w
całym mieście. Mnóstwo ludzi obserwowało jak Bartek ciągnie dłuższą niż
on sam rybę w kierunku domu. Szczupak chwycony zębami za skrzela rzucał
się całym ciałem i wyślizgiwał z pyszczka. Przemoczony kot wlókł go po
ziemi z szeroko rozstawionymi łapami, wzbudzając salwy śmiechu wśród
gapiów. Ale nie wszyscy wierzyli, że kot mógł złapać taką rybę.
Niektórzy wyrażali pogląd, że Bartek ukradł po prostu szczupaka jakiemuś
wędkarzowi. Przecież te wodne drapieżniki lubią głęboką wodę i są
szybkie jak błyskawica. Robotnicy, którzy nie raz obserwowali tego
dziwnego kota cuchnącego rybami, stanęli w jego obronie. O mało nie
doszło do bójki.
Jednak Narew to nie tylko ryby. Z rzeki
wyciągano potężne pnie dębów rosnących w puszczy tysiące lat temu.
Doskonale zakonserwowane w mule drewno przybierało po wiekach czarny
kolor. Czarna dębina jest niezwykle cennym i poszukiwanym drewnem.
Kiedyś, podczas robót regulacyjnych, pogłębiarka wydobyła spod dna rzeki
kły mamuta. Ojciec przekazał je do Muzeum Ziemi w Warszawie, gdzie
znajdują się do dzisiaj.
Narew, rzeka beztroskiego
dzieciństwa na zawsze pozostała moją błękitną miłością. Do dzisiaj czuję
mocny zapach wikliny, słyszę szuwary kołysane wiatrem. Widzę jesienne
mgły snujące się nad łąkami i bagnami, albo płynącą środkiem rzeki siną
krę. I tęsknię.
Pamiętam klucze żurawi i bocianów
odlatujących jesienią znad nadnarwiańskich łąk i bagiennych rozlewisk
Biebrzy. Wiosną, kiedy powracały do swoich gniazd i lęgowisk, ludzie
witali te ptaki z radością. Pamiętam starszych mężczyzn stojących na
brzegu rzeki i zdejmujących pokornie czapki na powitanie, okazując
szacunek tym dostojnym ptakom. Takie to dziś egzotyczne, nierealne.
We współczesnym świecie, kiedy człowiek uzależnił swe życie od
komputera, taki gest uszanowania dla dzikiej przyrody wzbudziłby uśmiech
politowania. Ale wtedy jeszcze ludzie nie byli ogłupieni przez
telewizję i inne wątpliwe „zdobycze” cywilizacji. W tamtych czasach
mieszkańcy Kurpiowszczyzny żyli blisko i w zgodzie z naturą. I właśnie
to dawało im poczucie szczęścia mimo biedy i niedostatku tamtych lat, a
przyrodzie umieli okazywać miłość i szacunek.
Podczas gdy
ciągnące nad rzeką klucze odlatujących ptaków w dorosłych budziły
smutek, w nas, brzdącach, wzbudzały nadzieję. Wszak to przecież bociany
przynosiły dzieci. Wystarczyło zadrzeć głowę do góry i głośno poprosić,
aby podczas wiosennego powrotu bociek wrzucił przez komin braciszka lub
siostrzyczkę. Musiałem dziarsko wywrzeszczeć swoją prośbę, bo oto
następnej wiosny spełniło się moje marzenie. Dostałem w prezencie
siostrę. Ale wtedy nie mieszkaliśmy już w Ostrołęce.
Później
całymi latami tęskniłem za błękitną moją Narwią, za starą dobrą
Ostrołęką, za tuzinami przyszywanych ciotek i wujków pozostawionych w
cichym, ukochanym miasteczku. Nigdy nie zapomnę ciotki Jońskiej, którą
przedrzeźniałem, kiedy wołała męża:
- Leon, na obiad!
- A ja – Lewon, Lewon!
Mogli mi mówić codziennie, że jest to wujek Leon, ale dla mnie pan Joński to był po prostu Lewon i już.
Nie zapomnę wujka Drężka, marynarza śródlądowego, który zimowymi
wieczorami przy lampie upstrzonej przez muchy opowiadał nam,
dzieciakom, o dalekich krajach, lądach, podróżach. Jego młodzieńczym,
niespełnionym marzeniem było pływanie po oceanicznych wodach. Stąd
geograficzna wiedza i zamiłowanie, które dzielił z dzieciarnią.
Mile wspominam ciotkę Malinowską z Wojciechowic, do której wybrałem
się sam na obiad. No, tak w odwiedzinki. Przeszedłem kilka kilometrów
piechotą, demonstrując swój nieokiełznany pociąg do włóczęgostwa.
Pamiętam też wujka Święcickiego, który woził mnie na koniu, ale
najbardziej kochałem ciotkę Ostaszewską z Łęczyska.
Ciotka
Ostaszewska, a czasem jej córki Danusia lub Alinka opiekowały się mną i
bratem, kiedy rodziców nie było w domu. Starsza kobieta miała
cierpliwość anioła do urwisa, pełnego fantazji, najbardziej niepokornego
dziecka, jakim w Ostrołęce niewątpliwie byłem. Wszędzie wlazłem,
musiałem zajrzeć, wszystkiego dotknąć, toteż starsi mieli ze mną krzyż
pański, a Ostaszewska zajmuje teraz honorowe miejsce pośród świętych w
Królestwie Niebieskim.
Posiadałem tak ogromne pragnienie
poznania, że długo nie mogło się we mnie wykształtować to, co nazywamy
instynktem samozachowawczym. Nie bałem się nikogo i niczego. Nieraz
dorosłym stawały włosy dęba, widząc mnie chodzącego po barkach czy
holownikach na Narwi lub wręcz topiącego się w nurtach rzeki. „Jak się
nie utopi, to żyć będzie” – mawiano. I żyję, bo raz wyłowił mnie z wody
marynarz Wicek, młody, wesoły chłopak, innym razem wujek Moklak, któremu
„nerwy puściły” i przyrżnął mi w tyłek wiklinową witką.
Na
długo wystarczyło, bo oto już na drugi dzień uruchomiłem motorówkę,
którą popłynąłem w górę rzeki. Zaraz za mostem dopadła mnie milicja
ścigaczem. Za karę wujek Zatryb kazał mnie zamknąć na 10 minut w
prawdziwym areszcie. Pomogło. Na następne 10 minut. Często rozbijana
głowa mogła być zszywana prawie natychmiast przez ciotkę Melion.
Opatrzność boża sprawiła , że po sąsiedzku mieszkała znana na całą
okolicę lekarka.
Scenariusz był zawsze taki sam: rozbity
łeb, zmywak do szorowania garów, aby krew zbyt mocno nie leciała i do
cioci Hali. Jak ciotki nie było w domu, to wystarczyło przejść przez
rynek do szpitala. Trzy, pięć, osiem szwów, co za różnica. I tak nigdy
nie płakałem. Raz tylko zatrzymano mnie w szpitalu na dłużej. Kiedyś
odpinaliśmy z dzieciakami tylną klapę skrzyni ciężarówki stojącej na
podwórku. Pchając tę klapę spadłem w dół uderzając głową o kątownik
zabezpieczający trawnik. Kawał oskalpowanej skóry z włosami naciągnąłem
na swoje miejsce i przyklepałem dłonią. Tym razem nie podeptałem do
cioci Melinowej, bo krew zalewała mi oczy. Wtedy właśnie rozpłakałem się
po raz pierwszy. Nie, nie z bólu, ale z powodu niemożności widzenia
tego, co się wokół mnie dzieje.
Pod zamkniętymi powiekami
oczu przesuwają się obrazy. Jedne bardzo wyraźne – inne tracą ostrość za
mgłą mijającego czasu. Miasto, rzeka i twarze ludzi. Starsi, którzy
starali się nie spuszczać ze mnie wzroku, kiedy byłem niesfornym
brzdącem, poumierali cicho i spokojnie. Ci, co dzięki Bogu żyją jeszcze,
są jak brylanty wśród ciżby chamstwa, egoizmu, pazerności. Stanowią
coraz rzadziej spotykany gatunek. Takim klejnotem jest ciotka Zatrybowa
wychowująca troje wnuków pozostawionych przez dwie śliczne córki, którym
okrutny los przerwał nić życia w bardzo młodym wieku. Jakże
przedwcześnie. Jakiż wielki żal nadal ściska serce. Kochana ciotka
Teresa. Zawsze jawi mi się roześmiana, dobra i niezmienna mimo upływu
lat. A miasto? – Tamtej Ostrołęki już nie ma. Powstały nowe, betonowe
osiedla, elektrownia, fabryki, a ulice zalano asfaltem. Ludziom zaczęło
się żyć znacznie lepiej, a Ostrołęka awansowała do rangi miasta
wojewódzkiego.
Wreszcie przyszło „nowe”. Nowe, to znaczy
„transformacja ustrojowa” i „wolność” w wyniku której Ostrołęka znowu
stała się prowincjonalnym miasteczkiem. Powróciła bieda z lat
pięćdziesiątych, z tym, że teraz żyje się znacznie gorzej, bo w latach
pięćdziesiątych i później rozwijał się przemysł, a ludzie mieli
nadzieję. Wiele przedsiębiorstw zniszczono, jest więc niewyobrażalne
bezrobocie, a ci co jeszcze pracują, wykonują pracę w systemie
niewolniczym, za pensje stanowiące wyraz najwyższej pogardy dla
człowieka. Jak w całej Polsce. Narew niby płynie tym samym korytem, ale
to już nie ta dzika, wylewająca rzeka jak dawniej. Nie ma już w niej
tego piękna co kiedyś. Jest uregulowana i przypomina kanał. I ryb już
nie ma, a jeśli komuś uda się coś złowić, to czasem zdobycz cuchnie i
nie da się zjeść. Ludzie też są inni. Smutni, często przygnębieni, bez
szans na przyszłość. Kwitnie tylko jedna dzielnica, w zasadzie osiedle
willowe. Tam budują się miejscowi notable, „biznesmeni” i kombinatorzy,
więc osiedle ma już wdzięczną nazwę – Złodziejówek.
Ostatni
raz byłem w Ostrołęce kilka lat temu. Lokal, w którym kiedyś
zamieszkiwałem z rodziną, zajmuje teraz straż miejska. Byłem wściekły,
że w moim byłym mieszkaniu zagnieździli się łapserdaki polujący w
mieście na bezrobotnych pijących piwo gdzieś w parku i na babiny
usiłujące sprzedać parę kwiatuszków, by do chleba z renty kupić kawałek
kiełbasiny. Coś mnie ścisnęło za gardło. Po mieście chodziłem smutny,
nawet ponury. Teraz skrzętnie omijam miasto swojego dzieciństwa. Chcę je
pamiętać takim, jakie było kiedyś. To mój utracony eden. Bezpowrotnie
zaginiony świat. Jak Atlantyda.
Dyżurny Psychiatra Kraju
Cezary Piotr Tarkowski
Za: http://www.polskawalczaca.com/viewtopic.php?f=2&t=26087#.WUnHh4QBj4o.facebook